"Rozdroże" na sam początek...

1
Więc... Nim przeczytacie moje wypociny chciałem poprosić o naprawdę szczerą krytykę. Dodam też, iż w planach jest rozwinięcie tego opowiadanka w kierunku fantastyki... Wątpię by czytało się miło, ale i tak wam tego życzę... I jeszcze jedno- błędy interpunkcyjne to u mnie norma, ale staram się to zmienić





Przygnębiająca ciemność. Niby jest jasno, a wszystko wydaje się tak beznadziejnie ciemne. Za oknem chmury zasnuwające nieboskłon, silny wiatr szarpiący liśćmi, które nawet nie zdążyły dotknąć ziemi w wędrówce z gałęzi na chodnik. Wszystko mokre i szare. Kiedyś taki widok napawał mnie mistycznymi wyobrażeniami, jakby nadchodzące wielkimi krokami mroczne, burzowe chmury przeprowadzały inwazję na błękit nieba i biel niewielkich chmurek, jakby ta ofensywa była starciem miedzy chaosem niosącym zawsze wielką niewiadomą, a porządkiem, który wielu lubuje.

Widziałem nie rzadko skrzydlate istoty rodem z cienia, kryjące się za chmurami, atakujące obrońców naszego porządku, naszej ludzkiej domeny. Walki między nimi były krwawe i zacięte, włócznie, miecze, buławy, tarcze, wszystko to zgrzytało i trzaskało w akompaniamencie anielskiego śpiewu i ryku demonów. Chmury płakały wtedy nie wodą, lecz deszczem niebiańskiego i diabelskiego osocza potrafiącego zmieniać rzeczywistość na korzyść tych, którzy o tym wiedzieli i potrafili to wykorzystać. Wybiegałem wtedy przed dom i łapałem całym sobą każdą kroplę, którą tylko mogłem pochwycić. Dawało mi to jakąś satysfakcję, może i wiarę w to, że życie od tej chwili będzie układało się po mojemu. Naprawdę w to wierzyłem. Nawet kiedy wchodziłem przemoczony do domu i znów siadałem w pokoju i patrzyłem na odlatujące, zdziesiątkowane hordy demonów. Porządek zawsze wygrywał, jednak chwile chaosu cieszyły mnie niezmiennie, przepełnione magią i potęgą nieosiągalna dla ludzi. Cały w krwi nadprzyrodzonych istot pragnąłem by tę potęgę i magie opanować, zawładnąć nią, by zdarzyło się coś co na zawsze odmieni moje życie na tym świecie, sprawi, że będę wyjątkowy i specjalny. Potem zasypiałem...

Po przebudzeniu pozostawało po tym uczuciu jedynie wspomnienie i smutek, które znikały w przeciągu dnia. Nigdy nic nie wydarzyło się takiego, co dałoby mi sygnał, że jestem wyjątkowy, wszystko wręcz wskazywało na moją przeciętność i standardowość.

Przez tyle wieczorów, przy muzyce Dead Can Dance, zamykałem się w swoim pokoju z zasłoniętymi żaluzjami, zapaloną świeczką i kładłem na łóżku marząc wciąż od nowa o niesamowitym życiu, istnieniu w innym świecie, w moim własnym świecie gdzie byłbym tym kim chciałbym być, gdzie mógłbym się spełnić, jednocześnie żałując moich marzeń. Zdawałem sobie przez cały czas świetnie sprawę z mojej ułomności zwanej przez innych marzycielstwem, czy bujaniem w obłokach. Jak zwał, tak zwał, ale faktem pozostawało, że ta cecha to wada. Tego też żałowałem i tym bardziej pragnąłem być w swoim świecie.

Bywało, że leżałem tak godzinami, do późnej nocy. Czasami czułem jak z bezradności i moich fantazji wzbierała we mnie agresja, ślepa złość. Pragnienie niemożliwego niszczyło mnie od środka,.. czułem to i wiedziałem o tym, z czego sprawę zdałem sobie niedawno...



