Dziennik Nieco Rubaszny, część 08 (fatamorgan

1
12 maja 1989 roku

Dzisiaj złożyłem wniosek o skierowanie mnie do służby zastępczej. Od jakiegoś czasu próbowałem rozmawiać ze znajomymi o wszelakich problemach związanych z jej przyznaniem. Niestety, ze wszystkich rozmów prócz kilku historii o tym, jak to ludzie w WKU robią z siebie wariatów, nie wyniosłem nic, ponad to, co już wiedziałem.

Dopiero przedwczoraj Artur K. rozwiał moje obawy. Artur zapewnił, że w Wojskowej Komendzie Uzupełnień pracują ludzie specjalnie wyszkoleni, tj. zapoznani zarówno z egzystencjalnymi problemami jedynych żywicieli rodzin, jak i z moralnymi bolączkami takich społeczności i subkultur, jak punki, pacyfiści, sataniści, czy świadkowie Jehowy.

Na widok głupawego wyrazu mojej twarzy, poklepał mnie po ramieniu, i z uśmiechem dodał, abym nie przejmował się, bo prawdopodobnie najdziwaczniejszy nawet światopogląd nie stanowi dla takiej komisji novum.



Wczoraj, zaraz po obiedzie, zasiadłem do pisania podania. Przy poprawkach mijała godzina za godziną, ale już przed północą powiernik z papieru był jak żywy: Forma tak doskonała, że z pewnością każdy wrażliwy czytelnik, oczami wyobraźni zobaczyłby w błagalnym geście złożone w kanapkę dłonie, a i wyczułby przyśpieszone bicie mojego serca.

Jeszcze tylko strzepnąłem z karki łupież, i wsadziłem do koperty. A jako, że już nic nie spędzało snu z powiek, mogłem z czystym sumieniem zmęczeniu zadość uczynić i położyć się do łóżka.



Dziś wstałem, godzinę później niż zwykle. Nie sądziłem, że w ogóle mi się to uda, bo podczas snu jakiś facet w żółto-niebieskim mundurze przekonywał, że sny są piękniejsze od jawy, i że życie przespane też ma swoją wartość. Przez całą noc odczuwałem duszność i nieprzyjemną atmosferę czającego się gdzieś koszmaru. Kiedy się przebudziłem miałem kiepskie samopoczucie. Nawet nie przełknąłem śniadania. Swoją gębę zmusiłem jedynie do zjedzenia jednej, małej kanapki. Potem wyciągnąłem z saszetki kopertę, by jeszcze raz przeczytać podanie. Miałem nadzieję, że polepszę sobie humor. Jakież było moje zdziwienie, gdy już na początku stwierdziłem, że nic nie trzyma się kupy. A im dalej czytałem, tym coraz bardziej dawały znać o sobie nerwy. Poczułem nie tylko ścisk w gardle, który świadczył o panice wśród neuronów, ale i narastający ból brzucha, dający z kolei do zrozumienia, że układ trawienny zainicjował podwładne mu narządy do wzmożonej aktywności. Po chwili nie miałem najmniejszych wątpliwości, że resztki wczorajszych posiłków zajęły przyczółek odbytu, by zgoła od razu przejść do ofensywnej defekacji. Skurcz za skurczem przeszywał mnie niby ostrzem miecza. Musiałem błyskawicznie znaleźć się w łazience. Tam podczas drugiego bądź trzeciego podcierania tyłka, z niejaką dumą pomyślałem, że tylko dzięki swojej wrodzonej umiejętności rozeznania sytuacji, uniknąłem zesrania się w gacie, no i że w sumie może warto jeszcze raz zastanowić się, czy aby na pewno nie nadaję się na żołnierza.

Ale był to, tak naprawdę żart stojącego nad grobem. Beznadziejność podania odebrała mi wszelkie siły, by spróbować napisać raz jeszcze.

Szybko zarzuciłem na siebie kurtkę i udałem się na przystanek autobusowy, w duchu mówiąc sobie, niech stanie się to, co ma się stać. Po co, w takim razie zmówiłem „Ojcze Nasz”? - nie mam zielonego pojęcia.

