ale wbitym w brzeg
po to, aby oznaczyć grób
DEREK MAHON
Fale Marconiego
SZKOCJA 1956
SZPITAL MIEJSKI GLASGOW
SZKOCJA 1956
SZPITAL MIEJSKI GLASGOW
Czasami, kiedy nie mogę długo zasnąć, zadaję sobie w myślach jedno z moich trudnych pytań i poszukuję na nie odpowiedzi.
Tak robię.
Zdarza się również, że wyciągam z szuflady stary klucz telegraficzny i siedzę przed nim aż do świtu, zagubiony w tej dziwnej czasoprzestrzeni, bezradny i śmieszny.
Albo płaczę.
Chowam twarz w przepoconą poduszkę i wylewam z siebie litry słonej jak Atlantyk, wody.
Kiedyś było inaczej.
Kiedyś sądziłem, że przenosząc w eter coś, czego tak naprawdę nie da się dostrzec ani nazwać, staję się lepszy.
Poważnie, tak myślałem. Każda kreska i kropka przybliżała mnie do ideału.
Teraz nabrałem do tego odpowiedniego dystansu.
Siedzę przed tym zaśniedziałym kluczem i boję się poruszyć dłonią.
Jeżeli twoja inteligencja przewyższa ambicję, zabijesz się. Jeżeli jest odwrotnie, oni zechcą zabić ciebie. Zastanów się lepiej, ile razy Krzysiek Kolumb żałował, że wyruszył w swoją podróż. Albo ile razy inni żałowali, że on powrócił. Wiara w to, że ziemia jest płaska, leczy nas ze wszelkich natręctw. Płaskim jest łatwiej. A zwłaszcza prostokątom. Ci mają najlepiej. Każdy kąt prosty i po problemie. Co tu kombinować?
Szpitalny psycholog twierdzi, że w ten sposób usiłuję zapomnieć wszystko to, co ma jakiś bezpośredni związek z przeszłością.
Nazywa moje zamyślenia próbą odreagowania, ucieczką; poszukiwaniem spokoju i samego siebie.
Ale ten poważny, naładowany encyklopedyczną wiedzą mężczyzna jest w błędzie.
Kilkanaście lat wkładali mu do głowy różne teoretyczne bzdury, aż w końcu stanął twarzą w twarz z takim gościem jak ja i zrozumiał, że te wszystkie mądre książki kłamią; że siedzący naprzeciwko niego starzec ze zmęczonymi oczami, który ma problemy ze snem, nie odpowiada żadnemu empirycznemu schematowi.
I wtedy zapragnął wziąć w garść swoją elegancką brązową torbę i dać stąd drapaka.
Spytacie, skąd to wiem?
Widzę to w jego zmęczonych oczach. Gdyby nie solidne kraty w oknach, stalowe rygle w drzwiach i w miarę przyzwoita pensja, już dawno by go tu nie było.
Ufny, że świat wciąż kręci się we właściwą stronę, wróciłby do swojego spokojnego rodzinnego gniazdka i przy szklance dobrze schłodzonego ponczu wyznałby swojej kobiecie, że przyprowadzają do niego coraz więcej świrów, którym się wydaje, że potrafią zbić z pantałyku takiego starego wyjadacza jak on.
Może nawet w przypływie szczerości zdobyłby się na jakiś mało wyszukany żart o stojącym już jedną nogą na tamtym świecie komiwojażerze, któremu się wydaje, że zna dokładnie definicję słowa miłość i który pragnie nauczyć podobnej miłości resztę wszechświata.
Kto wie? Gość wygląda na kogoś, komu różne rzeczy mogą przyjść do głowy.
A rzecz wbrew pozorom jest banalna i oczywista - po prostu stukanie tym cholernym kluczem mnie znudziło.
Znudziło podobnie jak wiele innych rzeczy. Definitywnie i ostatecznie. I bez żadnego psychologicznego podtekstu.
Znudziło, bo sam zrobiłem się nudny.
Dlatego właśnie wciąż zadaję sobie te swoje trudne pytania i łudzę się, że nikomu nie przeszkadzam.
I chyba właśnie, dlatego wciąż to widzę...
Przechył pokładu staje się coraz większy.
