Tekst zawiera drastyczne sceny
Ehhh, dziwnie dawne wydają się czasy gdy, zajrzałem tu pierwszy raz, choć arytmetycznie nie są znów tak archaiczne.
Z opóźnieniem około pięcioletnim z racji banów i rożnych innych zawirowań - czyli z czasów, gdy zdarzało mi się pisać - wrzucam tekścik, bo się tego domagał. A własnym tekstom, jak wiecie, przedziwnie trudno odmawiać - są jak upośledzone dzieci.
BESTIE
- Dlaczego, synku, odwracasz wzrok?
- Nie widzisz, tato? Popatrz tam, w bok.
- Król olch mnie wabi, korona mu lśni.
- To tylko mgła. Coś ci się śni.
Choć kościelne dzwony w pobliskiej wsi dopiero co wybiły szóstą, poranek już na dobre rozpanoszył się na niewielkim, otoczonym polami wzgórzu. Poza ledwie widocznymi kłaczkami cirrusów, niebo jest jasne i czyste. Po gładkiej tafli błękitu pnie się słońce, zalewając okolicę cieplejącymi z każdą chwilą promieniami. Poranny wietrzyk, ostatnimi przed nadciągającym upałem, podrygami, owiewa dwa niewielkie budynki, stojące na wzniesieniu. Większy, piętrowy – mieszkalny – wykonany jest z cegły. Drugi, starszy, zbudowano z polnego kamienia – spełnia funkcję stodoło-obory.
Lekkie, rześkie podmuchy ześlizgują się po spadzistych dachach pokrytych wypłowiałą dachówką i nurkują wśród upraw otaczających gospodarstwo. Pod naporem wiatru połacie zieleni uginają się z cichym, delikatnym szumem. Blaszany kogucik przymocowany do komina czerwonego, ceglastego domu, kręci się leniwie to w jedną, to w drugą stronę z cichym, metalicznym zgrzytem.
Okna, z wymalowanymi na zielono okiennicami, lśnią czystością, jakby wymyto je wczoraj. Z drewnianych donic na parapetach wylewają się bujne, zielono-czerwone kaskady pelargonii.
Gdzie nie spojrzeć, panuje schludny ład, mącony jedynie przez paradujące tu i ówdzie kury – wielkie i tłuste.
Pod starą, rozłożystą olchą, rosnącą przy studni pośrodku podwórka, drzemie dorodny owczarek niemiecki. Puszysta, lśniąca, złoto-czarna sierść i szeroki zad zdradzają, że pies nigdy nie musiał się martwić o pełną michę.
Teraz zwierzę strzyże uszami i unosi łeb, kierując ruchliwy, wilgotny nos w kierunku obory.
Z uchylonych drzwi budynku gospodarczego wychodzi drobna, szczupła kobieta. W oplecionej powrozami żył, kościstej dłoni trzyma ocynkowane wiadro, w którym pieni się gęste, świeże mleko.
Ukryta w cieniu chusty twarz na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie młodej. Dopiero po chwili, przypatrzywszy się, da się dostrzec się sieć drobnych zmarszczek, otaczających oczy i usta, wcześniej zamaskowanych jasną cerą.
Choć rysom Johanny Schickel, gospodyni, trudno odmówić regularności, ostro wykrojone: broda i kości policzkowe oraz zbyt wąski nos nadają im stanowczy, niemal surowy. Duże, błękitne, łagodne oczy nie pasują do tej twarzy, jakby pożyczono je od kogoś o bardziej subtelnej urodzie.
Teraz, charakterystycznie wyprostowana, energicznym, niemal marszowym krokiem, tak do niej pasującym, pani Schickel idzie w kierunku drzwi domu, zdobionych skromnym, geometrycznym wzorem. Szara, plisowana spódnica szeleści głośno w rytm stąpnięć, niczym dobosz kompanii reprezentacyjnej na defiladzie w Noc Walpurgii.
Kobieta znika w niosącym chłód wnętrzu, by po krótkiej chwili znów pojawić się na ganku. Zamiast wiadra trzyma w ręku mały, pleciony koszyk. Okrąża budynek, spoglądając ponad drewnianym ogrodzeniem w kierunku traktu biegnącego u podnóża wzgórza. Droga jest pusta i cicha pierwszy raz od wielu, wielu dni. Pył wzbijany przez ciągnącą tędy rzekę ludzi i pojazdów, zniknął.
Gospodyni unosi sukienkę i przekracza niski płotek otaczający ogródek warzywny. Nabiera w nozdrza słodką, owocową woń, unoszącą się znad grządki porośniętej drobnymi krzaczkami. Jej zacięte rysy na moment łagodnieją.
*
– Hansi! Gretchen! Natychmiast na dół – śniadanie! – woła od progu pani Schickel, wkraczając do przedpokoju z koszykiem pełnym soczystych, czerwonych owoców. – Kto się spóźni dostanie figę – dodaje ostrzegawczo.
Wchodzi do kuchni, podczas gdy dzieci, przepychając się i radośnie piszcząc, zbiegają po drewnianych schodach.
Do izby pierwszy wpada Hans. Jest drobny i chudziutki jak na swoje osiem lat. Ma jasne, niemal białe włosy równiutko zaczesane na lewą stronę. Modnie wygolona bo bokach głowa wydaje się jeszcze bardziej podłużna niż w rzeczywistości. Nad zadartym noskiem tkwią nieco zbyt blisko rozstawione oczy, o tej samej barwie co niebo za oknem i tylko trochę jaśniejsze niż oczy matki. Na widok syna na wąskich ustach gospodyni pojawia się delikatny, ledwie zauważalny uśmiech. Surowa twarz staje się niemal ładna.
– Myj ręce, synku, i siadaj do stołu. – mówi wyciągając z szafki dwie porcelanowe miseczki. Ma nieprzyjemny – suchy, nieco piskliwy – ton głosu.
Tuż za chłopcem w drzwiach kuchni ukazuje się dziewczynka. Jest starsza od niego o trzy lata i wyższa o głowę. Ma na sobie granatowo-białą, kraciastą sukienkę, z lekko bufiastymi rękawami, nieco za ciasną. Cienka tkania, opinająca szczupłą klatkę piersiową, uwypukla się na maleńkich zawiązkach piersi. Oliwkowa skóra i długie, kruczoczarne włosy, opadające na drobne ramiona, są antytezą jasnych cer pozostałych domowników.
Pani Schickel mierzy pasierbicę długim spojrzeniem. Jak co dzień nie może się nadziwić jej podobieństwu do kobiety ze zdjęć, które znalazła w starej walizce na strychu. Podobno pierwsza żona gospodarza Schickla była Czeszką. Podobno – bo nigdy o niej nie rozmawiali. Podobno nigdy nie nauczyła się mówić płynnie po niemiecku i, też podobno, rodzice męża nigdy nie zaakceptowali tego małżeństwa. Podobno zmarła przy porodzie rok przed tym jak Johanna i Jonas pierwszy raz spotkali się na lokalnym targu.
Jedyną rzeczą, której można być pewnym jest to, że młoda kobieta, uśmiechająca się z fotografii, jest piękna. To wystarczy, by jej nie polubić.
Pani Schickel uważa się jednak za osobę przyzwoitą i, poza oschłością, stara się nie okazywać pasierbicy niechęci.