Czekając na autobus wysłuchałem jeszcze elegancko ubranego emeryta. Jego recytację oklepanych frazesów, mieszających komunistów z gównem, przerwał przyjazd mojego autobusu. Po wejściu do niego, od razu zacząłem strzepywać z siebie, tym razem jednak nie łupież, ale igiełki stresu – kłujące najpierw w kark, a później w pozostałe części ciała.

- Czy w końcu zostałem całkiem zakłuty?... – Czy osunąłem się zmierzywszy poręcz, której się trzymałem?... – Czy ktoś mnie złapał, abym nie upadł?... – Czyżby z mojego powodu, pewna kobieta zerwała się ze swojego siedzenia?... - A ręce, które zdaje się mnie podchwyciły, czy to one odpowiedziały na gest kobiety, i usadowiły na jej miejscu?...

- Pytania bez odpowiedzi.

Ale coś się stało! Kompletnie nie wiedziałem co. A to, gdzie znajduję się, dopiero zaczynało do mnie docierać. Spłoszony niczym zwierzę, gorączkowo szukałem w pamięci czegokolwiek co byłoby zapisem z ostatnich minut. Bezskutecznie. W dodatku poczucie bezradności przy próbie zrozumienia tego, co przed chwilą spotkało moją osobę, spotęgowane zostało tym, co zobaczyłem na końcu autobusu.

Pośród stojących tam ludzi, z całą pewnością dojrzałem samego siebie. Chyba w razie, gdyby ten widok nie miał robić na mnie wrażenia – stałem tam oparty o kasownik i rozmawiałem z moim własnym ojcem. Obaj mocno ożywieni i roześmiani, najwyraźniej opowiadaliśmy sobie coś śmiesznego.

- źle pan wygląda. – oświadczyła kobieta, której z racji ustąpienia mi miejsca, wydało się, że ma prawo mnie zagadywać.

- Co się stało? – zapytałem.

- Zemdlał pan. Runął na ziemię jak długi.

- Naprawdę?

- Może zatruł się pan czymś?

W tym momencie pojazd zahamował. Drzwi otworzyły się, a w autobusie zrobił się niejaki ruch. Jedni wysiadali, inni wsiadali. Wśród wysiadających tylnymi drzwiami były dwie zjawy, rozbawione, gestykulujące, doskonale udające pewnego młodzieńca i jego ojca. Gdy wzrokiem odprowadzałem ich sylwetki, kobieta znów zaczęła swoje:

- Słyszy pan? Może zatruł się pan czymś?

- Chyba nie.

- A gdzie pan chciał dojechać? – zapytała, po czym powiedziała coś jeszcze, ale już nie dosłyszałem. Troje drzwi z wielkim hukiem odcięło dopływ świeżego powietrza. Koła znów nabierały rozpędu, a mi z powrotem zaczęło robić się cholernie duszno.

- Chyba na tym przystanku miałem wysiąść. – wybąkałem.

- Wysiądzie pan na następnym. Tylko, czy wie pan, dokąd iść?

- Przypomnę sobie. Nie jestem debilem.



Wysiadłem na kolejnym przystanku. Tam usiadłem na ławce i nabierałem sił. W końcu zajrzałem do saszetki, w której znalazłem podanie. Jego lektura przywróciła pamięć, nadała dalszy kierunek moim krokom. Wzmagający się wiatr, już nieprzyjemny niż dobroczynny przyśpieszył powstanie z ławki.

W budynku WKU na ulicy Czarnieckiego szybko trafiłem w odpowiednie drzwi. Za biurkiem siedział jakiś major z żabimi oczyma. Słabym głosem wypowiedziałem jakieś dwa zdania, po czym podałem mu nieszczęsny papier.

Facet przeczytał raz, drugi raz, i brał się już za trzecie czytanie, ale w pewnym momencie zrezygnował. Najwyraźniej pękło jego pozytywne nastawienie. Jeszcze bardziej wybałuszył swoje oczyska i zaczął strzelać we mnie pytaniami:

- Co to za pierdoły? O czym, chłopcze, ty tu mi?... Ty tu mi, kurwa, piszesz? Co to, za jakiś, kurwa, surrealizm? Nic z tego, nie rozumiem! Weź to! Weź to, kurwa, i napisz jeszcze raz!