Rufa unosi się majestatycznie nad wodę i wreszcie spod powierzchni oceanu powoli wynurzają się gigantyczne, złowieszczo nieruchome teraz śruby napędowe.
W świetle setek gwiazd rozrzuconych na bezchmurnym, granatowym niebie wyglądają one jak monstrualne skrzydła tonącego w czarnej wodzie motyla.
Atlantyk bez skrupułów pochłania swoją ofiarę.
W chwili, gdy morze przelewa się przez mostek, nadbudówka wydaje nieprzyjemny trzask. Dziobowe łącze kompensacyjne nie wytrzymuje obciążenia. Dwa tylne naciągi, utrzymujące w pionie pierwszy z kominów, zawisają bezwładnie, a cały ciężar wielkiego komina kumuluje się na ośmiu pozostałych.
– Ten okręt tonie!!!...
Mężczyzna ma wyraźne problemy z mówieniem.
Rozbite, nabrzmiewające szybko krwią wargi upodobniają jego twarz do budzącej współczucie, a jednocześnie pełnej groteski, maski.
Pokrywająca policzki i czoło gruba warstwa węglowego pyłu podpowiada, że jest to najprawdopodobniej jeden z palaczy, który cudem wydostał się z czeluści najniższych pokładów liniowca.
Wygląd nieszczęśnika wymownie świadczy o męczarni, przez którą musiał przejść, by dotrzeć aż tutaj.
Ma problemy z mówieniem i z utrzymaniem równowagi.
Pomimo wyczerpania uparcie kieruje się w stronę najbliższej z szalup, przy której jeden z członków załogi bezskutecznie usiłuje zamocować fały na żurawikach.
Na tonącym okręcie każdy na swój sposób próbuje szukać ratunku.
Właśnie wtedy, poprzedzony trzaskiem pękających naciągów i zgrzytem giętej stali, sypiąc kłębami iskier, przedni komin przechyla się przez prawą burtę i wali w zimną wodę oceanu.
Wielka fala wzbudzona upadającym kominem przelewa się przez pokład, porywając wszystko ze sobą.
– Kazali mi to zrobić! Słyszysz? To nie Titan!
Trafiasz ramieniem w coś twardego i chwytając się tego czegoś, słyszysz nagłą ciszę, którą mąci jedynie szum opływającej tonący okręt wody i czyjś przeraźliwy krzyk.
Dopiero w chwili, gdy braknie ci tchu, rozumiesz, że to ty krzyczysz...
Tak. Kiedyś krzyczałem.
Teraz otacza mnie pustka. Kompletna, bez żadnego początku ani końca. Jest to szczególnie głupie, gdy leży się w łóżku jakiejś podrzędnej kliniki na obrzeżach wielkiego miasta i jeszcze głupsze, gdy się na coś czeka.
Na co czekasz, Haroldzie? Bo czekasz, mam rację?...
Tuż za niewielkim parkiem i solidnym kamiennym murem błyszczy fosforyzując nieprzyjemną bielą uliczna lampa przed jakimś trzeciorzędnym sklepem zoologicznym.
Gdy wyjątkowo uważnie wytężę słuch, mogę przysiąc, że słyszę gardłowe odgłosy małpy lub czegoś blisko spokrewnionego z małpą.
Teraz jednak niczego nie jestem pewien.
Fale Marconiego potrafią zniekształcić każdy obraz i dźwięk.
Pozornie otacza mnie wyciszone miasto. Gdy tkwisz w centrum wyciszonego miasta, wydaje ci się, że oprócz ciebie jednego nie ma tu nikogo więcej.
I wtedy przychodzi strach.
O ludzi.
W moim przypadku nie jest to normalny strach.
Mam p r z e c z u c i e.
Po obiedzie ruda pielęgniarka zrobiła mi kolejny zastrzyk.
Właśnie zaczynam odczuwać jego działanie.
Powieki stały się ciężkie. Bardzo ciężkie. Ale to nic. I tak wiem, że nie zasnę.
Po tym, co się stało, nie mogę już spać.
Być może już nigdy nie będę umieć. Zapukałem do zbyt wielu drzwi i dostrzegłem zbyt wiele dziwnych spojrzeń, by dać się teraz nabrać na takie duperele. Jeżeli coś uwiera cię przez całe życie, to nawet na starość uwierać nie przestanie.