Cholera..., pomyślałem witając w zwyczajowy sposób kolejny dzień i zwlekając sie powoli z łóżka. Zapewne Kasia była juz w łazience, więc krok po kroku udałem się do kuchni. Woda na herbatę, torebka już w kubku, a ja siedzę na krześle z ledwo otwartymi oczami i zapalam papierosa.

- Cześć brat- to Gosia, siostra Kasi. jak zwykle o tej porze już szykowała się do wyjścia. Godzina- za kwadrans siódma, a ona już wychodzi...współczuję jej.

- Cześć siostra- Smętnym głosem z lekką chrypą.- Zapalisz?

- Nie zdążę. Za dwie minuty tramwaj. Pa-pa

- Pa-pa- Zwykle nie udało mi sie nawet wycharczeć pożegnania, bo ona już znikała za drzwiami zgrzytając kluczami w zamku.

Czas miałem już tak wyliczony, że zawsze w momencie dopalania drugiego papierosa kończyłem pić herbatę i wtedy Kasia wychodziła z łazienki z szerokim uśmiechem jak to ona, zapytaniem czy brwi ma równo zrobione i kubkiem kawy w garści. Na śniadanie nigdy nie było czasu ani nawet chęci, dlatego żadne z nas nie siliło się na pytanie co drugie by zjadło.

Zgasiłem papierosa i powlokłem się jak cień własnych zwłok do łazienki. Kąpiel działała na mnie zbawiennie.

Do tramwaju wbiegaliśmy zawsze w ostatniej chwili, tak też było tym razem.

- Cześć Pikuś- Nasza koleżanka z klasy, nazwana tym pseudonimem z niewiadomych mi powodów, trzepotała swoimi długimi rzęsami w uśmiechu. Czekała na nas zawsze na przystanku do ostatniej chwili, a czasami i dłużej.

- Mówiłam żebyś tak na mnie nie mówił- Udała obrażoną i zaśmiała się po sekundzie. W tym momencie tak naprawdę zaczął się dzień. Jak to nastolatkowie śmialiśmy sie głośno i prowadziliśmy pełne wyrzutów dysputy na temat nauczycieli i innych z klasy, sprawdzianów i praktyk. Słońce akurat nieprzyjemnie świeciło w oczy pomarańczowym blaskiem. Pojawiło się na innych przystankach kilkoro znajomych. Wchodzili do coraz bardziej zatłoczonego tramwaju i witali sie z nami, po czym od razu włączali do rozmowy. Widziałem..., widziałem wyraźnie uśmiechy na ich twarzach mimo zbliżającego się wraz z tramwajem, ciężkiego dnia w szkole. Uśmiechałem się i konwersowałem z nimi, jednak w głowie ciągle odtwarzałem "Lekarstwo na sen" zespołu Moonlight. Tekst piosenki mimo, że nie słyszałem jej od dobrego roku rozbrzmiewał w moich myślach posępną melodią i płaczliwym głosem wokalistki. Kolidowało to z moją wesołą miną. Nie żebym uśmiechał się sztucznie, bo nie robiłem tego praktycznie nigdy, po prostu wesoły nastrój kompanów tramwajowych udzielił się i mi, za co dziękowałem im bezgłośnie.

Na przedostatnim przystanku przed pętlą tłum młodzieży wysypał się na chodnik dążąc do szkoły. Atmosfera robiła się gęsta od dymu tytoniowego. W końcu przed lekcjami trzeba zapalić. Z nie ukrywaną przyjemnością włączałem się do ceremonii zapalając swój zwitek z tytoniem, jednocześnie wyciszając telefon- moją smycz i przekleństwo, od którego jednak trudno się odzwyczaić. Przed budynkiem największych zgróz i horrorów uczących się dołączyłem do grupki kolegów z klasy i dopaliłem papierosa w milczeniu. Po co miałem mówić, skoro mówili wszyscy na przemian? Przebiegła mi przez głowę niecna myśl:"Może małe wagary? Park Kasprowicza wygląda pięknie o tej porze roku, potem na piwko, pogadamy sobie.". Na myśli się kończyło. Nikt nie uciekłby z dwóch matematyk chyba, że byłby szaleńcem, lub prymusem, a takich wśród nas nie było. Poszliśmy więc w kierunku budynku B dodając sobie nawzajem otuchy i tłumacząc w myślach, że małe jest prawdopodobieństwo wzięcia do odpowiedzi akurat mnie spośród tylu ludzi w innych ławkach. Zawsze jednak ktoś musiał odpowiadać. Z prędkością skazańców bieżących w stronę krzesła elektrycznego wchodziliśmy do klasy.