Dzieci, jedno po drugim, płuczą ręce nad miedzianą misą, ustawiona na taborecie i, przy wtórze szurania krzeseł, zasiadają do stołu.
Gospodyni wypełnia porcelanowe naczyńka nazbieranymi truskawkami, posypuje obficie każdą z porcji cukrem i polewa mlekiem. Wraz z łyżeczkami stawia na pozbawionym obrusu blacie.
Hans piszczy i klaszcze z radości w rączki. Zaraz potem zaczyna pochłaniać delikatesy, zupełnie jakby nie jadł od tygodnia.
Gretchen siedzi nieruchomo, szeroko otwartymi oczami wpatruje się w zawartość miseczki. Ma wielką ochotę wziąć przykład z przyrodniego brata i rzucić się na jedzenie, ale jednocześnie czuje jakiś nieokreślony niepokój. Nie może zrozumieć, dlaczego akurat dziś truskawki zastąpiły grubą pójdę chleba z masłem, którą od zawsze dostają na śniadanie.
Nagle wpada jej do głowy wyjaśnienie całej zagadki. Nim zdąży pomyśleć, wypala:
– Czy dzisiaj wróci tato?
Johanna, która właśnie z zadowoleniem przygląda się mlaszczącemu ze smakiem synkowi, podnosi głowę. Jej twarz ponownie przybiera swój zwykły, zacięty wyraz.
– Być może – mówi cicho, powoli cedząc słowa. – Miejmy nadzieję…
Gretchen zna ten sykliwy ton i już wie, że się pomyliła – że to nie z powodu ojca, podstawiono im pod nos pachnący przysmak. Coś jednak karze jej ponownie zadać to samo pytanie, które już tyle razy zadawała:
– A moglibyśmy wyruszyć mu na spotkanie?
– Już ci tłumaczyłam, moja droga, że nie ma to najmniejszego sensu. Przecież i tak musielibyśmy potem wrócić po rzeczy. – W głosie macochy dźwięczy wibruje protekcjonalne podenerwowanie. – Poza tym, twój ojciec kazał nam pozostać tu i czekać. Obiecał, że nas nie zostawi. Tak jak ja, słyszałaś to na własne uszy, prawda?
– Obiecywał również nie będzie go góra dwa, trzy dni, a wczoraj minął tydzień – burczy nadąsana dziewczynka, nabiera na łyżeczkę truskawkę, unosi i wrzuca z powrotem do miseczki.
– Pewnie wuj Helmut zatrzymał go. Wiesz jak ogromne ma gospodarstwo. Zawsze jest tam coś do roboty. – mówi pani Schickel, ale czuje, że nie wypada przekonująco, nawet wobec samej siebie. – A skoro wuj pożycza nam jeden ze swoich wozów, nie wypadało mu odmówić, prawda?
Dziewczynka milczy, ale nie zaczyna jeść. Jest zła na cały świat – na ojca i na macochę, ale przede wszystkim na ich stary wóz, który akurat teraz musiał się zepsuć.
– Co jeśli Iwany przyjdą przed tatą? – rzuca cicho. Wie, że to pytanie nie ujdzie jej na sucho, ale znów nie może się powstrzymać.
Blade, kościste policzki Johanny Schickel stają się jeszcze bledsze.
Po chwili z jej zaciśniętych ust wydobywa się zimny, wyrachowany syk:
– Jeśli będziesz gadać takie bzdury, to oddam cię Królowi Olch.
Cios jest celny i bolesny. Gretchen kuli się na krześle. Mimowolnie spogląda przez okno. Wielka, czarna dziupla w starej olszy przy studni łypie na nią zaczepnie i złowrogo.
Na myśl o robactwie, zamieszkującym wnętrze pnia – setkach larw, szczypawek, pająków, żuków i mrówek ciałem dziewczynki wstrząsa dreszcz.
Ciszę przerywa radosny okrzyk Hansa, który właśnie połkną ostatnią truskawkę.
– Fürher jest silniejszy niż jakieś głupie Iwany! Tak mówi tata! Pokona nawet samego Króla Olch!
Twarz gospodyni znów rozpogadza się.
– Masz rację Hansi, nasz Fürher jest potężniejszy niż wszyscy królowie świata razem wzięci. – Głaszcze czule synka po jasno-pszenicznych włoskach. – Opłucz ręce i przebierz się. Myślę, że to dobry dzień, by założyć mundurek. Jeśli tata cię w nim zobaczy, na pewno bardzo się ucieszy.
Chłopiec nie może uwierzyć własnemu szczęściu. Z triumfalnym piskiem zrywa się z krzesła, pośpiesznie obmywa drobne rączki w miedzianej misce i pędem rusza ku drzwiom. Z korytarza dochodzi tupot bucików po drewnianych schodach.
– Ty, moja panno, włóż tę odświętną, niebieską spódniczkę i białą bluzkę z koronką. – zwraca się gospodyni do Gretchen, która właśnie rozgryza pierwszy z soczystych, polanych mlekiem owoców. Cukier chrzęści między zębami.
W tym momencie rozlega się stłumiony huk. Chwilę później drugi i trzeci. Szyby drżą, wypełniając izbę krótkim, dźwięcznym pogłosem wibrującego szkła.
Dziewczynka, przyzwyczajona do odgłosów dochodzących zza horyzontu, nie zwraca na nie uwagi. Poza tym truskawki smakują tak wybornie, że pewnie nawet gdyby pociski wybuchałyby tuż obok, to i tak nie przestałaby jeść.
Pani Schickel swym stanowczym, szeleszczącym krokiem podchodzi do okna z którego widać trakt. Wygląda z niepokojem. Jest pewna, że ospałe werble linii frontu dochodzą z bliższej niż wczoraj odległości. Droga, wijąca się łagodną serpentyną pośród zielonych łanów, pozostaje pusta.
Kobieta wzdycha i wykonuje znak krzyża, prosząc stwórcę, by dał Fürherowi siłę do powstrzymania czerwonych bestii ze wschodu.
*
Gdy po nocnej przerwie rozpoczyna się kanonada, Jonas Schickel widzi już w oddali kościelną wieżę w Bauerwitz. Wzgórze, na którym stoi jego dom, znajduje się niecałe dwa kilometry za wioską. Jeszcze dwa lata temu pokonałby tę odległość w dwie, góra trzy godziny, teraz jednak prawa nogi puchnie i boli, tak, że z trudem stawia każdy krok. W tym tempie nie prędko dotrze na miejsce. No i ten cholerny upał, a to przecież dopiero początek dnia. Schickel po raz kolejny przystaje. Ociera pot z czoła i pucułowatych policzków bielutką, haftowaną chusteczką.
Jest krępym, niewysokim mężczyzną o krótkim, zdradzającym siłę karku. Choć skończył dopiero czterdzieści jeden lat, włosy – siwe na skroniach, a przerzedzone na czubku głowy – oraz nadwaga, sprawiają, że wygląda poważniej niż wskazuje metryka. Z nad nieco kartoflowatego nosa, spozierają małe, bystre oczka – teraz zaniepokojone i zdradzające wyczerpanie.
Jonas Schickel, kapral Wermahtu w stanie spoczynku, odznaczony Krzyżem Zasługi, wesoły, zawsze uśmiechnięty kolega i sąsiad, od dwóch dni ani razu się nie uśmiechnął. Co gorsza, ten dumny niemiecki bauer przestał nawet uważać się za szczęśliwca, choć dotychczas znany był z niepoprawnego, graniczącego z beztroską, optymizmu.