Koniec, kropka.
Aby to zrozumieć, zapiszcie na kartce rząd cyfr: 3909-04, a potem stańcie naprzeciwko lustra i odczytajcie swój zapis.
Jeżeli zrobicie dokładnie to, o co proszę, może zrozumiecie, o czym próbuję Wam powiedzieć.
To wcale nie jest takie trudne.
Wystarczy jedynie troszeczkę zniekształcić „czwórkę” i będziecie mieli to tak jak na dłoni!... Sześć cyfr zamieni się w sześć liter, które z kolei ułożą się w wyraźny napis.
Widzicie?...
Kiedy pierwszy raz pokazano mi tę sztuczkę w jakiejś obskurnej irlandzkiej knajpie na nabrzeżu, też się żachnąłem, a nawet zaniosłem się nerwowym śmiechem.
Właśnie taki jest nasz świat.
Zejdziesz z drogi schematu i już dotykasz absurdu.
To, co do tej pory uznawane jest za pewnik, staje się wątpliwe.
Jakże łatwo jest tym dotknąć siebie i innych. Zwłaszcza po paru kuflach piwa.
Niestety zrozumiałem to zbyt późno. I nikt, ani nic, już tego nie odkręci.
Stało się. Kurtyna opadła.
Smutni ludzie w białych kitlach powiedzieli, że z punktu widzenia medycyny jestem zupełnie nieszkodliwy.
Nieszkodliwy nie znaczy jednak normalny. Nikt by nie był w stanie pozostać normalnym po tym, czego byłem świadkiem, co widziałem i co czułem.
I jak się bałem.
Właśnie tak! I w takiej kolejności!
Ten mądry psycholog twierdzi, że samotność jest jedynie pewnym sposobem kreowania rzeczywistości. Że nie boli, nie wciąga w wir beznadziei i w ogóle jest do przeskoczenia lub oszukania.
To, co zmusza ludzi do wyznaczenia ścieżek cierpienia, jest niczym innym, jak tylko myśleniem o samotności.
Inaczej mówiąc, to, że myślę o sobie jak o samotnym starcu, któremu całe życie przeciekło między palcami, oznacza, że sam sobie rozmyślnie zadaję cierpienie.
Czy jest w tym jakaś logika?
A jeżeli tak, to jaka?
I gdzie?...
Nie urośnie z tego nic dobrego. Przekonasz się, Haroldzie. Pamiętaj, że ostrzegałem!
Powiedzieli też, że wcześniej czy później odkryją prawdę, dokopią się do szczegółów i przypiszą temu określony schemat.
Tak jakby ludzki strach dał się zamknąć w lekarski rejestr!...
Dobre sobie!
– Nie istnieje coś takiego jak prawda – mówię temu lukrowanemu dupkowi, który zamiast natychmiast zapisać to zdanie w swoim cudownym notesie, gapi się bezmyślnie w zadeszczony fragment przestrzeni za oknem. ¬– Prawda utonęła. Dawno temu i na zawsze. Prawdy nie ma.
Bardzo dużo trudu wkładam w logiczną budowę tego zdania.
Odkąd zamknęły się za mną drzwi tego białego, cuchnącego lekami pokoju wszystko przychodzi mi z trudem.
Nawet tak prosta czynność, jak pierdnięcie. Po prostu mam wrażenie, że znikam.
Dlatego właśnie opowiadam dalej.
Muszę to opowiedzieć.
Po prostu muszę, zanim nieświadomi niczego ludzie przeczytają o tym we wszystkich gazetach, a jacyś pseudo eksperci przypiszą temu własny punkt widzenia i odbiorą mi resztkę mojej prywatności.
Wspominałem Wam już. Mam i miałem p r z e c z u c i e.
Fale Marconiego są wszędzie.
PROLOG
POCZĄTEK STYCZNIA 1912
LODOWIEC GRENLANDZKI
POCZĄTEK STYCZNIA 1912
LODOWIEC GRENLANDZKI
Na skraju pola lodowego polarna niedźwiedzica ostrożnie wynurzyła się z otchłani Morza Labradorskiego i wciąż zachowując czujność, wdrapała się na postrzępioną zmarzlinę przybrzeżnej kry.