Jak zwykle po wejściu do sali 302 "gabinetu matematyki" powitałem uśmiechem wszystkich; tych lubianych i tych mniej, a nawet owych znienawidzonych- "Cześć Wężu" okraszone uśmiechem, z którego można było wysączyć słoiczek śmiercionośnego jadu,... takie przynajmniej było moje założenie. To chyba nie jest zdrowe żywić do kogoś tak zaciętą wrogość po prawie dwóch latach i okazywać ją na każdym możliwym kroku i w każdej możliwej sytuacji? Nie interesowało mnie to. Zrobił mi kiedyś wielką krzywdę, wtedy podawał się za mojego przyjaciela, a ja mu wierzyłem i odwzajemniałem. Natomiast jeszcze większą krzywdę wyrządzał mi wciąż próbując nim być po całym zajściu, pomagając mi kiedy zaszła taka potrzeba, ciągle znosząc z uśmiechem moje złośliwości i sarkazm. Miałem ochotę go zabić. Robiłem co się dało, żeby obudzić w nim nienawiść do mojej osoby. Nawet z premedytacją, a oficjalnie przez przypadek storpedowałem jego związek i odniosłem sukces... na miesiąc.

Na szczęście były w klasie też dwie osoby, które lubiłem ponad przeciętną. Niestety nie będzie tych osób najprawdopodobniej na matmie z powodu, którym na pewno nie jest ich genialny umysł matematyczny.

Zasiedliśmy w ławkach i desperacko wykorzystywaliśmy ostatnie chwile bez pani profesor na żarty i uspokajanie. Nie wiem co mi zawsze na początku roku przychodziło do głowy, że zajmowałem pierwsze ławki od tablicy. Toż to jakbym sam skazywał siebie na ścięcie głowy.

Otworzyły się drzwi. Całe grono ludzi w liczbie dziewiętnastu wstało wyprostowane i uśmiechnięte, by powitać entuzjastycznie z taką niecierpliwością oczekiwany początek zajęć. W szparze pomiędzy drzwiami, a futryną pojawiła się przerażona twarz Marty. W kilku szybkich, wyuczonych przez nagminne spóźnianie się spojrzeniach zlustrowała sytuację i ulgą wymalowaną na twarzy usiadła w ławce. Za nią wyłoniła się Natalia. Jak zwykle przygaszona w piątkowe poranki, jednak można było dostrzec jej naturalną radość, kiedy zerknęło się w piękne oczęta. Usiadła koło mnie. Robiła to już od początku roku. Uważała, że siedząc ze mną poduczy się matematyki. Nic bardziej mylnego, wyprowadzenie jej z błędu jednakowoż nie leżało w moim interesie, a wręcz przeciwnie.

Kilka chwil później pojawiła się pani profesor. Mimo nie wielkiego wzrostu wzbudzała w całej naszej klasie respekt i szacunek już od początku tej szkoły. Z czasem zaskarbiła sobie również sympatię niektórych z nas, moją miedzy innymi dość prędko. Zajęcia zaczęły się na dobre i nie było odwrotu.

Po matematykach zawsze przychodziła godzina relaksu na angielskim. Kilkoro z naszej nie licznej grupy mogło odetchnąć spokojnie. Na tych lekcjach również siedziałem z Natalią, zwana przeze mnie Rodowitą Ziemniaczką, bądź też Natalią von Fridelhoffen. Obydwa te pseudonimy doprowadzały ją do śmiechu, który uwielbiałem. Opanowała język angielski ponad poziom, więc dyskutowaliśmy o własnych sprawach, oczywiście po angielsku, by nauczyciel nie miał do nas pretensji. I właśnie za ten czas spędzony na beztroskiej wymianie zdań uwielbiałem angielski, co z resztą zostało mi do dziś.