Wszystko przez tego skurwiałego porucznika, który przedwczoraj zarekwirował mu wóz – i to z koniem. Szczyl miał jeszcze mleko pod nosem, a śmiał rozkazywać, mu, weteranowi z frontu wschodniego! Jak tylko trochę się uspokoi zrobi z tym bezczelnym gnojem porządek. Nigdy nie szczędził zdrowia i pieniędzy dla dobra ukochanego kraju, ale teraz akurat ma w dupie "potrzeby wojskowego taboru". Nie pomogło nawet, że pokazał blizny na goleni po ranach jakie odniósł w służbie ojczyzny. A było co oglądać, kula polskiego partyzanta strzaskała piszczel i wyrwała z tyłu spory kawał łydki. Pół roku medycy męczyli się, by poskładać Jonasa do kupy, a i tak dłuższe chodzenie wciąż sprawia mu spore kłopoty. Gdy ranny leżał w szpitalu, odwiedzili go koledzy z oddziału. Opowiedzieli, że w odwecie za jego przestrzeloną nogę spalono pobliską wieś, a wszystkich mężczyzn na rozkaz dowódcy rozstrzelano. Ilekroć Schickel to wspominał, czuł się naprawdę dumny. W całym Bauerwitz, tylko on mógł pochwalić się taką wojenną przygodą – pięćdziesięciu sześciu polaczków kaput, za kawałek niemieckiej goleni! Teraz nawet te wspomnienia nie poprawiają humoru Jonasowi Schickelowi. Ponownie przeciera chustką czoło i kuśtyka w dalszą drogę.
*
Choć słońce już kilka godzin temu minęło zenit, na podwórku wciąż panuje nieprzyjemny zaduch. Pani Schickel krząta się po domu w poszukaniu zajęć. Już kilka dni temu popakowała rzeczy w tobołki i ułożyła w stosikach pośrodku głównej izby. Skończywszy, po raz trzeci od poranka, zamiatać korytarz, po krótkim wahaniu, bierze się za zdejmowanie zdjęć, porozwieszanych na ścianach. Głównie dla zabicia czasu, gdyż jest prawie pewna, że nie znajdzie się dla nich miejsce na wozie, pożyczonym od wuja Helmuta. Dużą fotografię oprawioną w pozłacaną ramkę, którą mąż przysłał jej z frontu wolałby zostawić – Jonas Schickel, w polowym mundurze, otoczony roześmianymi kolegami, stoi pośrodku alejki biegnącej wśród szpalerów starych drzew. W tle widnieje przysadzisty, trzypiętrowy budynek. Na jego spadzistym dachu można dostrzec symbol równoramiennego krzyża, który Johanie zawsze kojarzy się z zastrzykami.
W prawym dolnym rogu zdjęcia, ktoś wykaligrafował: "Choroszcz, 41". Johannę zawsze dziwi, że nie posłużono się niemiecką nazwą miejscowości. Nie ma pojęcia co znaczy obce, trącące słowiańską dzikością słowo, ale te kilka koślawych literek za każdym razem wzbudza w niej niezrozumiałą obawę.
Tym, co napawa ją prawdziwym niepokojem, gdy spogląda małżonka, są jego oczy. Tłumaczy sobie, że to sprawka światłocieni, rzucanych przez pokryte listowiem gałęzie. Ale mimo, że zdjęcie jest nieostre, wrażenie jest niezwykle realistyczne. Z zacienionych oczodołów roześmianych mężczyzn, łypią nieludzkie, pionowe źrenice. Johana Schickel czyni znak krzyża, prosząc boga, by Fürher już nigdy nie wysłał jej męża do tego dzikiego, wyzwalającego zło z ludzi, kraju.
Wesołe okrzyki Hansa, dobiegające zza okna odrywają jego matkę, jakby za machnięciem magicznej różdżki, od nieprzyjemnych myśli.
– Ręce do góry, Bolszewiku! – drze się z całych sił chłopiec. – Bo będę strzelał!
Przykłada do policzka kolbę wystruganej przez ojca atrapy karabinu.
Bolszewik Aldo – owczarek – łypie błagalnie ciemnymi oczami. Od rana nie zmienił miejsca legowiska, ale wszystko wskazuje, że teraz będzie musiał poszukać innego niż cień olchy schronienia. Gdy dębowa lufa już ma trącić jego wielki, czarny nos, pies podnosi łeb. Dwóch kolejnych dźgnięć unika leniwymi ruchami kufy, po czym podnosi się i zaskakująco lekkim kłusem znika w cieniu za oborą.
Hans, krzycząc: "stój, Iwanie", biegnie za nim, ale potyka się o wystający korzeń, i, jak długi, ląduje na miękkiej ziemi. Karabinek wypada mu z rąk.
Gretchen obserwuje całe zajście przez okno, z ich wspólnego pokoju na piętrze rodzinnego domu. Żal jej Aldo, ale woli, by to on był ofiarą braciszka. Nienawidzi, gdy malec lata za nią, wywrzaskując: "złapałem żydówkę!" lub "wynocha z Niemiec, cyganko!"
Jeszcze bardziej nie znosi uwag macochy, wypowiadanych z tym pobłażliwym, wybaczającym wszystko uśmiechem: „Hansi, słonko, nie zaczepiaj siostry. A swoją drogą, ty, Gretchen mogłabyś od czasu do czasu pobawić się bratem.”
Dziewczynka przymusza się wtedy do uśmiechu, po czym zaszywa się w pokoju na piętrze, jedynym azylu, przynajmniej w pogodne dni, kiedy Hans, jak dziś, bawi się na podwórzu.
Gretchen siedzi na łóżku z podkurczonymi nogami i czyta. Jest na przedostatniej stronie "Anne auf green gables". Dostała książę na ostatnie urodziny od cioci Rity i wuja Helmuta. Od tego czasu przeczytała ją już jedenaście razy. Lubi sobie wyobrażać, że, tak jak Ania, ma jasną, piegowatą cerę i rude włosy. Pewnie wtedy brat nie przezywałby jej, przynajmniej nie w tak okropny sposób. Czasami nawet wydaje jej się, że macocha ma w sobie coś z Maryli.
Gdy dziewczynka przesuwa za ucho niesforny kosmyk i przewraca kartkę, nagły podmuch wiatru z trzaskiem otwiera niedomknięte okno.
Gretchen podnosi się z łóżka i wygląda na zewnątrz. Pierwszą rzeczą jaką dostrzega jest ciemna ściana chmur wisząca nad horyzontem. Opuszcza nieco wzrok – daleko, z nad traktu unosi się żółtawy tuman kurzu.
*
Jonas Schickel mija właśnie skwerek przy kościele pełniący funkcję głównego placu we wsi. Musi przystawać co kilkanaście kroków, bo chora noga rwie jak diabli.
Bauerwitz wygląda na opuszczone. Na głównej i w zasadzie jedynej ulicy nie widać żywego ducha. Prowadzące do obejść furtki pozamykano na głucho. Na bramach wiszą grube łańcuchy z wielkimi, żeliwnymi kłódkami.