Nawalał tak we mnie, chyba ze dwie minuty. Widać, że ci wyszkoleni fachowcy z WKU do wszystkiego byli przygotowani, tylko, kurwa, nie do surrealizmu! Ten facet w ogóle nie dał dojść do słowa, a ciężkie chmury zaglądające do jego okna, na świadków mógłbym wziąć, że całkiem doszedłem już do siebie, i gotów byłem tłumaczyć ową ideę surrealizmu choćby i do kolacji.

Niestety major kazał wrócić do domu i napisać raz jeszcze. Oczywiście, do domu nie pojechałem. Nie chciało mi się. Poszedłem tylko do znajdującej się w budynku poczekalni dla rekrutów, i tam w strasznej złości napisałem raptem w dwadzieścia minut nowe podanie. Mój długopis pisał jak szalony, iż nie mam zamiaru w wojsku składać jakiejkolwiek przysięgi, na jaki bądź lub jaki nie bądź ustrój. Poza tym, nie mam także zamiaru składać przysięgi, że w razie zagrożenia suwerenności ojczyzny, ja stanę w zwartych szeregach, by tejże bronić. A nie przysięgnę dlatego, ponieważ idąc za przykładem wszystkich, którzy mnie znają, i słusznie ręczyć za mnie nie chcą, i ja nie chcę ręczyć za siebie. Zwyczajnie nie znam na tyle swojego charakteru, by być pewnym, że mnie w którymś momencie strach nie obleci. Co gorsza, możliwe, że ten strach mnie kopnie w łydki, bym biegł, ale zgoła w przeciwną, tj. bezpieczną stronę. Mój długopis chciał jeszcze napisać, że jeśli chodzi o strzelanie, to swego czasu dosyć się nastrzelałem w lasach Wolińskiego Parku Narodowego, ale, to zwierzenie już sobie darowałem. Przekonałem długopis, że dla bardziej lirycznych zwierzeń prowadzę literacki dziennik. Zresztą, nie drażni się lwa nawet w cyrku.

Powtórnie wstąpiłem do gabinetu majora, i jako pierwszemu wręczyłem mu do przeczytania najświeższy kawałek mojej prozy. Ten po przeczytaniu, znów wybałuszył oczy, uśmiechnął się i rzekł:

- Teraz synu, bardzo dobrze! Bardzo dobrze!

Zdumienie moje było ogromne. Ogromne! Nie mogłem zrozumieć, jakim cudem on, będąc oficerem Polski Ludowej, do tego członkiem komunistycznej partii, mógł odpowiedzieć na moje podanie pozytywnie. Jedno co przyszło mi do głowy, to to, że jest to znak czasu. że w naszym kraju chyba rzeczywiście zaczynają się jakieś poważne zmiany. Na mieście mówią, że już niedługo, za rok, dwa, będzie prawdziwa demokracja. Nie wiem. Ale coś niechybnie się zbliża!

W tym stanie wsiadłem w autobus zmierzający w kierunku domu. W razie czego usiadłem. Obserwowałem stan swojej świadomości. Przez cały czas patrzyłem, czy aby przypadkiem nie wsiądą dwie tajemnicze zjawy. Nie wsiadły. Za to weszły prawdziwe zjawiska. Dwie niesamowite blondynki, o takich kształtach, że hoho!

2
Przyznam się bez bicia, przeczytało się szybko i bez większego bólu.

Tylko co z tego skoro nic mi to nie dało?

Nieco śmieszne. Nieco gdyż nie trafiające w moje poczucie humoru.


Jeszcze tylko strzepnąłem z karki łupież, i wsadziłem do koperty. A jako, że już nic nie spędzało snu z powiek, mogłem z czystym sumieniem zmęczeniu zadość uczynić i położyć się do łóżka.
Wiem, że ma być kartki, ale czytając dalej pojawiły się u mnie pewne wątpliwości, gdyż piszesz później, że:
strzepywać z siebie, tym razem jednak nie łupież,
Powstaje mała rozbieżność między czynami bohatera.


Nawet nie przełknąłem śniadania. Swoją gębę zmusiłem jedynie do zjedzenia jednej, małej kanapki.
Wiem, czepiam się, ale nawet ta jedna kanapka jest już śniadaniem, co prawda nikłym, ale jest.


- Przypomnę sobie. Nie jestem debilem.
Ten debil trochę mi nie pasuje. Brzmi zbyt wrogo jak dla mnie, w tym przypadku.



Takie sobie, nie pamiętam dokładnie jakie były poprzednie Twoje teksty, więc nie mogę powiedzieć czy widzę postęp w Twoim pisaniu. Wszystko przez to, że dawno się tutaj nie pojawiałeś.

Ogólnie, nie wiem czy wspominałem to przy okazji poprzednich tekstów, ale nie potrafiłbym czytać Twojego "Dziennika..." cyklicznie. Zupełnie do mnie nie trafia. Jednak każdy pisze to co lubi, więc rób swoje.



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

3
Miło mi, że nie sprawiłem Ci większych czytelniczych cierpień. Teraz odniosę się do Twoich uwag.

1) Oczywiście miało być „kartki” – owa literówka rzeczywiście mogła spowodować nieco zamieszania w prawidłowym odczytaniu tekstu.

2) Co do „nie przełknięcia śniadania” zastanawiam się, czy sam wskazałbym to komuś jako błąd.

Skoro nie potrafię uczciwie odpowiedzieć sobie na to pytanie, to najlepiej chyba zrobię gdy omawiany ustęp poprawię. Dziękuję za wskazanie tej sprzeczności.

3) „…nie jestem debilem” – Masz rację, że zbyt wrogie. Szczerze mówiąc, będąc w podobnej sytuacji nie odezwałbym się w ten sposób.



Teraz nie pozostaje nic innego, jak wymach moim szerokim kapeluszem, który będzie zarówno podziękowaniem, jak i oddaniem należnego Tobie szacunku. Dziękuję bardzo za poświęcony mi czas i wykazanie uchybień w tekście.

Pozdrawiam serdecznie

Don Cornellos

4
Mógłbym napisać prosto z mostu, krótko i węzłowato, że średnio na jeża ci to wyszło, ale to by było pójście na łatwiznę.



Tak więc po kolei.



Z początku czułem się mile zaskoczony, bo powiem szczerze, że spodziewałem się jakiegoś, wybacz wyrażenie, gniota.

Okazało się, że natrafiłem w tych forumowych czeluściach na dość sprawnie i porządnie napisany tekścik. Mam tu oczywiście na myśli warsztat lub styl, jak kto woli. Nie twierdzę, że mam cię za geniusza, ale nie ukrywam, że jest całkiem dobrze.



No i tu chyba superlatywy się kończą, a zaczyna dyskusja na temat pomysłu i fabuły.

Mniemam, że chciałeś stworzyć lekki tekścik, po schrupaniu którego czytelnik nie dostanie piekielnej zgagi. Takie nieco zabawne opowiadanko, które pozwoli oderwać się od monotonnej, zapisanej szarością rzeczywistości XXI wieku. Jeśli tak miało być, to brawo. Udało cię się.

Sek w tym, że tekst absolutnie nie wciąga i w najmniejszym stopniu nie zachęcałby do przeczytania kolejnej kartki z pamiętnika.

Czytało się go przyjemnie i gładko, więc w zasadzie dawał radość, bo nie drażnił i nie męczył, a to chyba za mało.



Reasumując, stylowo - dobrze, pomysł - taki sobie.

Co do błędów, to dopatrzyłem się kilku interpunkcyjnych i tych wpadek, o których wspomniał Weber. Poza tym raczej czysto.



W ramach treningu zalecam lekturę jakichś powieści, które ogół uznał za wciągające i przekonanie się, jak to powinno wyglądać, żeby czytelnik tylko raz otwierał książkę i łykał ją w całości.



Powodzonka.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”