Po całym dniu w szkole, około piętnastej zaczynałem swoje życie. Wyszedłem z murów Zespołu Szkół nr 6 żegnając je na całe dwa dni. Dziwne było to, że nie czułem wielkiej ulgi. Po tylu latach spędzonych pomiędzy tymi samymi ścianami i ludźmi uświadamiałem sobie, że wiele zawdzięczam tej instytucji. Poznałem osoby, nauczyłem się kilku przydatnych rzeczy, a przede wszystkim zmieniałem się ciągle, a to w jaki sposób te metamorfozy następowały w dużym stopniu zależało właśnie od szkoły, nie od samego budynku, lecz bardziej od hermetycznej atmosfery jaką wytwarzał. Zabrzmi to może dziwnie, ale zżyłem się z wieloma nauczycielami, którzy wraz z innymi otoczyli mnie w pewien sposób powłoką swoich osobowości tak, że nigdy nie czułem się tam obcy bądź samotny. Podreptałem po nie równym chodniku w kierunku mojej dawnej bursy, by spotkać się z kolegami i posłuchać ich nowego materiału.

Była koło dwudziestej, kiedy wolnym, niezgrabnym krokiem wracałem do domu, by się wreszcie posilić i może wyjść gdzieś. Jak to późną jesienią było już zdecydowanie ciemno, a ja kroczyłem nie znaną mi uliczką dążąc krok po kroku do miejsca moich pragnień. Coś czerwono-białego przykuło na chwilę mą uwagę. Nie mogłem się pomylić. Przeczytałem raz jeszcze, i jeszcze. Nawet chyba potrząsnąłem głową z niedowierzania. To nie może być tylko zbieżność nazw, powtarzałem sobie sam, jednak coś powstrzymywało mnie przed uczynieniem kroku w przód i przekonaniu się na własnej skórze. Był to jakiś nie znany mi wcześniej rodzaj strachu. Nie paraliżował, ale zniechęcał przedstawiając ciemne strony zdarzeń, które mogłyby zajść gdybym przekroczył próg. Pójdę tam innym razem, powiedziałem sobie i nucąc cicho:"Meren- Re Dobranoc", uśmiechając się nie wiem do kogo. Prężniejszym krokiem wydarłem przed siebie mijając zawiniętych szczelnie w swoje płaszcze i kurtki przechodniów. Wiał wiatr i lekko kropiło. Również się owinąłem i po minucie wszedłem do domu.

2
ok to co poniżej wyłapane tylko z początku


Kiedyś taki widok napawał mnie mistycznymi wyobrażeniami, jakby nadchodzące wielkimi krokami mroczne, burzowe chmury przeprowadzały inwazję na błękit nieba i biel niewielkich chmurek, jakby ta ofensywa była starciem miedzy chaosem niosącym zawsze wielką niewiadomą, a porządkiem, który wielu lubuje.


pierwszy, podstawowy i doprowadzający mnie do szału błąd. Zdanie jest za długie. podziel je na trzy i będzie ok. poza tym miałeś racje interpunkcja leży i błaga o ratunek. niektóre zdania wręcz tracą sens.


trzaskało w akompaniamencie anielskiego śpiewu i ryku demonów.


chyba przy akompaniamencie


Cały w krwi


we krwi


znikały w przeciągu dnia.


to ten dzień miał przeciąg? mógł się rozchorować. napisz: w ciągu dnia


Nigdy nic nie wydarzyło się takiego


i to zdanie ilustruje wiele innych podobnych - po prostu nie chciało mi się wszystkiego wypisywać.

otóż nie wiem czemu używasz szyku przestawnego. dużo lepiej brzmi: nigdy nie wydarzyło się nic takiego.

i to odnieś do dalszej części.



Ogólnie: Powiem szczerze, że początek mnie zainteresował, ale część druga (to w szkole) trochę znudziła. moim zdaniem musisz sporo potrenować, a warto, ponieważ większość błędów wyeliminujesz w ten sposób.



pozdroowki 8)
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

6
ale akompaniamencie napisalem dokładnie jak Ty...