Jonas przystaje przy ogrodzeniu domu Martina Schlottera, przyjaciela od kufla i z partii. Woła, ale nikt nie odpowiada, choć Schickel ma wrażenie, że jedna z zasłon szczelnie zakrywających okna na ułamek sekundy uchyla się. Po chwili rusza w drogę, w końcu, na skróty – polami, pozostały niecałe dwa kilometry. W domu odsapnie, naje się, a potem, już z pełnym brzuchem, wspólnie z Johanną zastanowią się, co począć.
*
Gretchen zbiega schodami na parter.
Gdy z wypiekami na twarzy opowiada, co właśnie widziała, pani Schickel blednie. Odtrąciwszy pasierbicę, wybiega przez drzwi na korytarz i rusza na piętro.
Staje w otwartym oknie w dziecięcym pokoju i przykłada rękę czoła, by osłonić oczy przed jasnością czerwcowego popołudnia. Chwilę wpatruje się w niknącą wśród pól, biegnącą ze wschodu część drogi. Jej koścista twarz staje się kredowo-biała.
Unosi szarą spódnicę i niemal sfruwa na parter. Mija Gretchen, wciąż stojącą w przy wejściu do izby, i wypada na podwórko.
– Hans! Hans! Natychmiast do mnie! – Jej głos jest tak nieprzyjemnie piskliwy, że chłopiec, który właśnie ugania się za kurami, staje jak wryty i patrzy na matkę szeroko rozwartymi ze zdziwienia oczami, które teraz wydają się jeszcze bardziej błękitne.
Ta dopada go, chwyta mocnym uściskiem za przegub dłoni i ciągnie za sobą. Hans jest wystraszony, zastanawia się, co przeskrobał. Na wszelki wypadek wybucha płaczem. W wolnej ręce wciąż trzyma zabawkową broń. Gdy docierają do domu, pani Schickel zatrzymuje się przy komódce na korytarzu i z górnej szuflady wyciąga kluczyk.
– Na górę, do sypialni! – rzuca przez pobladłe usta do struchlałej pasierbicy i, wraz synem, wspina się po schodach. Lęk Gretchen miesza się z zaskoczeniem. Odkąd sięga pamięcią ją i Hansa obowiązuje zakaz wstępu do sypialni rodziców. Posłusznie rusza za macochą. Gdy wszyscy są już na górze, pani Schickel wkłada klucz do mosiężnego zamka i otwiera drzwi.
Oczom dzieci ukazuje się czyste i schludne, jak cała reszta domu, wnętrze. Przy przeciwległej ścianie stoi szerokie, dębowe łoże, z nad którego spogląda na nich z portretu spokojna, uśmiechnięta twarz Fürhera.
Na lewo od łóżka znajduje się obszerna szafa. Po drugiej stronie, pod uchylonym oknem ustawiono pękatą skrzynię z okuciami.
Hans przeciera piąstką załzawione oczy i rozgląda się z zaciekawieniem. Nachodzi go ochota, by sprawdzić, jakie skarby kryje wnętrze kufra.
Nie zwraca uwagi na trzy zwisające z powały liny, zakończone pętlami, choć przynajmniej jednej z nich z mógłby dosięgnąć, gdyby wspiął się na skrzynię.
Gretchen przykłada rękę do ust i robi krok w tył. Johanna Schickel wolną ręką łapie ją za bluzkę i ciągnie do środka.
W tym momencie z zewnątrz dochodzi potężny trzask miażdżonych desek. Szum gąsienic i warkot silnika miesza się z wściekłym ujadaniem Aldo.
– Musimy! Iwany to bestie! – krzyczy histerycznie pani Schickel – Nie masz pojęcia, dziewczyno, do czego są zdolni!
Szeroko rozwarte oczy Gretchen wybałuszają się jeszcze bardziej, poddaje się macosze i pozwala wciągnąć się do pokoju.
Kobieta podprowadza dzieci do skrzyni. Przyklęka, głaszcze chłopca po jasnych włoskach.
– Tak trzeba mój promyczku, – mówi cichym, ciepłym, nieswoim głosem. W jej niebieskich oczach połyskuje wilgoć z trudem powstrzymywanych łez.
Wstaje z kolan.
– Najpierw ty – zwraca się do pasierbicy. Podaje jej rękę, pomaga wejść na skrzynię i nałożyć pętlę. Zaciąga sznur, by ciasno oplatał smukłą, dziewczęcą szyję.
Zza okna dochodzą okrzyki w niezrozumiałym języku i ujadanie psa. Zgiełk przerywają suche trzaski strzałów. Szczekanie przechodzi w skomlenie, po czym zapada cisza.
Hans nasłuchuje odgłosów wyraźnie wystraszony. Nagle, w chwili zrozumienia, na jego drobnej, podłużnej twarzyczce pojawia się niemal komiczny wyraz grozy i wściekłością. Z dzikim wrzaskiem: „Aldo!” rzuca się ku wyjściu. Nim zaskoczona matka oprzytomnieje i ruszy za nim w pogoń, chłopiec dociera na stopnie.
W tym samym momencie drzwi wejściowe otwiera potężne kopnięcie. W futrynie staje młody mężczyzna w brudnym, wypłowiałym mundurze i przekrzywionej na bakier czapce z gwiazdą. Ma nie więcej niż osiemnaście lat i pucułowatą, pogodną, niemal dziecięcą twarz.
Hans, który jest w połowie schodów, przystaje. Wyjąc dziko, wymierza w obcego swój drewniany karabin, choć przez zalane łzami oczy ledwie rozróżnia kształty.
Rosjanin widzi, że broń, z której celuje do niego malec, jest jakaś dziwna. Dostrzega czarne, krótkie spodenki i brunatną koszulę mundurku hitlerjugend, dostrzega czerwoną opaskę ze swastyką na chudziutkim ramieniu i czarną chusteczkę oplatającą szyję. Nie waha się ani sekundy.
Krótka seria z pepeszy trafia w cel. Pierwsza z kul wwierca się w dziecięcy brzuch, dziurawiąc jelita, druga – przeszywa w mostek i aortę, trzecia – rozrywa gardło.
Johanna Schickel, która właśnie wypada z sypialni, widzi jak pod jej synkiem uginają się nogi. Drobne ciałko, wydając z siebie wilgotny charkot, stacza się ze schodów i ląduje u obutych, żołnierskich stóp.
Rosjanin unosi głowę i uśmiecha się. Kobieta wydaje z siebie dziki, nieludzki szloch. W ułamku sekundy, gdy napotyka wzrok oprawcy, ze zgrozą dostrzega, że jego źrenice nie są okrągłe, lecz podłużne, jak u węża.
Dochodzący z sypialni płacz Gretchen nieco ją otrzeźwia. Wyrywa z zamka klucz, wpada do środka i zamyka się od wewnątrz.
Podbiega do skrzyni i wskakuje na nią. Gdy drżącymi rękoma próbuje włożyć głowę w pętlę, słyszy za drzwiami szybkie dudnienie kroków.
Po trwającej wieki chwili sznur znajduje się na miejscu. Johanna napierw silnym pchnięciem ręki zrzuca z kufra pasierbicę, po czym sama zeskakuje. Czuje jak powróz zaciska się wokół szyi, boleśnie zdzierając z skórę, zaraz potem jej stopy z impetem uderzają o podłogę.
*
Gdy starszy szeregowiec Polutkin wywarza mocnym kopniakiem drzwi, jego oczom ukazuje się groteskowy widok. Będzie później, już po wojnie, przy kwaterce wódki opowiadał o tym wnukom.