Z trzewi zmęczonego stworzenia dobył się groźny pomruk, mieszający się natychmiast z wyciem północnego wichru wiejącego od strony grenlandzkiego lodowca.
Choć dwunastocentymetrowa warstwa tłuszczu chroniła niedźwiedzicę przed blisko trzydziestostopniowym mrozem, zwierzę odruchowo szukało naturalnej osłony za usypaną przez polarny wicher śnieżną zaspą.
Pod powierzchnią oceanu gęsta szczecina futra utworzyła wodoszczelną warstwę, która nie dopuściła do niebezpiecznego oziębienia organizmu.
Ważąca ponad ćwierć tony samica białego niedźwiedzia przed dotarciem na krę przepłynęła odległość ponad ośmiu kilometrów.
Uważny obserwator mógłby dostrzec jeszcze na krótkich, ale niezwykle mocnych i ostrych pazurach niedźwiedzicy fragmenty skóry i krwistego mięsa młodej nerpy, której szczątki pozostały przy schlapanym krwią lodowym otworze.
Nie to jednak było bezpośrednią przyczyną wyczerpania i rozdrażnienia zwierzęcia.
Długa, głęboka rana ciągnąca się od nasady grzbietu aż na lewy bok, zadana ostrą osęką polującego Inuita, wciąż krwawiła obwicie i wszystko wskazywało na to, że krwawić nie przestanie.
Zanim, wśród ogłuszającego huku i trzasku kruszonego lodu, trzy kilometry dalej, lodowa góra oderwie się od macierzystego lodowca, niedźwiedzica dotrze już do legowiska, gdzie dwa niedźwiadki przywitają ją radosnym popiskiwaniem.
Kilkadziesiąt godzin później samica polarnego niedźwiedzia skona.
Będzie to śmierć cicha i prawie niezauważalna.
Wieczna zmarzlina wpisze ją w scenerię srogiego krajobrazu.
W tym samym mniej więcej czasie „góra z lodu” zanurzy się już głęboko w zimnych wodach Morza Labradorskiego i rozpocznie dryf w stronę północnego Atlantyku.
Nie będzie to stanowiło żadnego ewenementu.
Pole lodowe na Grenlandii wytwarza ponad dwadzieścia milionów ton lodu dziennie, a od majestatycznych lodowców rok w rok odrywa się około czternastu tysięcy gór lodowych.
Na lodowym pustkowiu jeszcze długo będzie słychać skargi osieroconego potomstwa polarnej niedźwiedzicy. W zimnym, arktycznym powietrzu głos wołający o pomoc słychać na przestrzeni kilku kilometrów.
Towarzysząca tragedii polarnych niedźwiadków „góra z lodu” popłynie majestatycznie w stronę swojego przeznaczenia. Do miejsca, gdzie za kilka długich miesięcy ciepłe, atlantyckie prądy stopią jej monstrualne krawędzie i zmieszają z bezmiarem wód.
Nim to jednak nastąpi, dokładnie za trzy i pół miesiąca, dwadzieścia minut przed północą 14 kwietnia 1912 roku, marynarz pełniący wachtę na bocianim gnieździe należącego do White Star Line pasażerskiego liniowca, trzykrotnie uderzy w masywny brązowy dzwon zawieszony tuż nad jego głową, a w chwilę później łamiącym się z przerażenia głosem zamelduje na mostek:
– Góra lodowa na wprost!
15 KWIECIEŃ 1912
OCEAN ATLANTYCKI
LINIOWIEC „PRINZE ADELBERT”
OCEAN ATLANTYCKI
LINIOWIEC „PRINZE ADELBERT”
Teoria snu zakłada, że przeciętny, zdrowy człowiek potrzebuje od dziesięciu do dwudziestu minut na całkowite obudzenie się. Ta sama teoria mówi jednocześnie o zaledwie siedmiu minutach potrzebnych przeciętnemu, zdrowemu człowiekowi na zaśnięcie.
W przypadku siedemdziesięciotrzyletniej Mary Gallager ten czasowy paradoks procesów zasypiania i budzenia się był jedynie zlepkiem zgrabnie zestawionych słów i pojęć. Mary posiadła umiejętność zasypiania w ułamku sekundy. Nie miała na to żadnego wpływu. Sen przychodził, kiedy chciał. Potrafiła urwać jakąś myśl w połowie i już tkwiła w jego przepastnych objęciach. Pragnienie snu Mary Gallager nie dawało się wpisać w żaden schemat. Nawet jeżeli schemat ten stwarzała „teoria snów”.
Podobnie rzecz się miała z budzeniem. Zwykle wystarczało jedno głębsze zaczerpnięcie powietrza – od kiedy Gallager ukończyła czterdziestkę, chrapała donośniej od niejednego mężczyzny – i była już na tyle daleko od snu, by bez problemów włączyć się w najbardziej nawet zawiły dialog. Jej zmarły przed ośmioma laty mąż Brian twierdził, że Mary przysypia jak ścigany przez sforę zając pod miedzą. Czasami – w chwilach, gdy jego pogłębiająca się podagra pozwalała mu na odrobinę życzliwości – dodawał, że Mary nie potrafi korzystać z największego darowanego przez Boga dobrodziejstwa. Oczywiście na myśli miał długi i przepełniony kolorowymi obrazami sen. Brian Gallager, w przeciwieństwie do swojej żony Mary, cierpiał na chroniczną bezsenność.
Tego kwietniowego poranka Mary nie wiedziała, że się obudziła, dopóki nie otworzyła oczu. Delikatne przechyły pokładu liniowca powodowały, że poziom wody w kryształowej karafce, którą poprzedniego wieczora ustawiła na szafce przy łóżku, falował lekko. Praca maszyn „Prinze Adelbert” dodawała do tego falowania ledwo dostrzegalne drżenie.
Przez dwie, trzy długie minuty Mary patrzyła bezmyślnie na karafkę, po czym rozgarnęła pościel i usiadła na koi. Bolała ją głowa. Czuła ból rozpoczynający się tuż u nasady powiek i rozciągający się aż na skronie.
Co mnie obudziło?
Wiedziała, że musi być jakaś konkretna przyczyna, ale w żaden sposób nie potrafiła jej sprecyzować.
Siedziała, więc z nogami bezwładnie przewieszonymi przez krawędź koi. Potem wstała i krok za krokiem poczłapała w kierunku umywalki. Ból nasilił się, gdy zmieniła pozycję. Ogarniał już całą górną połowę twarzy, ześlizgując się aż na pomarszczone policzki.
Potrwa to jeszcze parę minut i zwariujesz albo, co gorsza, oślepniesz. Powinnaś pamiętać, że masz już swoje lata i długie wieczorne pogawędki wcześniej czy później wyjdą ci bokiem.
Masz za swoje, Mary!
Stanęła przed lustrem i z obawą spojrzała we własne odbicie. Patrzyła na nią dziwnie szara i zmęczona twarz kobiety, w której oczach kryło się cierpienie.
Masz za swoje, Mary!
Powtórzyła w myślach naganę i zaraz żachnęła się, że krytykuje coś, nad czym nie potrafi w żaden sposób zapanować. Miała to we krwi. Mówić dużo i pozornie o niczym. Starzy ludzie potrzebują tego bardziej, niż świeżego powietrza i słońca, które ogrzeje im schorowane kości.
Poprzedniego wieczora Mary spędziła bite sześć godzin na rozmowie, z Patsy McDermott, pięćdziesięcioletnią żoną bankiera z Filadelfii, która w przeciągu tych sześciu godzin usiłowała wtajemniczyć ją w zawiłości procedur spadkowych, których – naturalnie w opinii szacownej matrony – stała się przypadkową ofiarą. Rzecz dotyczyła fortuny po jej zmarłym tragicznie bracie. Fortunę szacowano na – bagatela! – trzy miliony funtów i z tego, co mówiła Patsy, powinna ona w jak najszybszym czasie, zasilić prywatne konto McDermott’ów. Przedłużający się proces tak bardzo wpłynął na psychikę kobiety, że istniała uzasadniona obawa, że zakończy się to długotrwałą kuracją w którymś ze szwajcarskich kurortów. To ostatnie Patsy McDermott zdawała się mieć już zaplanowane w najdrobniejszym detalu.
Atmosfera głównego salonu liniowca, a zwłaszcza mieszanina tytoniowego dymu i oparów alkoholu, którym bez żenady raczyli się pasażerowie pierwszej klasy, spowodowały, że Mary już wtedy czuła niewidoczne macki zbliżającego się bólu. Do swojej kabiny wróciła tuż przed północą, ze szczątkowymi objawami lekkiego kaca.
Nie to jednak było przyczyną, że się obudziła. Z całą pewnością powód musiał być inny.
Co się stało, Mary?
Zaczęła być dociekliwa. Myśl o przyczynie, która kazała jej wstać z koi, nie dawała Mary spokoju.
Co cię obudziło, moja droga?
Stojąc wciąż przed lustrem, zwilżyła twarz wodą i ostrożnymi ruchami palców rozmasowała skronie. Ból wcale nie miał zamiaru odejść. Niewiarygodne, ale chyba nawet się nasilił.
– Spacer! – zadecydowała Mary Gallager. – Kilkadziesiąt minut na świeżym powietrzu powinno załatwić sprawę...
Był to wypróbowany sposób, który jak do tej pory zawsze skutkował.
Ostrożnie, unikając niepotrzebnych ruchów, Mary zdjęła nocną koszulę i wciąż zachowując respekt dla tego, co działo się w jej głowie, ubrała się. Na błękitną suknię narzuciła długie futro, owinęła szyję szalem i zabezpieczona przed ewentualnym chłodem poranka i wiatrem, wyszła z kabiny.
„Prinze Adelbert” spał jeszcze snem sprawiedliwego. Nocne rozmowy i uciechy rozgoniły pasażerów do łóżek. Jedynie wyczuwalne drżenie pracujących maszyn podpowiadało, że nie wszystkim dane jest zakosztować tej rozkoszy. Gdzieś tam, nisko pod pokładami trwała wytężona praca palaczy, którzy zasypywali wnętrza palenisk setkami kilogramów węgla i miału. Zapewne część załogi liniowca czuwała na swoich stanowiskach, mając pieczę nad bezpieczną żeglugą statku.
Przy wejściu na główną klatkę schodową Mary natknęła się na jednego ze sprzątaczy. Wysoki, chudy mężczyzna odruchowo zrobił jej miejsce, przylegając plecami do ściany i przesuwając stopą wiadro z wodą na bok. Pozdrowiła go delikatnym uśmiechem i poszła wyżej, w kierunku wyjścia na pokład spacerowy.
Już na schodach zobaczyła szefa kucharzy, który udawał się do kuchni, by osobiście nadzorować wypiek pieczywa na śniadanie.
I w tym przypadku pozwoliła swoim ustom na lekki grymas.
Szybciej, Mary! Na Boga, dlaczego tak to przeciągasz?
Poranek był chłodny. Lekka bryza przynosiła atlantycką wilgoć. Wbrew temu, czego można było oczekiwać, pokład spacerowy wcale nie świecił pustkami. Niewielka grupka gapiów, gestykulując żywo, patrzyła z uwagą na otaczający liniowiec ocean.
Dopiero gdy owijająca się w międzyczasie szczelniej szalem Mary Gallager, dołączyła do nich, zrozumiała, co było powodem tego niewielkiego zamieszania. Gigantyczna góra lodowa dryfowała majestatycznie w odległości około pół mili morskiej od przecinającego uparcie Atlantyk „Prinze Adalbert’a”. Największa bryła lodu, jaką kiedykolwiek dane było Mary zaobserwować.
– Niesamowite!
Stojący tuż obok niej pierwszy steward z niedowierzaniem kręcił głową. Przed kilkoma zaledwie minutami zrobił jedno z najważniejszych zdjęć w swoim życiu. Utrwalił widoczną wyraźnie na bryle lodu czerwoną smugę farby – znak, że w niedalekiej przeszłości jakiś okręt doznał kolizji z górą.
Czerwona smuga farby na dryfującej lodowej górze była topniejącą wolno krwią okrętu, który w założeniach jego konstruktorów nigdy nie powinien zatonąć.
Tego samego dnia amerykański dziennik New York Times napisze, że okrętem tym był S.S. „Titanic”.