"Do Soli pójdę ja, do Soli"
Szedłem raz z Adamem długą stromą dróżką pod górę. Już trzeci dzień z rzędu się tak wałęsaliśmy, dając upust zewowi letniej przygody. Wieś sielska żywiecka za nami, a my gdzieś na krańcu świata, na rozstaju, niewielkim trójstyku, poza uczęszczanymi szlakami, panie Hiszpanie.
Mijamy głęboki wąwóz gliniasty, prawie żleb, porośnięty wonnym chwastem i czymś kłującym, a przed nami jedna wielka niewiadoma. I od razu też pojawia się pytanie, co znajduje się o, tam? Pewno jakiś groń: Słowików, Burów, Soblański. Ale my tego nie wiemy. To ma być niespodzianka, jak zresztą wszystko tutaj.
Skręcamy w lewo i zdobywamy niewysoki szczyt, który wyrasta na jakieś siedemset metrów ponad poziom morza. Nasze rozgrzane, odsłonięte plecy i karki oraz odwodnione głowy i ciała wślizgują się teraz w wieczny cień, co traktujemy jako błogosławieństwo. Poskręcane pnącza otuliny starego zagajnika tworzą tutaj coś na wzór uroczystego baldachimu na Boże Ciało, a na stokach znajdują się bezkresne łąki i bezpańskie sady. Może tak właśnie wygląda Eden, może tak prezentuje się największy, najdzikszy i najbujniejszy ogród uprawiany przez Matkę Naturę, bez udziału człowieka, jego pestycydów i cywilizacji? Jeśli gdzieś jeszcze w Polsce znajduje się najprawdziwszy pogański pomnik przyrody, to z całą pewnością odnajdziemy go właśnie w Soli. Energia bijąca z trzewi tych ziem jest wprost magiczna. I wyobrażam sobie, że na Słowików przychodziły wiedźmy czynić i odczyniać uroki, że lgnęły do Gronia młode dziewice, by wywróżyć sobie świetlaną przyszłość u boku kochanka, że pielgrzymowały doń stare babki w chustach na głowach i o laskach, by zmówić pacierz, ostatni albo jeden z ostatnich tuż przed śmiercią. Jeśli gdzieś kiedyś odbywały się zloty czarownic, to z całą pewnością właśnie tutaj, pośród tych nagich korzeni drzew i krzewów. Na Groniu czuje się obecność wielu różnych dusz, choć miejsce nie należy do nawiedzonych. Widać, że myśli ludzkie się na nim skupiają i wkoło niego kręcą.
Idziemy dalej, posuwamy się, płyniemy, żeglujemy na falach promieni, a w morzu traw. Żegnamy Słowików, a witamy Burów. Groń za groniem odchodzi, Groń za groniem przychodzi. Jakaś para tubylcza prosi, ażebyśmy im nie ruszali odstawionego na bok dróżki grzybka. Mówią, że go sobie rezerwują i że jak będą tędy wracali to go na pewno capną, do domu zabiorą, ugotują albo usmażą. Żegnamy się, zdróweczka życząc, i znów idziemy, suniemy, wędrujemy.
Przed nami na prawo otwiera się zalana ostrym światłem polana – jakże typowy na tych ziemiach spłacheć pod wypas owiec, coś takiego, jak bieszczadzka połonina. Siadamy w słońcu tym naszym zakochani, choć pewno wolelibyśmy przycupnąć w cieniu. Robimy przerwę na posiłek. Krótką. Podziwiamy widoki. Kopki siana wetkniętego w ucięty i obrobiony kawał świerku – rolnicza sprawa. Wyglądają niczym tańcujące obertasa chochoły. Jest to tradycyjna ostew, zwana u nas na Śląsku Cieszyńskim łorstwią. Tylko patrzeć, jak spod ziemi wypełzną krasnoludki i małe rogate czarty. Ta pogańskość tutejsza nie jest wcale bezbożna ani nawet antychrześcijańska. Jest po prostu jakaś ultrapolska.
Na otwartych grądach czujemy się jak pielgrzymujący Karol Wojtyła za młodu, zwłaszcza, że znajduje się niedaleko krzyż oraz Szlak Papiesko-Loretański. Może cofniemy się w czasie i go spotkamy, tak znienacka? Co by to było, panie Hiszpanie, gdybyśmy na niego wpadli, porozmawiali z nim i razem wspólnie się pomodlili? Jaka by to była dla nas radość, a jaka nauka? A może przy okazji też nadzialibyśmy się na innego jeszcze wędrownego wieszcza albo filozofującego włóczykija? Ależby to było doświadczenie barwne natknąć się na postaci z legend, baśni i podań ludowych!
I znów mijamy głęboki wąwóz gliniasty, prawie żleb, porośnięty wonnym chwastem i czymś kłującym. Skręcamy w lewo i ponownie zdobywamy niewysoki szczyt, który wyrasta na jakieś siedemset metrów nad poziom morza. Nasze rozgrzane, odsłonięte plecy i karki wślizgują się teraz w wieczną mgłę, która znienacka nas otacza i zdaje się osaczać. Poskręcane pnącza otuliny starego zagajnika tworzą tu coś na wzór uroczystego baldachimu, a na stokach znajdują się bezkresne łąki i bezpańskie sady, te same, które już raz dziś mijaliśmy. No nie! Czyżbyśmy się zapętlili? Czyżbyśmy się w czasie zagubili?
Ale oto przecieramy oczy, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. I świat się na powrót robi normalny, to znaczy nie tyle zwyczajny, co niesamowicie piękny i kolorowy.
No a teraz czas na jedzonko. Obiadek w cieniu drzew i krzewów oznacza towarzystwo dwóch, może trzech os. Ich atak jest nagły, ale nieszkodliwy. Ech, i pomyśleć, że zaczynało już być tak miluśko i tak beztrosko.
Burza, panie Hiszpanie, na środku wzgórza, tam gdzie iglasty las murem z jednej strony stoi. Wczoraj, najdalej przedwczoraj musiało być tu bycze ognicho, bo nadal czuć ów charakterystyczny swąd. I oto przed Oźną gubimy drogę, ale na szczęście słyszymy znajomy hałas i, przeprawiając się przez kolczaste chaszcze, kierujemy się w stronę, skąd dochodzi jęk motorynki daleki. I już płyniemy, mkniemy, suniemy jak te baranki po modrym niebie.
Adaś próbuje zrozumieć sens i tajemnice Drogi Krzyżowej. Niesporo mu idzie, albowiem reprezentuje umysł sceptyczny, wobec religii wrogo nastrojony. Jest mowa o jakimś szczycie z kapliczką, o tym, gdzie ów szczyt się znajduje i co to za kapliczka. Taki już jest ciekawski ten mój koleżka Adaś, że wszystko chce wiedzieć, każdy zakamarek i połać ziemi znać.
I teraz już prawie u podnóża, a na skraju lasu. Kolejna przerwa równa się kolejna stacja Drogi Krzyżowej Chrystusowej. Adaś idzie za potrzebą, ja daję odsapnąć nogom. Rozmyślam, bowiem czas to szczególny: Matki Boskiej Zielnej. Końcówka lata – tych kilka wyjątkowo upalnych dni, a wszystko dokoła bzyczy, chroboce i ćwierka. Pełnia sezonu. Jest to ta jego część, kiedy lato ma z górki. Ja się na tym znam, na tej dojrzałości sierpnia się znam. Mam z tej źrałości sierpnia wszystkie doktoraty i habilitacje porobione. I cóż więcej można powiedzieć, prócz tego, że znalazłem się oto we właściwym miejscu i w odpowiednim czasie. Ot, złoty czas na Złotym Groniu spędzony i więcej nic.
Wchodzimy teraz do Soli. Droga licha nas wita oraz mnóstwo starych chałup. W pełnej krasie wiejskie życie, panie Hiszpanie. Ech, piękne jest to życie, piękne jest!
***
Inny czas, inny raz. A ja znów wędruję sobie, tym razem bez Adasia. Oho, gospodarstwo agroturystyczne pod Oźną. Letnicy siedzą na ganeczku. Pozdrawiamy się. O dwa kroki niżej – strumyk z korytem na wodę dla bydlątek. Myję się, opłukuję z pyłu i kurzu. Chrzczę się, zmieniam wiarę na żywiecką, nawracam się na dawną staropolską bakchiczność, słuchając w wyobraźni „Kaprysu Polskiego” Grażyny Bacewicz. Wyczuwam delikatną słowiańską nutę lat sześćdziesiątych – nie wiem, skąd się ona tutaj bierze – po trosze „Skaldów”, a po trosze Artura Malawskiego.
***
Od tamtej pory zawsze powracam do Soli i obu Rycerek, nieważne, czy to deszcz, czy mgła opada. Magiczną datę wyznacza dzień Matki Boskiej Zielnej, ukazując koncyliacyjne podejście do tego, co organicznie lechickie. Polskie, choć zarazem: po części pogańskie, a po części chrześcijańskie. I tak to właśnie jest, mój panie Hiszpanie, jak napisałem; tak to właśnie jest.
"Obywatelki i obywatele Glinki"
Kiedy wędrowałem ostatnio z Glinki do Soblówki, przytrafiła mi się przedziwna przygoda, o której chciałbym pokrótce opowiedzieć. Rzecz jest z tych bardziej osobistych…
Działo się to późnym popołudniem cudownie upalnego dnia. Idę i idę, i tak bez większego celu. Już któryś dzień z rzędu się tak bujam jak górska bujanka albo inny polno-leśny owad. Podziwiam szczególnie piękne światło. I co się dzieje dalej? Ano w pewnym momencie niespodziewanie, gdzieś tam na hali, łowię dźwięki. Wspaniałe! Dopadają mnie fale eteru i uświadamiam sobie, że tak właśnie gra małe przenośne radyjko. Jakiś stary przebój z lat osiemdziesiątych dobywa się z niewidocznego głośnika i od razu podbija mój umysł. Epifanicznie! I oto porwało mnie nieoczekiwanie, wessało, wchłonęło, połknęło. Mój Boże, jak dziwnie rozbrzmiewa, szumi niczym strumyk ten szlagier, znany mi bez wątpienia niby „Mazurki” Chopina, który dziś prezentuje się mniej zwyczajnie, bardzo w każdym razie nadzwyczajnie. Uświadamiam sobie wnet, że pośród tych starych domostw i próchniejących z wolna opłotków z gęstą, intymną otuliną przydomowej i ogrodowej roślinności, kwitnącej albo owocującej – wszystko jest bardziej swojskie i kolorowe zarazem.
I nagle radyjko zaczyna potwornie, ale to potwornie charczeć, po czym rozlega się transmisja lub retransmisja znanej – zakładam – prawie wszystkim Polakom przemowy. Padają znamienne i groźne słowa:
„Obywatelki i obywatele Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Zwracam się dziś do Was jako żołnierz i jako szef rządu polskiego. Zwracam się do Was w sprawach wagi najwyższej. Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią. Dorobek wielu pokoleń, wzniesiony z popiołów polski dom ulega ruinie”.
Czyżby znów jakiś KOD-ziarz siał ferment? Rozglądam się wkoło i oczom nie wierzę. Stary dom, który stał przede mną nie jest aż taki znowu stary, teraz wszystko zdaje się być jakieś inne i bardzo świeże, no mniej w każdym razie wiekowe, wszystko jakby z innej epoki. I drzew zdaje się przybyło w sadzie obok. Tylko coś z porą roku jest nie tak. Brakuje też czołgów i milicjantów (na razie). Doprawdy nie pojmuję, nic a nic nie pojmuję.
Po minucie znów sprzęt charczy. Charczy tak, że aż łapię się za głowę, chwytam za uszy, a potem jeszcze za serce. I co? I znów płynie ten sam słoneczny hit z ubiegłego stulecia, jak gdyby zupełnie nic a nic się nie stało. A wszystko wraca do normy, do tej lepszej Polski. I ja udaję się w drogę powrotną z Glinki do Soblówki bogatszy o kolejne – kolejne, to mało powiedziane – doświadczenie.
Do Soli, do Glinki
2To chyba najlepsze fragmenty, jakie u Ciebie kiedykolwiek widziałam, tutaj wrzucone w piękne podsumowanie wszystkiego, co składa się na polskość. Trudna historia, zawieszenie pomiędzy niechęcią do sowieckiej ludomanii a autentyczną nostalgią do przaśnej kultury tamtych czasów, Karol Wojtyła, motorynka, pogańskie boginki w przebraniu różnych odmian Matki Boskiej i rezerwowanie grzybka. I dziwna, melancholijna obojętność, coś pomiędzy optymizmem Hakuna Matata a rozpaczą ormiańskiego vochinch. Tak to właśnie jest.maciekzolnowski pisze: Ja się na tym znam, na tej dojrzałości sierpnia się znam. Mam z tej źrałości sierpnia wszystkie doktoraty i habilitacje porobione.
(...)
Myję się, opłukuję z pyłu i kurzu. Chrzczę się, zmieniam wiarę na żywiecką, nawracam się na dawną staropolską bakchiczność, słuchając w wyobraźni „Kaprysu Polskiego” Grażyny Bacewicz. Wyczuwam delikatną słowiańską nutę lat sześćdziesiątych
(...)
***
Magiczną datę wyznacza dzień Matki Boskiej Zielnej, ukazując koncyliacyjne podejście do tego, co organicznie lechickie. Polskie, choć zarazem: po części pogańskie, a po części chrześcijańskie. I tak to właśnie jest, mój panie Hiszpanie, jak napisałem; tak to właśnie jest.
Plusem jest skrócenie tekstu - w stosunku do Twoich poprzednich widzę kondensowanie opisów, operowanie czymś, co nazwałabym "bullet points", sygnalizowanie wrażeń i obrazów w nadziei, że ci, którym one są znane zrozumieją po kilku kluczowych słowach. To dobra droga. Takich dioram nie ma co rozwlekać i przesycać szczegółami. Kto to przeżył, ten wie. Kto nie przeżył, i tak nie poczuje Twojego klimatu, choćbyś nie wiem jak się rozpisywał. Jak już wspominałam w Twoich tekstach często problemem była dla mnie właśnie rozwlekłość, przekładająca się na długość tekstu.
Drugi plus to groza mniej makabreskowa, a bardziej stawiająca na niesamowitość, foreshadowing (tutaj bardzo udana zapowiedź w postaci zapętlenia - spodziewałam się po niej czegoś zupełnie innego, choć wiadomo było, że będzie chodzić o anomalie czasowe).
Mam jednak wrażenie, że umyka stylizacja. Momentami mamy język bardzo potoczny, gawędziarski, w innych momentach sformułowania jak z przewodnika turystycznego. Miejscami warto też przerzedzić przymiotniki.
Do Soli, do Glinki
3Bardzo dziękuję za życzliwe słowa i wszelkie uwagi, Margot. A ponieważ odpisuję w wigilię, to załączam też dodatkowo serdeczne życzenia świąteczne dla Ciebie i Wszystkich tutaj obecnych. :-)