Na stryczkach umocowanych do powały szamoczą się dwie kobiety. Młodsza, jeszcze dziecko, wierzga w powietrzu nogami i jest tak sina, że niemal czarna. Starsza, półprzytomna i też lekko podduszona, zabawnie podryguje na palcach stóp. Jej sznur jest zbyt długi, by na nim swobodnie zawisnąć, a zbyt krótki, by móc się uwolnić.
Polutkin przewiesza karabin przez ramię i podbiega do czarnowłosej dziewczynki. Jedną ręką unosi ją, a drugą przecina linę wyciągniętym za pasa nożem.
– A tobie, maleńka, co przyszło do głowy? – mówi łagodnie i układa z trudem łapiące powietrze dziecko na łóżku. – Tak nie można, przed tobą całe życie.
O tym, co stało się potem, weteran wojny ojczyźnianej Piotr Andriejewicz Polutkin już wnukom nie wspomni.
Do pokoju wchodzi postawny, szczupły mężczyzna. Ma na sobie znoszony, lecz dobrze leżący mundur oficerski. Fiodor Fiodorowicz Fidelman, dowódca czołgu, któremu polecono ze wzgórza osłaniać drogę, na czas przemarszu wojsk, wygląda na starszego niż jest w rzeczywistości. Czarnymi, podkrążonymi niewyspaniem, tytoniem i alkoholem oczami przygląda się z chłodnym zaciekawieniem podrygującej na sznurze kobiecie. Chwilę potem do pomieszczenia wpada dwóch innych żołnierzy.
– Okolica raczej czysta, panie poruczniku. – mówi jeden z nich. Jest średniego wzrostu i wieku. Większość twarzy pokrywa mu bujny, rudy zarost.
– Bardzo dobrze, Kostia. – odpowiada porucznik, po czym obraca się na pięcie. – Ta starsza jest twoja, Iwan – rzuca, wychodząc z izby, do drugiego z Rosjan stojących w wejściu – wysokiego, przygarbionego chłopaka z zza dużym, trochę garbatym nosem i jeszcze większymi, odstającymi uszami.
– Lubisz takie półżywe, co "Groźny"? – śmieje się brodacz, nazwany Kostią. – Ja tam wolę świeżynki. Baw się dobrze. – Klepie towarzysza po karku, po czym rusza w ślad za oficerem. Za nimi opuszcza pokój Polutkin, niosąc na rękach wciąż półprzytomną dziewczynkę.
Jeszcze trzy lat temu nikt Iwana nie nazwałby "Groźnym" Czternastoletni chłopiec z niewielkiej, podsmoleńskiej wioski zapowiadał się bardzo dobrze. Za dnia ciężko pracował w kołchozie, a po nocach czytał dzieła Lenina. Sam pierwszy sekretarz okręgowej jednostki partyjnej głaskał go po głowie i mawiał, że nasz Wanjusza to wyjdzie na ludzi, obiecywał wysłać na studia do Moskwy.
Nim jednak Wania zdążył na tych ludzi wyjść, wybuchła wojna. Niemcy wkroczyli do wioski, spalili dom, a w nim ojca, matkę, dziadków i sześcioro rodzeństwa. Wania przyglądał się wszystkiemu schowany w rowie. Właśnie wtedy coś pomieszało mu się w głowie i gdy wieczorem opuszczał kryjówkę nie było już Waniuszą, a Iwanem – "Groźnym".
Teraz z lubieżnym uśmiechem podchodzi do uwięzionej na postronku jasnowłosej kobiety. Nie podoba mu się jej blada, przerażona twarz, ale nie ma to znaczenia.
Rozpina rozporek i opuszcza spodnie. Podnieca go, gdy Niemka zaczyna piszczeć i szamotać się. Jedną ręką zatyka jej usta, drugą zadziera w górę szarą spódnicę i jednym, gwałtownym ruchem zrywa z majtki. Chude piąstki wściekle młócącą twarz i ramiona „Groźnego”, ale nie robi to na nim żadnego wrażenia. Po kilku minutach kończy i podciąga spodnie.
Wyjmuje zza pazuchy nóż. Chwilę kręci ostrzem przed nosem kobiety, która już tylko bezradnie szlocha. Szybkim, sprawnym ruchem przecina sznur, chwyta ją za drobną szyję i z całej siły popycha w kierunku okna.
*
Jonas Schickel przyczajony wśród niedojrzałych łanów obserwuje okolicę.
Traktem w oddali ciągnie niekończąca się kolumna wojskowych pojazdów.
Na podwórku przed domem, jego własnym domem, stoi rosyjski czołg. Przed chwilą dochodziły stamtąd strzały.
Mężczyzna, kuląc się, podkrada się bliżej, gorączkowo rozważając, co począć. W duchu przeklina samego siebie, za to, że nie zabrał w drogę żadnej broni.
Gdy jest już kilkadziesiąt metrów od ogrodzenia, jedno z okien na piętrze wybucha odłamkami szkła. Wpada z niego Johanna. Koziołkuje w powietrzu i głuchym odgłosem uderza o podłoże. Miękka, rozpulchniona ziemia grządki amortyzuje upadek. Kobieta leży chwilę bez ruchu, po czym powoli, z heroicznym trudem podnosi się. Spod rozdartej sukni sterczy wbity w wewnętrzną część uda duży kawał szkła. Krew tryska jak woda z konewki, obryzgując lepkimi kroplami drobne listki i owoce truskawek, rosnących na grządce.
Jonas Schickel tłumiąc szloch, pełznie w kierunku domu.
Johanna robi kilka chwiejnych kroków jego kierunku. Na jej twarzy maluje się zdziwienie, jak na buzi dziecka zaskoczonego tym, że właśnie zrobiło swoje pierwsze, samodzielne kroki. Dostrzega głowę męża, wynurzającą się ze zboża. Uśmiecha się i przewraca się jak kłoda.
Jonas przywiera do ziemi. Przez okno w sypialni wygląda rosyjski żołnierz, przygląda się przez chwilę znieruchomiałemu ciału kobiety i znika w cieniu wnętrzu.
Schickel, cicho łkając, czołga się resztką sił. Ból z chorej goleni, szurającej o podłoże, niemal pozbawia go przytomności. Minie kilka długich minut, nim dotrze do drewnianego płotu, przy którym leży jego martwa żona.
*
Porucznik Fiodor Fiodorowicz Fidelman odkrył swoją tożsamość etniczną całkiem niedawno. Oczywiście od małego wiedział, że dziadek ze strony ojca, po którym odziedziczył nazwisko, był Żydem, ale jakoś dotychczas nie wydawało mu się to szczególnie istotne. W przesiąkniętym ideałami rewolucji, rodzinnym domu rzadko o tym wspominano. Dla jego rodziców, zaprzątniętych niesieniem wolności ludowi pracującemu miast i wsi, pochodzenie był czymś nieważnym – przecież wszystkie narody już nie długo miały się połączyć w jedność.
Od początku wojny Fidelman widział wiele trupów, wielu narodowości, w tym żydowskiej. Słyszał też o eksterminacji Żydów, ale jak mawiał jego przyjaciel Żbikow: „wojna to wojna, ofiary muszą być”.