Nie rozumiesz czegos? Nie chodzilo jej o pisownie slowa akompaniament tylko o przyimek (czy tam zaimek - nie wiem).
Ostatnio zmieniony sob 03 cze 2006, 11:56 przez Manta, łącznie zmieniany 1 raz.

7
Zrozumiałem, ale po prostu dwa razy wysłałem ten sam post- zawirusowany system (mam nadzieję, że to wszystko wyjaśnia)

Pozdrawiam

Re: "Rozdroże" na sam początek...

8
Witam :)



Błędy interpunkcyjne pominę a skupię się na stylu i treści:



Przygnębiająca ciemność. Niby jest jasno, a wszystko wydaje się tak beznadziejnie ciemne.


No właśnie - jasno jest, czy ciemno? Ja nie rozumiem. Poza tym słowo beznadziejnie użyte na samym początku źle na mnie działa. Tak samo jakbyś napisał, że coś było nudne, bo skoro nudne to po co o tym czytać? Pierwsze słowa powinny zaciekawiać i zachęcać do dalszej lektury.



Jak zwał, tak zwał


Cała pierwsza część jest napisana bardzo poetyckim językiem, moim zdaniem zbyt poetyckim, ale jeśli chcesz pisać w takim stylu to musisz być konsekwentny - nie wplataj nagle wyrażeń z potocznego języka.



- Cześć brat- to Gosia, siostra Kasi.


Czy oni wszyscy w trójkę byli rodzeństwem?



Kasia wychodziła z łazienki z szerokim uśmiechem jak to ona, zapytaniem czy brwi ma równo zrobione i kubkiem kawy w garści


W łazience piła kawę? Jeśli tak było, to powinieneś to jakoś przekonywująco wyjaśnić, bo w ten sposób brzmi to jakoś dziwnie.





Czekała na nas zawsze na przystanku do ostatniej chwili, a czasami i dłużej.


Dłużej niż do ostatniej chwili? To znaczy świadomie nie wsiadała do nadjeżdżającego tramwaju? Jeśli tak właśnie było to powinieneś to jakoś wyjaśnić.



Godzina- za kwadrans siódma, a ona już wychodzi...współczuję jej.

Jak to nastolatkowie śmialiśmy sie głośno

Niestety nie będzie tych osób najprawdopodobniej na matmie

I właśnie za ten czas spędzony na beztroskiej wymianie zdań uwielbiałem angielski, co z resztą zostało mi do dziś.


Czy opowiadasz to, co zdarzyło się "właśnie przed chwilą" czy może to jakieś wspomnienia? Nie wiadomo.



Generalnie opowiadanie jest niespójne i trudno przez nie przebrnąć. Figury stylistyczne nie pasują do całości a niektóre zdania są jakieś takie... wydumane, np. "kolidowało to z moją wesołą miną".



Pozdrawiam :D

9
No cóż. Na swoje usprawiediwienie mam naprawdę nie wiele, ale łączenie języka poetyckiego z wyrażeniami z języka potocznego to u mnie pewnego rodzaju przejście ze świata marzeń i myśli do rzeczywistości, szarej i troszkę przygnębiającej.

Nie, nie byli rodzeństwem we trójkę. On dostał tylko przydomek "brat", ale masz rację muszę to objaśnić.

A co do tych wydumanych zdań... Naprrawdę muszę to poprawić.

Dzięki serdeczne

życzę szczęścia... :D

Re: "Rozdroże" na sam początek...

10
Podobało mi się i po po poprawieniu błędów wymienionych przez poprzednikow coś z tego może być.:)



Ale jest jedno zdanie, które mnie rozwala:
Brand pisze:
Słońce akurat nieprzyjemnie świeciło w oczy pomarańczowym blaskiem.


Jeszcze takiego blasku nie widziałam, a w ogólne czy blask ma kolor?
"Ale dosyć już o mnie. Mów, jak Ty się czujesz

z moim bólem - jak boli

Ciebie Twój człowiek."
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”