Wszystko zmieniło się kilka miesięcy temu. Przejeżdżali kolumną przez niewielkie, polskie miasteczko. Wychylony przez przedni właz Fiodor Fiodorowicz, ćmił zawinięty w gazetę tytoń. Mijali porośnięty olchami skwer. W porywach lodowatego, styczniowego wiatru, tu i ówdzie zwisały z gałęzi ludzkie ciała. Zwykły widok – uciekający w popłochu naziści, folksdojcze i kolaboranci zdolni byli do najgorszej podłości.
I wtedy, w zimowe popołudnie, Fidelman dostrzega ją. Wygląda na trzynaście, czternaście lat. Jest drobna i bardzo, bardzo szczupła. Gładko zaczesane ku tyłowi, czarne włosy układają się w niewielki, elegancki kok, podkreślając niemal idealną kulistość głowy. Długie, chudziutkie ręce zwisają swobodnie, niemal nonszalancko, wzdłuż tułowia. Dłonie giną wśród białych, puszystych fałd baletowej spódniczki. Poza nią i białymi baletkami dziewczynka, nie ma na sobie nic. Wyprostowane, szczuplutkie nogi z opuszczonymi stopami wyglądają jakby właśnie wybiły tancerkę, w dans macabre, hen, hen wysoko, prosto w uwiązaną do gałęzi pętlę. Tylko kształtna głowa, bezładnie opadająca, na pierś nie uczestniczy w tym tańcu, przyglądając się, jakby z niedowierzaniem, wymalowanej niebieską farbą na białym kostiumie gwieździe Dawida.
Fidelman, choć bardzo tego pragnie, nie może pozbyć się obrazu z pamięci. A ilekroć mała baletnica nachodzi go w myslach, źrenice Fiodora Fiodorowicza stają się wąskie i podłużne. Gadzie.
*
Porucznik siedzi przy stole w kuchni. Wychala ze szklanki wino, znalezione w piwniczce. Kostia, szczerząc się przymilnie, natychmiast napełnia naczynie po brzegi. Sam wypija z butelki, to co w niej pozostało i rzuca ją za siebie. Pomieszczenie wypełnia brzęk tłuczonego szkła.
Skulona na zydlu przy piecu dziewczynka wzdryga się. Polutkin, który stoi obok, głaszcze ją po głowie i wciska w dłoń spory kawał czerstwego chlepa. Gestem zachęca do jedzenia. Pieczywo ma obrzydliwy zapach pleśni i jeszcze gorszy smak, ale dziecko, choć nie jest głodne, posłusznie przeżuwa kawałek po kawałku.
Fidelman nagle obraca się na krześle.
– Kto obserwuje trakt? – rzuca w kierunku Polutkina. Starszy szeregowy spogląda spłoszony na dowódcę.
– A co jeśli wróg zastawił pułapkę i właśnie szykuje się, by dobrać się do zadka naszej dewizji? – Oczy porucznika są ciemne i zimne jak woda w studni.
– Już się robi, panie poruczniku! – Polutkin salutuje.
Obrzuca dziewczynkę smutnym, zaniepokojonym spojrzeniem i wychodzi z pomieszczenia. Chwilę później potem zaszywa się we wnętrzu czołgu, zamiast, tak jak lubi, siedzieć z lornetką, oparty o wieżyczkę.
Kostia dolewa dowódcy do szklanki.
Rzuca mu wesołe, porozumiewawcze spojrzenie.
– Mogę? – W jego głosie dźwięczy żartobliwa nuta, jak wtedy, gdy na potańcówce prosił swoją przyszłą żonę, Maszę, pierwszy raz do tańca.
Teraz dzieli ich ponad trzy tysiące kilometrów. Masza nuci kołysankę ich najmłodszemu synkowi, który jak co wieczór drze się w niebogłosy. Zapomniała słowa zwrotek, ale pamięta refren:
„Niech wściekłość szlachetna
Zakipi, jak fala!
Nadchodzi wojna narodowa,
Święta wojna!”
Kapitan obraca opuszkami stojącą na stole szklankę. Rubinowa ciecz omywa szkło.
Nie podnosząc wzroku przechyla głowę w geście przyzwolenia.
Kostia zrywa się, jakby od dłuższego czasu siedział na pinezkach. Odsuwane z impetem krzesło szura po drewnianej podłodze.
Podchodzi do dziewczynki. Poprzez jego gęsty zarost przebija się uśmiech.
– Chodź, przejdziemy się maleńka.
Gretchen, choć nie rozumie ani słowa z tej zawodzącej, śpiewnej mowy, po chwili wahania, niepewnie chwyta wyciągniętą dłoń.
Na zewnątrz panuje już wieczór. Niebo nad Bauerwitz rozświetla blada łuna. Chłodny wiatr, który nadciągnął wraz grubą pokrywą chmur, rozwiewa długie, dziewczęce włosy. W akompaniamencie porywistych podmuchów, stara olcha na środku podwórka odtańcza swój szeleszczący, pierwotny taniec. Nieopodal, przy studni, leży w kałuży zakrzepłej krwi truchło owczarka niemieckiego. W oddali, na horyzoncie błyska i grzmi.
Kostia podprowadza Gretchen pod drzewo. Podstawia nogę i rzuca na ziemię jak szmacianą lalkę. Wielkim, brudnym buciorem przydeptuje drobną stopę, uniemożliwiając ucieczkę i zabiera się za rozpinanie pasa. Dziecko piszczy przeraźliwie bardziej ze strachu niż bólu. Spodnie munduru zsuwają się.
Nagle uśmiech znika z brodatej twarzy. Dzikie, jaszczurcze źrenice, na powrót okrągleją. Kostia z sapnięciem osuwa się na kolana i przygniata dziewczynkę do ziemi całym swym ciężarem. Gretchen traci dech i milknie, rozpaczliwie próbując nabrać powietrza.
Z karku Rosjanina sterczy graca. Metalowe ostrze, miażdżąc kręgi szyjne, wbiło się po sam trzonek. Jonas Schickel, dysząc ciężko, wypuszcza z dłoni koniec styliska. Schyla się i zrzuca z córki bezwładne męskie ciało.
Dziewczynka zanosi się od płaczu. Ojciec podaje jej rękę i silnym szarpnięciem podrywa z ziemi. Wolną dłonią zatyka usta.
– Zamknij się do jasnej cholery! – wywarkuje. – Musimy uciekać!
Rozgląda się wokół i, niedostrzegłszy nikogo, rusza ku zniszczonej bramie wjazdowej, ciągnąc za sobą Gretchen. Ale, na Furhera, jak powoli! Przy każdym kroku Schickel przeraźliwie kołysze się na boki, mało nie tracąc równowagi. Wystrzeliwane z chorej nogi salwy bólu, niemal pozbawiają go przytomności. A jednak już, już mijają stalową bryłę czołgu. Jeszcze kilka chwiejnych kroków i już, już przestępują połamane belki bramy.
Polutkin zagryza dolną wargę. Do krwi. Z ciasnego, stalowego wnętrza obserwuje jak dziecko i mężczyzna w dzikich podrygach wydostają się poza za ogrodzenie.
– Szybciej, do jasnej cholery! – mówi cicho sam siebie. Nie wie, że nie tylko on obserwuje uciekinierów.
Wyrzucony z okna na piętrze niedopałek zatacza łuk i ląduje w trawie.
"Groźny" niespiesznie odbezpiecza pepeszę, przestawia przełącznik na ogień ciągły. Przykłada kolbę do barku, celuje. Naciska spust.
*
Fidelman stoi pośrodku podwórza na przeciw starej olchy. Wiatr nieco się uspokoił. Zaczyna mżyć. Porucznik wie doskonale, który z podwładnych nie posłuchał rozkazu. Z wielkiej, ciemnej dziupli w starym pniu wystaje drobna, dziecięca noga, a przecież jasno nakazał by wszystkie trupy, włącznie z psem wrzucić do studni. Kostię też.
Iwan, jak gdyby nigdy nic, kończy polewać benzyną ułożone wokół drzewa sterty, połamanych mebli.
Ni stąd ni zowąd Fiodora Fiodorowicza nachodzi niezwykła myśl. Chciałby, ale nie może się jej oprzeć. Podchodzi do olchy i wyjmuje z wewnętrznej kieszeni munduru małą białą baletkę. Zakłada bucik na sterczącą z wnętrza pnia stopę. Jest trochę za duży, ale trzyma się.
Oczy mężczyzny zachodzą łzami.
– Masz, nażryj się pierdolony Królu Olch – szepce.
Odwraca się i rusza w kierunku czołgu.
– Podpal i do wozu! – rzuca przez zęby do Iwana.
Kwadrans później płomienie obejmują rozłożystą koronę starego drzewa. Fajerwerki iskier z trzaskiem wzbijają się w noc. Widok jest piękny i groźny, ale w okolicy nie ma nikogo, kto mógłby wysłuchać ostatniej pieśni Króla Olch.
***
Bestie
3Siema, Prajm.
Wpadłeś znowu przygarnąć worek pochwał? No i super, ode mnie masz drugą.
Bogu dzięki, że porzuciłeś te tam dziwne światy i inteligentne roboty. Ten tekst jest bardzo dobry. Bardzo dobrze obmyślony, bardzo dobrze napisany. Robi wrażenie.
Powtarzam się po Julii, bo jako pierwsza zahaczyła o kwestię drobnych słabości, które wymagają interwencji.
Za duże zagęszczenie zdrobnień na początku.
Jakieś zaburzenie symetrii wojennej (nie)sprawiedliwości w postaci żydowskiej córki. Jonas z takim bagażem nie wydaje się w pełni wiarygodny, gdy uwielbia Fuehrera i z przyjemnością popełnia zbrodnie.
Porucznik Fidelman (po drodze awansuje na kapitana!) skądś powinien znać Goethego. Oczywiście, z kontekstu łatwo się domyślić, iż jest inteligentem, niemniej źródło orientacji we wzorcowo germańskim motywie warto by mu dać.
Widziałem jednego poważnego orta i jedną znamienną literówkę.
Tak więc interwencja. Ale rzeczywiście - przed drukiem.
Daj Ci Boże.
Wpadłeś znowu przygarnąć worek pochwał? No i super, ode mnie masz drugą.
Bogu dzięki, że porzuciłeś te tam dziwne światy i inteligentne roboty. Ten tekst jest bardzo dobry. Bardzo dobrze obmyślony, bardzo dobrze napisany. Robi wrażenie.
Powtarzam się po Julii, bo jako pierwsza zahaczyła o kwestię drobnych słabości, które wymagają interwencji.
Za duże zagęszczenie zdrobnień na początku.
Jakieś zaburzenie symetrii wojennej (nie)sprawiedliwości w postaci żydowskiej córki. Jonas z takim bagażem nie wydaje się w pełni wiarygodny, gdy uwielbia Fuehrera i z przyjemnością popełnia zbrodnie.
Porucznik Fidelman (po drodze awansuje na kapitana!) skądś powinien znać Goethego. Oczywiście, z kontekstu łatwo się domyślić, iż jest inteligentem, niemniej źródło orientacji we wzorcowo germańskim motywie warto by mu dać.
Widziałem jednego poważnego orta i jedną znamienną literówkę.
Tak więc interwencja. Ale rzeczywiście - przed drukiem.
Daj Ci Boże.
Bestie
4Zachęcona pochwałami wzięłam się za ten tekst, w końcu drukowalny i czytalny, a dostępny za darmo: nic, tylko brać.
I nie mogę. W tekście nie ma nic złego, jest napisany solidnie, poprawnie, porządnie, ale ma mnóstwo wypełniacza. Nie zrozum mnie źle: Nawet opis źdźbła trawy może się dla mnie ciągnąć i przez kilka stron, ba, uwielbiam, jak się ciągnie, ale jakość opisu musi wtedy wystarczyć, by przykuć uwagę i sprawić, że czas oczekiwania na kolejny krok fabuły nie będzie się dłużył.
Tutaj nie widzę, czemu miałyby służyć te wypełniacze. Jak już pisałam: poprawne, solidne, nie ma się do czego przyczepić, ale IMHO trochę szkoda znaków. Pomysł jest, akcja jest, a chyba więcej osób to przeczyta, jeśli nie będą musieli scrollować i szukać momentu, gdzie tekst się tak naprawdę zaczyna.
I nie mogę. W tekście nie ma nic złego, jest napisany solidnie, poprawnie, porządnie, ale ma mnóstwo wypełniacza. Nie zrozum mnie źle: Nawet opis źdźbła trawy może się dla mnie ciągnąć i przez kilka stron, ba, uwielbiam, jak się ciągnie, ale jakość opisu musi wtedy wystarczyć, by przykuć uwagę i sprawić, że czas oczekiwania na kolejny krok fabuły nie będzie się dłużył.
Tutaj nie widzę, czemu miałyby służyć te wypełniacze. Jak już pisałam: poprawne, solidne, nie ma się do czego przyczepić, ale IMHO trochę szkoda znaków. Pomysł jest, akcja jest, a chyba więcej osób to przeczyta, jeśli nie będą musieli scrollować i szukać momentu, gdzie tekst się tak naprawdę zaczyna.
Bestie
5A więc to Twoim złym przykładem mnie straszono, że taki „Prajm już tu był”... Że „ech”, że „nihil novi” i inne takie i owakie...
No proszę, a teraz: „Siema” i „Daj Ci Boże”.
Jak to się ludziom czas przeszły z teraźniejszym plącze.
Aż przykro czytać. Popiołu nie starczy na głów posypywanie. Albo „spłynie”, bo zawsze „spływa”.
Prawda, Rycerzu Ego?
Spłynie modrymi falami strumyczka jakiegoś? Lub rzeczki?...
No to o tekście – w końcu coś chłopskiego! Co za ulga.
I nawet czerwone też Ci dopisali!
Wojna ta, lecz moje myśli preferują raczej Ardeny, zimę i trochę strachu zgubionego na śniegu. Może być też Afganistan, przepełniony kurzem, zgiełkiem i strachem. Ze śmigłowcami, z Hindukuszem, a nawet ze słońcem i z upałem ponad znośność.
Rosjanie i Niemcy nie. Może skrzywienie, a może defekt. Nie potrafię tego zdefiniować jakoś logicznie. Ale nie. I tyle.
Błędy za to w tekście są. Ortografy też. Troszkę za szybko stukasz, lub gapujesz, jak każdemu się przytrafia lub przytrafi.
Jednak bardzo mnie cieszy, że wreszcie mogłem Ciebie poznać w literkach i poczytać.
"Prajm już tu był"... Fajowsko!
Trzymaj się tych światów. Na mój gust warto.
No proszę, a teraz: „Siema” i „Daj Ci Boże”.
Jak to się ludziom czas przeszły z teraźniejszym plącze.
Aż przykro czytać. Popiołu nie starczy na głów posypywanie. Albo „spłynie”, bo zawsze „spływa”.
Prawda, Rycerzu Ego?
Spłynie modrymi falami strumyczka jakiegoś? Lub rzeczki?...
No to o tekście – w końcu coś chłopskiego! Co za ulga.
I nawet czerwone też Ci dopisali!
Wojna ta, lecz moje myśli preferują raczej Ardeny, zimę i trochę strachu zgubionego na śniegu. Może być też Afganistan, przepełniony kurzem, zgiełkiem i strachem. Ze śmigłowcami, z Hindukuszem, a nawet ze słońcem i z upałem ponad znośność.
Rosjanie i Niemcy nie. Może skrzywienie, a może defekt. Nie potrafię tego zdefiniować jakoś logicznie. Ale nie. I tyle.
Błędy za to w tekście są. Ortografy też. Troszkę za szybko stukasz, lub gapujesz, jak każdemu się przytrafia lub przytrafi.
Jednak bardzo mnie cieszy, że wreszcie mogłem Ciebie poznać w literkach i poczytać.
"Prajm już tu był"... Fajowsko!
Trzymaj się tych światów. Na mój gust warto.
Wiem, że oni nigdy tego nie zrozumieją, ale pod moją maską sarkazmu wspomnienia żyją.
Bestie
7Powtórzę tezę o de javu.Leszek Pipka pisze: Siema, Prajm.
Wpadłeś znowu przygarnąć worek pochwał? No i super, ode mnie masz drugą.
Bogu dzięki, że porzuciłeś te tam dziwne światy i inteligentne roboty. Ten tekst jest bardzo dobry. Bardzo dobrze obmyślony, bardzo dobrze napisany. Robi wrażenie.(...)
Tak więc interwencja. Ale rzeczywiście - przed drukiem.
Daj Ci Boże.
Dzięki za miłe slowa.
Worka nigdy nie było, ale to może moje subiektywne odczucie.
Bóg mi nie da niczego - to chyba najważniejsze z tego.
Bestie
8Jest. Ja akurat wysłuchałem i chciałbym wysłuchać kolejne Twoje historyjki.
Ta mi się podobała. Nie strosz rzęs zbędnie i zapodaj następne czytadełka.
Przeczytam. Obiecane.
Inni pisują sami za siebie.
Pozdrawiam
Wiem, że oni nigdy tego nie zrozumieją, ale pod moją maską sarkazmu wspomnienia żyją.
Bestie
10Historia jest jak najbardziej ciekawa, kiedy tylko zaczyna się akcja, od razu czyta się jak z nut. ALE opisy domu, wzgórza, ubrań, ludzi, oj, w każdym powycinałabym kilka zdań, za dużo, przesadnie szczegółowo, zwyczajnie nużąco.
"Teraz z lubieżnym uśmiechem podchodzi do uwięzionej na postronku jasnowłosej kobiety. Nie podoba mu się jej blada, przerażona twarz, ale nie ma to znaczenia.
Rozpina rozporek i opuszcza spodnie. Podnieca go, gdy Niemka zaczyna piszczeć i szamotać się. Jedną ręką zatyka jej usta, drugą zadziera w górę szarą spódnicę i jednym, gwałtownym ruchem zrywa z majtki. Chude piąstki wściekle młócącą twarz i ramiona „Groźnego”, ale nie robi to na nim żadnego wrażenia. Po kilku minutach kończy i podciąga spodnie."
Nie potrafię sobie tego wyobrazić - ona wisi na tym postronku, palce ledwie sięgają ziemi, on za nią, przed nią? Takie trochę trudne te wygibasy :)
"Gdy jest już kilkadziesiąt metrów od ogrodzenia, jedno z okien na piętrze wybucha odłamkami szkła. Wpada z niego Johanna. Koziołkuje w powietrzu i głuchym odgłosem uderza o podłoże. Miękka, rozpulchniona ziemia grządki amortyzuje upadek. Kobieta leży chwilę bez ruchu, po czym powoli, z heroicznym trudem podnosi się. Spod rozdartej sukni sterczy wbity w wewnętrzną część uda duży kawał szkła. Krew tryska jak woda z konewki, obryzgując lepkimi kroplami drobne listki i owoce truskawek, rosnących na grządce."
To koziołkowanie, krew, wyszła z tego jakaś dziwaczna groteska.
I jeszcze do tych opisów - wyczuwam schemat: wejście postaci, opis (sylwetka, oczy, nos), nowa postać, opis (sylwetka, oczy, nos), postać, opis itp.
Ogółem historia przypadła mi do gustu i z chęcią przeczytałabym coś więcej w tym stylu :)
"Teraz z lubieżnym uśmiechem podchodzi do uwięzionej na postronku jasnowłosej kobiety. Nie podoba mu się jej blada, przerażona twarz, ale nie ma to znaczenia.
Rozpina rozporek i opuszcza spodnie. Podnieca go, gdy Niemka zaczyna piszczeć i szamotać się. Jedną ręką zatyka jej usta, drugą zadziera w górę szarą spódnicę i jednym, gwałtownym ruchem zrywa z majtki. Chude piąstki wściekle młócącą twarz i ramiona „Groźnego”, ale nie robi to na nim żadnego wrażenia. Po kilku minutach kończy i podciąga spodnie."
Nie potrafię sobie tego wyobrazić - ona wisi na tym postronku, palce ledwie sięgają ziemi, on za nią, przed nią? Takie trochę trudne te wygibasy :)
"Gdy jest już kilkadziesiąt metrów od ogrodzenia, jedno z okien na piętrze wybucha odłamkami szkła. Wpada z niego Johanna. Koziołkuje w powietrzu i głuchym odgłosem uderza o podłoże. Miękka, rozpulchniona ziemia grządki amortyzuje upadek. Kobieta leży chwilę bez ruchu, po czym powoli, z heroicznym trudem podnosi się. Spod rozdartej sukni sterczy wbity w wewnętrzną część uda duży kawał szkła. Krew tryska jak woda z konewki, obryzgując lepkimi kroplami drobne listki i owoce truskawek, rosnących na grządce."
To koziołkowanie, krew, wyszła z tego jakaś dziwaczna groteska.
I jeszcze do tych opisów - wyczuwam schemat: wejście postaci, opis (sylwetka, oczy, nos), nowa postać, opis (sylwetka, oczy, nos), postać, opis itp.
Ogółem historia przypadła mi do gustu i z chęcią przeczytałabym coś więcej w tym stylu :)
Bestie
12Tekst przypomina trochę "Złodziejkę książek" Zusaka, ale na szczęście, tylko trochę. Rozkręca się i idzie własną drogą. Ładne nawiązanie do "Króla Olch". Technicznie: za często powtarzasz zestawienie przymiotnik - przymiotnik - rzeczownik. Czasem warto z jednego przymiotnika zrezygnować albo przestawić go w inne miejsce czy do innego zdania. Druga sprawa: odmiana rzeczowników mundurek i obrus - sprawdź sobie dopełniacz.
I jest gdzieś ortograf - karze zamiast każe.
Poza tym, podpisuję się pod opinią Julii. Tekst dobry. Pisz, ślij, wydawaj.
I jest gdzieś ortograf - karze zamiast każe.
Poza tym, podpisuję się pod opinią Julii. Tekst dobry. Pisz, ślij, wydawaj.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka