PIJĄCY Z WILKIEM
Czerwcowe słońce wyjątkowo mocno dawało o sobie znać w tym roku, radośnie odbijając się od dna wpół pustej butelki. Jakub ogrzewał swoim zadkiem okazały kamień, leżący majestatycznie na północnym krańcu jego pola, który po ponad sześćdziesięciu latach codziennego przesiadywania na nim, zaczął dopasowywać się do tylnych krągłości stałego bywalca. Uniósł błękitną flaszkę z wizerunkiem sowy nad głowę, spojrzał weń niczym w najgłębszą toń jeziora Bajkał i ciężko westchnął.
– Oto nadchodzi kres pewnej ery przyjacielu – zaintonował posępnie. – Świat na zawsze straci jeden z największych skarbów, nie będąc tego świadomym.
Semen popatrzył niezrozumiale na przygnębionego towarzysza. To nie pierwszy raz, gdy ten pod wpływem trunków wzmagających myślenie, przeradza się w wielkiego myśliciela, dorównującego greckim filozofom. Jednak rzadko widywał go w tak fatalnym stanie. Na domiar złego, to sam ksiądz proboszcz przydreptał prosząc o interwencję w sprawie egzorcysty. Wojak więc pędził do niego co tchu, na zajumanym w 43 roku niemieckim dezerterom, rowerze marki Truppenfahrrad. Jeśli już nawet kościółkowy martwi się o niego, to sytuacja musi być poważna. Chociaż może to była tylko przezorna ostrożność i obawa, by pod naporem emocji i głębokiego upojenia alkoholowego stary obdartus nie zechciał mu znów spalić kościoła.
– Wiesz Jakub, tak sobie myślę. Może wyskoczymy do knajpy. Będzie czym mordę zmoczyć, a przy odrobinie szczęścia to nawet Bardakom się wklepie – zwrócił się z nadzieją do starego druha.
– Nie tym razem. Tego problemu nie da się niczym zapić – odburknął, wyrzucając z siebie trujące dla zwykłych śmiertelników opary wcześniej skonsumowanego wysokoprocentowego nektaru.
– Ta butelka mogłaby uchodzić teraz za dziedzictwo narodowe. Święty Graal koneserów płynów o podwyższonej zawartości szczęścia – prawił nieprzerwanie. – To wielka spuścizna rodu Wędrowyczów i ostatni egzemplarz vinum crematum po przodkach. Mój praprapra…eee…no jeden z pierwszych Wędrowyczów stworzył go w XVII wieku w ramach walki z prawem propinacji. Już wtedy aktywnie wspieraliśmy uciśnione społeczeństwo polskie w walce z narodowym ciemiężycielem reprezentowanym przez organ władzy najwyższej.
Jednak wspaniałą historię przerwał dźwięczny jazgot, poprzedzony oślepiającym światłem, dochodzący gdzieś spomiędzy chaszczy na polu.
– Na dziś nie zapowiadali burzy – zdziwił się kozak. – Tym bardziej pora się zbierać. Jeszcze na studiach uczyli, że nadmiar wody w połączeniu z wysokim natężeniem prądu, powoduje rozcieńczenie alkoholu w organizmie i eksperci kacenjamerologii leczyli wielu nieszczęśników nazbyt miłujących się w alkoholu, wystawiając ich na działanie ekstremalnych warunków pogodowych.
– To nie burza – ożywił się Jakub – wyczuwam tu magię. Bardzo potężną – po czym wstał i ruszył przed siebie, niknąc za woalem ponad dwumetrowych ostów, perzu i konyzy.
Po dobrych dwudziestu minutach błądzenia, dotarli do źródła owego zjawiska.
– Ki diabeł! – ryknął egzorcysta – znowu jakieś ufo szuka kłopotów? Toć krowy już wszystkie stąd wywiało, Bardaków nikt normalny by nie tknął, bo jeszcze jakieś francy by złapali. Twojego lokalizatora też już dawno żeśmy się pozbyli.
– Patrz, tam się w trawie coś rusza – przerwał mu towarzysz i jak na komendę obaj podskoczyli do niewielkiej kupki zielska, leżącej w samym centrum nowo powstałej obszernej polanki. Stali pośrodku sporego kręgu w zbożu, tyle, że bez zboża. Bacznie przyglądali się znajdzie, drapiąc się po głowach i prychając w zadumie, a przy tym strzepując niewiarygodne ilości łupieżu. Przed nimi na ziemi, pokryty zielskiem, leżał nieprzytomny człowiek.
– Punk jakiś czy inny śmieciarz sądząc po ubiorze – skwitował Semen ujrzawszy długi czarny płaszcz, a pod nim równie czarną, ćwiekowaną kurtkę.
– Ale w tym wieku to już chyba nie wypada – Jakub wskazał na długie siwe włosy jegomościa. – Tak czy inaczej łomot mu się należy. Dopuścił się wtargnięcia na teren prywatny, zniszczył okazały i unikatowy na skalę krajową pomnik przyrody, zmącił spokój okolicznych mieszkańców, a w szczególności narażając dwóch sędziwych i szanowanych obywateli na stres, i możliwy z nim stan przedzawałowy.
– Z tymi szanownymi to chyba przesadziłeś. A i ten pomnik jakoś taki zaniedbany był, a teraz to nawet lepiej wygląda.
– Rzeczywiście może ciutkę podkoloryzowałem to i owo. Ale jak się obudzi to go zlejemy. Chociażby prewencyjnie, co by mu wybić z głowy podobne numery w przyszłości robić.
– To chociaż go do chaty zawleczmy. Nie wiadomo kiedy się wybudzi, a stać tak o pustych brzuchach to nie wypada. – Dokończył zniecierpliwiony przyjaciel.
Jak rzekł, tak zrobili. Przerzucili nieprzytomnego przez ramę roweru i obrali kurs na domostwo Wędrowycza.***
– Już dobre trzy godziny tak leży. Może jednak mu się zmarło, a myśmy nie sprawdzili? – rzekł nieco skonsternowany Semen.
– Zaraz się okaże czy to symulant jaki – mówiąc to Jakub wstał od stołu i sięgnął po stojące obok drzwi widły, robiące do tej pory za prowizoryczny wieszak. Podszedł do starego, nadgryzionego zębem czasu oraz zębami kilku myszy tapczanu o bliżej niesprecyzowanym kolorze, nachylił nad obcym i wycelował widłami w klatkę piersiową. – Wstawaj no łachudro bo ci tak płucka podziurawię, że aż z kilometra będą słyszeć twoje świszczenie.
– Uhh…gdzie ja jestem – wymamrotał przybysz, z trudem siadając na posłaniu. – Coście za jedni?
– My?! – zagrzmiał gospodarz, płosząc przy tym baraszkującego po stole karalucha. – Już ja Cię urządzę ty…ty mutancie jeden. Żeby obcy pod moim dachem to jeszcze zdzierżę, ale nie taka abominacja.
– Czekaj Jakub! Toż nie wolno tak. Sam go do domu przywlokłeś, a teraz chcesz zabić? Nieszczęście jakie sprowadzisz.
Dwaj przyjaciele zezowali to na siebie, to na ich gościa, który spoglądał na nich żółtymi kocimi oczami.
– Hm, tego…no coś jakby racji tu masz – Wędrowycz niechętnie opuścił broń – gość w dom, bóg w dom jak to mówią. A i zwyczaj rodowy zabrania nam w chałupie choćby i najgorszego wroga ubić.
Opadł ciężko na niewielkie drewniane krzesło, obite dumnie nową ceratą, którą otrzymał w gratisie do prenumeraty Domowego Bimbro-wnika. Nalał zajzajeru do trzech musztardówek po czym rzekł do przybysza – nic lepiej nie rozwiązuje problemu niż łyczek czegoś mocniejszego. Siadaj i gadaj jak na spowiedzi. Z jakiej paki mi kręgi na polu zacząłeś ugniatać?Długowłosy pochwycił naczynie i pociągnął głęboki łyk, nie kryjąc twarzoskrętów jakie wywołała
w nim domowej roboty berbelucha.
– Wołają mnie Geralt. Z Rivii – zacharczał nieco niewyraźnie, wciąż czując ostre pieczenie w przełyku.
– Aaa, to nie czasem jakaś wyspa w Finlandii? – odpowiedział zdezorientowany Jakub.
– Co Ty bredzisz matole! – ofuknął go Semen – to południowy kraniec Francji nad Morzem Śródziemnym.
Obaj bimbrownicy łypnęli pytająco na nowego, świdrując go bystrymi spojrzeniami, jakby w swoich trzewiach miał skrywać tajemnicę pochodzenia.
– Na północ od Jarugi. To jedno z królestw północy. A tak zasadniczo to gdzie my się teraz znajdujemy? – rzucił niespiesznie, rozglądając się po dziwnie ustrojonej izbie.
– To mój drogi posiadłość Wędrowyczów w królestwie Stary Maj…ekhm – zaczął wyniośle egzorcysta, dławiąc się jednak przy tym kiszonym ogórkiem.
– …Majdan, obok Wojsławic – dokończył jego przyjaciel.
– Hmm. Przyznam, że również pierwszy raz słyszę o tym miejscu.
– Dobra, dobra. Lepiej mówcie czym jesteście. Zwykłego mugola może te oczka zmylą, ale szanownego i doświadczonego likwidatora wszelkiej maści istot nadnaturalnych, nie tak łatwo oszukać.
– Jestem wiedźminem.
– Wiedź…co? – Jakub wybałuszył oczy.
– To coś jakby chłop wiedźmę udający? – zawtórował mu pytająco Semen.
– Może transwestyta jaki? Teraz takich pełno co to na wpół chłop, na wpół baba – snuł rozważania – Galoty ściągaj i pokazuj co bardziej. Bo my tu proste ludzie i musimy wiedzieć, czy mamy do czynienia z człowiekiem czy z kobitką.
– Panowie, co też wy bredzicie. Wiedźmina mogliście na oczy nie widzieć, bo mało nas się ostało, ale żeby nawet nie słyszeć? – zaczął ich poprawiać. – Jestem wędrownym zabójcą potworów.
Miejscowi popatrzyli po sobie wzruszając ramionami, zaś kozak jakby dla pewności dodał – znaczy eksterminator wszelakiego plugastwa? – na co tamten przytaknął w milczeniu.Wędrowycz wstał od stołu i wyleciał przed dom. Krążył po podwórzu z nietęgą miną, gderając coś pod nosem. Jego kumpel wybiegł tuż za nim i przycupnął na progu, baczne obserwując poczynania starego tetryka. Ten, wyglądał jakby się nad czymś mocno zastanawiał. Coś w tym musiało być, bo zamyślonego Jakuba nie wyrwał z transu sam Izydor Bardak, przekradający się ukradkiem za płotem. Po bitce w barze sprzed trzech tygodni, gdy odwieczni wrogowie połamali stolik w ich ulubionym kącie, unika go jak ognia. Nie sposób jednak z knajpy do domu wrócić, bez przechodzenia obok chatynki wioskowego bimbrownika.
– Jakub – zawołał przyjaciel – do sławojki trafić już nie umiesz? Mówiłem, że te przedwojenne ogórki to jednak coś nazbyt zielone. Trza było je chociaż dobrze oskrobać.
– Uhmm…– wymamrotał w odpowiedzi – ogóreczki pierwsza klasa, jeszcze drugie tyle mogły by postać. Dylemat mam, natury moralno-zawodowej.
– Znowu nie wiesz co pić?
– Nie taki. Sam pomyśl. Nie dość, że obcy we wsi, co już kwalifikuje go do zaliczenia wpierdolu, to jeszcze nie człowiek. Jako szanujący się tępiciel istot magicznych i nieludzkich, powinienem gada ubić. Jednakowoż kodeks egzorcystów nakazuje szanować kolegów po fachu, a w razie konieczności wesprzeć w walce z pomiotami. Tutaj jedno drugie wyklucza.
– Po prawdzie to masz rację – powiedział Semen – ale jeśli mnie pamięć nie myli, pewnym wampirom darowałeś i nawet pomogłeś.
– Aaaa, młody wtedy byłem i głupi – bąknął, wciąż wydreptując podwórze.
– Ja to bym się tym tak nie przejmował. Może warto go wysłuchać dalej? Mógł już dawno zaatakować, albo i zwiać, a on spokojnie siedzi. Nawet dobrze mu z oczu patrzy. A gdyby jednak coś kombinował, to zawsze zdążymy cudaka załatwić – próbował go dalej uspokoić.
Obaj menele siedzieli w bezruchu, słuchając uważnie zadziwiającej historii przybysza, jednocześnie popijając ją kolejnymi szklankami zacieru, co by lepiej wchodziła. Dowiedzieli się o świecie Geralta, cechu wiedźmińskim, koniunkcji sfer i mroku, które sprowadziła, jak również o walce z dżinnem – ostatnim co pamiętał przed utratą przytomności. Po ciężkich dyskusjach i dywagacjach trwających aż do rana, Jakub doszedł do następujących wniosków.– Dzinny to przebiegłe maszkary. Te byty bionekrotyczne władają niemal nieskończoną magią. Gdy z nim walczyłeś, akurat musiało dojść do ponownej koniunkcji sfer, która wyjątkowo pokryła się w czasie z fluktuacjami czasoprzestrzennymi u nas. Stwór chcąc zapewne odesłać Cię w niebyt, otworzył przypadkowo portal międzyświatowy, który wessał was obu – oznajmił z poważną miną.
– Jest jeszcze jeden problem panowie – powiedział wiedźmin – podczas tej zawieruchy przepadł mój srebrny miecz.
– Srebrny miecz? To widzę kolega faktycznie profesjonalista, a i metody preferuje bardziej…bezpośrednie. I za to szanuję – na twarzy egzorcysty wykwitł szeroki, bezzębny uśmiech. – Nie bój nic. Już nawet wiem gdzie taki mieczyk dostaniemy.
***
Świerszcze cykały rytmicznie, próbując zapełnić głuchą pustkę po całym dniu miejskiego harmideru. Trzy ciemne sylwetki przemykały pomiędzy krzakami, unikając srebrzystego oka na niebie.
– Jesteśmy na miejscu – zaraportował Jakub, wskazując na majestatycznie górujący nad okolicą gmach Muzeum Lubelskiego.
– No zadziwiasz mnie przyjacielu – skontatował kozak – na starość coraz mocniej ciągnie Cię do kultury. Tylko pora na zwiedzanie nie najlepsza…
– Weź nie piernicz – zirytował się. – Jesteśmy tu tylko ze względu na pracę. A kultury ci u nas wystarczająco na Majdanie, wystarczy przejść się do knajpy i już można się nią delektować do upadłego. A przynajmniej aż się drobne nie skończą.
Podeszli od wschodu przy Kaplicy Zamkowej. Z trudem wgramolili się przez dwumetrowe ogrodzenie
i przebiegli przez dziedziniec do posępnego, odstającego od reszty zabudowań ceglanego donżonu. Przysadzista baszta, w zasadzie pasowała tu tak samo jak nocni, nieproszeni goście. Przeskoczyli nad niewielką bramką i zasadzili przy starych dębowych drzwiach. Prowodyr całej akcji począł majstrować przy misternym żeliwnym zamku, biadując co chwilę po każdym złamanym wytrychu. Poirytowany sięgnął w końcu do cholewki wyblakłego i pożółkłego już gumofilca, wyciągając dumnie z niego stary niemiecki bagnet. Wsunął go między skrzydło a framugę i zaczął piłować, aż zaiskrzyło. Po kilku minutach, stare wapienne schody stały przed nimi otworem, a przyjemny chłód ceglanych ścian osmagał po twarzach. Wtarabanili się na piętro i zatrzymali tuż przed salą sztuki ludowej regionu lubelskiego.
i przebiegli przez dziedziniec do posępnego, odstającego od reszty zabudowań ceglanego donżonu. Przysadzista baszta, w zasadzie pasowała tu tak samo jak nocni, nieproszeni goście. Przeskoczyli nad niewielką bramką i zasadzili przy starych dębowych drzwiach. Prowodyr całej akcji począł majstrować przy misternym żeliwnym zamku, biadując co chwilę po każdym złamanym wytrychu. Poirytowany sięgnął w końcu do cholewki wyblakłego i pożółkłego już gumofilca, wyciągając dumnie z niego stary niemiecki bagnet. Wsunął go między skrzydło a framugę i zaczął piłować, aż zaiskrzyło. Po kilku minutach, stare wapienne schody stały przed nimi otworem, a przyjemny chłód ceglanych ścian osmagał po twarzach. Wtarabanili się na piętro i zatrzymali tuż przed salą sztuki ludowej regionu lubelskiego.
– Spryskajcie się tym, tylko dokładnie – odezwał się do towarzyszy, podając im niepozorny zielony flakonik. – Skubnąłem jednemu amerykańskiemu agencikowi, co to jeszcze w 1992 przyjechał na przeszpiegi pod pretekstem poszukiwania jakiegoś działacza KPP. To płyn maskujący, ogłupia kamery i w ten prosty sposób możemy bezpiecznie załatwić swoje.
– A co z ochroną? – Semen wolał się upewnić.
– Nie pękaj. Jest nas trzech, bez problemu damy radę każdemu.
Otoczeni delikatną mgiełką tajemniczego płynu, trzej nieproszeni goście zaczęli robić się niewyraźni na twarzach, które niemal całkowicie straciły swój pierwotny kształt, deformując się niczym mokra glina. Przypominały teraz zmutowane ziemniaki, jakie dwaj staruszkowie jadali podczas wizyty w Czarnobylu. Weszli rychło do obszernego pomieszczenia, wypełnionego najrozmaitszym sprzętem tkackim oraz ręcznie robionymi kolorowymi materiałami, wazonami i talerzami, schowanymi za nieskazitelnie czystym szkłem gablot. Semen zagapiwszy się na powykrzywianą kukłę, mozolnie pochylającą się nad kołowrotkiem, omal się nie wykopyrtnął na wystającej klepce podłogowej. W porę zaparł się o pobliski sosnowy stół.
– Patrz co żeś narobił – ofuknął go Jakub – jeszcze nas po tym wytropią.
– Ale to akurat już fabrycznie takie było – żachnął się Semen, odsłaniając na stole czarny jak smoła ślad ręki.
– Panowie, nie chcę poganiać, ale mnie się jednak spieszy wracać do siebie. Ta wasza kraina dziwna bardzo, powietrze gęste i kwaśne od dymu, jakby same bramy piekła otwarli na oścież – wtrącił się białowłosy.
– Nu, nie malkonteńć. Potwora stukniemy to i ciebie do domu odeślemy, w końcu obiecałem pomóc koledze. A, zresztą już i tak jesteśmy na miejscu.
Zatrzymali się w niewielkiej sali, która na wiedźminie zrobiła niemałe wrażenie. Ściany zdobiły pozłacane kirysy z XIV wieku, halabardy i kosy kościuszkowskie, ale również hełmy i karabiny pamiętające obie wojny. Semen uśmiechnął się nostalgicznie, widząc zabawki z lat młodości. Ich uwagę przykuła jednak sporych rozmiarów gablota na tylnej ścianie, skrywająca wciąż lśniące rapiery, pałasze i szpady.
– No panie wiedźmin, oto twoja nowa kochanka – Wędrowycz zastukał poczerniałym paznokciem w szybę, wskazując posrebrzaną karabelę hetmana Czarnieckiego. – Mówili ludziska, że wyręczył Szwedów i podczas obrony, sam Kraków ograbił, a żeby gniewu króla na siebie nie ściągać skarby ukrył. Zostawił tylko popierdółka jakieś a srebro na ostrze kazał przetopić.
– Hmm, trochę przykrótkie i wygięte nieco – zastękał przybysz. Ale trudno. Jak to mawiają, lepiej dupę liściem podetrzeć, niż ekskrementa z ręki zmywać.
Jakub pogmerał w spodniach, wyciągając z kieszeni niepozorny złoty pierścionek, pokryty patyną maskującą niemal w całości kruszec z którego był zrobiony, ozdobiony na końcu małym kamieniem. Gdzieś z wnętrza kufajki wyjął przepychaczkę do rur i przyłożył do szyby z takim impetem, aż ta zadrżała. Trzymając jedną ręką za drewniany trzonek, począł wokół niej kreślić kółka błyskotką. Po kilku minutach zmęczony machaniem, pociągnął energicznie, wyrywając taflę szkła z ramy. Ta upadła dźwięcznie na podłogę, rozbijając na tysiące drobnych kawałków.
– Kto tu jest? – usłyszeli wołanie dochodzące z sąsiedniej Sali.
Nim zdążyli zareagować, w wejściu stanął łysy i nieco otyły strażnik. Stał tak i przyglądał się rabusiom, wytrzeszczając gały coraz mocniej. Ostatnią robotę stracił przez nadmierne picie, ale od trzech miesięcy ani kropelki do ust nie wziął. To dlaczego widział przed sobą kartoflanogłowych.
– Czy ja…czy wy naprawdę tu jesteście, czy znowu symptomy odstawienia? – zwrócił się do istot.
– Nas tu nie ma. To tylko twoja podświadomość dąży do równowagi sygnalizując brak procentów we krwi. – Odpowiedział Semen, wykonując przy tym dziwny hipnotyczny taniec.
– Tak, chyba masz rację. To ja..ja się pójdę napić.
Chociaż sami w to nie wierzyli, to jednak udało się. Ochroniarz łyknął słowa Semena, niczym czystą po długim odwyku. Spokojni, wiedząc że nikt już im nie przeszkodzi, wrócili do roboty. Wręczyli przybyszowi jego nową kochankę i ruszyli do wyjścia. Pokaźny arsenał kusił, ale jako porządni i przykładni obywatele, mieli obowiązek dbać o dobra narodowe. Jedna szabelka różnicy nie robi, a i cel szlachetny, na więcej jednak nie mogli sobie pozwolić. Jakub kuśtykając nieco, zatrzymywał co chwilę, by pomajtać nogą, przesypując zalegające w bucie drobiny szkła z rozbitej wcześniej gabloty.
Podróż powrotna wydłużyła się nieco przez obowiązkowe postoje w paru lokalach w celu degustacji tutejszej gorzałki, której przyświecała idea szerzenia braterstwa i politycznej poprawności.***
Za oknem świtało. Poranne promienie natrętnie wdzierały się do środka przez zabrudzone okna. Gospodarz podniósł głowę ze stołu i sięgnął nieco przymulony po leżącą przed nim flaszkę. Wszak zarannego kociokwika najlepiej zwalczać klinem. Podał manierkę towarzyszom niedoli i zaczęli kolejną dysputę.
– Srebro mamy, baniaczek z kwasem azotowym czeka nie otwarty od czasów drugiej wojny, a w ostateczności mamy jeszcze to – wygmerał ze spodni radziecki granat typu F-1. – Teraz musimy wytropić skurczybyka, zanim narobi zbyt wiele szkód. Chociaż może to nie było by takie złe. Ludziska by się przestraszyli, przybiegli prosić o pomoc i sypnęli gotóweczką.
– Wolne Dżinny szukają zazwyczaj miejsc o wielkiej koncentracji mocy i adaptują je dla siebie – wytłumaczył wiedźmin. – Maskują swoją obecność iluzjami.
– U nas już całą moc wyssało wieki temu. Tu stale coś się dzieje – dodał markotnie Jakub.
– Są jeszcze ziemie uświęcone, jakby nie patrzeć – odrzekł Semen, podnosząc palec dla podkreślenia słów.
– Nie daruję, jeśli mi coś z karczmą zrobili – ryknął Wędrowycz, wstał i tupnął nogą, przebijając spróchniałe dechy podłogowe.
Dzielni łowcy potworów spakowali potrzebne narzędzia egzorcystyczne, oraz kilka mniej potrzebnych, na wszelki wypadek i ruszyli żwawo do Wojsławic. Dochodziło południe, gdy stanęli na skrzyżowaniu Krasnystawskiej i Grabowieckiej. Jakub wciągnął ze świstem powietrze nosem, oślinił paluch i wystawił nad głowę, machając ręką na wszystkie strony jakby muchy odganiał. Kilka aut zwolniło, biorąc ich za autostopowiczów, jednak widząc powykręcane gęby delikwentów, błyskawicznie przyspieszali.
– Zaczaił się gdzieś w pobliżu – zaanonsował pewnie.
– Cóż to za dziwna metoda – zdziwił się wiedźmin.
– A ze czterdzieści lat będzie już, a może czterdzieści dwa – zaczął gderać bimbrownik. – Jedyn alchemik z Sanoka o pomoc mnie prosił. Miał strasznie zagraconą kanciapę. I jakoś tak wyszło, że mu się kilka flaszek potłukło i wymieszało, a to co powstało na palca mi kapło. Od tamtej pory, gdy go zmoczę to drga w obecności co silniejszej magii.
– Mmm, mi też drga – odparł białowłosy, chwytając za dyndający mu u szyi medalion z wyrytym łbem wilka.
Semen popatrzył pytająco na przyjaciela, jednak dla własnego dobra, wolał się nie odzywać. Ruszyli dalej pod przewodnictwem egzorcysty, który kierował ich swoim mokrym palcem. Tak dotarli pod rozpadający się ceglany budynek starego młyna przy Krastystawskiej. Kruszejące cegła zdobiła wysuszony trawnik dookoła, powybijane okna spoglądały nieprzeniknionym mrokiem. Budynek swym ponurym wyglądem odstraszał postronne osoby i tylko lokalni przedstawiciele młodzieży zapuszczali się tutaj w celach konsumpcji środków niedozwolonych.
– Mamy gada – ogłosił tryumfalnie.
– Nie wygląda to szczególnie imponująco – ocenił Semen. – Co tu niby jest?
– W zasadzie to teraz nie ma nic. Dawniej jednak był to bet midrasz. Synagogę wyburzyli w 1940 roku, jednak przed dwieście latek jej istnienia, sporo energii się tu przewinęło.
– Hmm. Świątynia. Niemal zawsze gdy jest opuszczona, staje się siedliskiem jakiegoś plugastwa – zareplikował białowłosy.
Przecisnęli się przez jeden z otworów nieistniejącego już okna, wzbijając tumany kurzu, osiadłego na starej posadzce. Głuchy łomot poniósł się po pomieszczeniu. Zapach przegniłego drewna połechtał przyjemnie Jakuba w nosie, który odpowiedział donośnym kichnięciem. Przy ścianach wciąż stały łuszczarki, tryjery i żeliwne mlewniki, teraz przyozdobione czerwienią przeżerającej je rdzy. Goście rozglądali się, szukając choćby jednego śladu istoty magicznej. Dotarli do jednej ze ścian, z niewielką dziurą przy podłodze.
– Na dole – powiedział Jakub, po czym wyciągnął granat. Nim jego towarzysze zdołali zareagować, upuścił go. Cała trójka rzuciła się do ucieczki, padając w ostatniej chwili na ziemię. Gdy brzęczenie w uszach ustało, wstali i otrzepali z siebie odłamki gruzu.
– Mogłeś łaskawie uprzedzić. Toż nawet wrogowi nie wypada tak robić, a co dopiero swoim – zaprotestował Semen.
W podłodze zionęła teraz spora dziura, ukazująca niższy poziom. Zeskoczyli dziarsko na stertę nowo powstałego gruzu i ruszyli wąskim ceglanym tunelem. Podziemia nie były zbyt okazałe i po zaledwie kilkunastu metrach i trzech zakrętach, doszli do sporego pomieszczenia, którego połowę zajmowało obniżenie głębokie na metr, wraz ze zdobionym żeliwnym słupem z kranikiem, w samym jego centrum. Na ścianach wciąż dało się poznać pozostałości płytek.
– Stara mykwa. I cel naszej wycieczki – oznajmił Wędrowycz pokazując drgający palec. – Nad nami musiała znajdować się świątynia. Na dole obmywali się z grzechów, a na górze modlili. Energia kumulowała się latami, nie mając jak uciec przez tak grube mury.
Ledwo skończył mówić, a ukryty dotąd duch oznajmił swą obecność przeraźliwym zgrzytem. Z kranu zaczęło się lać coś śmierdzącego, coraz mocniejszym strumieniem, wypełniając dawny zbiornik.
Ledwo skończył mówić, a ukryty dotąd duch oznajmił swą obecność przeraźliwym zgrzytem. Z kranu zaczęło się lać coś śmierdzącego, coraz mocniejszym strumieniem, wypełniając dawny zbiornik.
– Bleh, ektoplazma! Ciężko to cholerstwo z siebie zmyć. Zarządzam taktyczny odwrót – krzyknął, czmychając z gracją, na jaką pozwalały mu gumofilce.
Błyskawicznie opuścili ruiny, czekając na maszkarę na środku drogi. Dżinn wyleciał przez dach z łoskotem, rozrzucając dookoła stare zamszone gonty. Świetlista kula przeleciała kilkukrotnie im nad głowami, ciskając niecelnie piorunami.
– Oż ty łachudro, nieczystych sztuczek się zachciało – wygrażał się egzorcysta, zmuszony do kolejnego manewru unikowego. Przywarł twarzą do nagrzanego asfaltu, lewą ręką przytrzymując uszankę, która już zrywała się do odlotu poruszona mocnym powiewem. Semen widząc przyjaciela w potrzebie wyciągnął z rękawa nahajkę i począł nią chlastać w celu odpędzenia zmory. Wiedźmin nie chcąc być gorszym, doskoczył do leżącego i machnął ręką wyrzucając wprzód ścianę niewidzialnej energii, która odrzuciła stwora. Korzystając z chwili wytchnienia, pomógł Jakubowi stanąć na nogi.
– Szybkie bydlę, zaciuka nas zanim go draśniemy – syknął zasapany Wędrowycz. – Trzeba go unieruchomić i zamknąć. Zgodnie z wszelakimi legendami, dżinny zazwyczaj przesiadują zapieczętowane w lampach.
– Tego to żeśmy akurat nie spakowali – parsknął kozak, patrząc na walające się zapasowe linki hamulcowe, flakoniki z wodą święconą, osikowe kołki i inne bibeloty, które wypadły z poszarpanego parcianego wora. – Polać go też czym nie ma – dodał zawiedziony, spoglądając na pęknięty baniaczek kwasu azotowego.
– O to się już nie martw, mam pewien plan. Musicie go tylko zająć czymś do czasu aż skończę przygotowania – odrzekł Jakub z błyskiem w oku.
Semen westchnął ciężko, po czym ruszył wprost na nadlatującą świetlistą kulę. Zablokował atak szaszką, błyskawicznie wyprowadzając cięcie znad głowy. Jednak stare ciało nie nadążało za wciąż młodym duchem. Z jego prawej wyskoczył Wiedźmin, tnąc zamaszyście powietrze swym nowym srebrnym ostrzem, kręcąc cyrkowe piruety. Dla laika, mogło to faktycznie wyglądać jak przedstawienie kuglarskie, jednak wprawne oko od razu zauważy, że dwaj wojownicy dysponując wieloletnim doświadczeniem, uzupełniają się w boju idealnie nawet podczas pierwszej wspólnej walki. Kilkukrotnie ich ostrza trafiły potwora, jednak opór był znikomy. Ektoplazmiczny byt, był zasadniczo kulą czystej energii i ani posrebrzana broń, ani woda święcona na niewiele się tu zdały. Pochłonięta walką zmora nie zwracała uwagi na egzorcystę, który w pocie czoła tworzył prowizoryczną pułapkę.
– Gotowe – oznajmił, domykając wokół walczących krąg z soli. Jego przyjaciele opuścili natychmiastowo pułapkę. Dżinn już gonił za nimi, jednak doleciawszy do brzegu kręgu, uderzył w niewidzialną barierę. Musiał się porządnie zdenerwować, bo począł zmieniać kolor z niemal białego na ciemnogranatowy, ciskając przy tym we wszystkie strony piorunami.
– Zbyt wyrafinowany w walce to on nie jest. Myślałem, że dżinny potrafią stworzyć wszystko – zauważył trzeźwo Semen.
– Dżinny to istoty elementalne. Wyższe byty bionekrotyczne, które powstają na skutek zgromadzenia olbrzymich ilości energii. Gdy taka energia osiągnie masę krytyczną i zostanie poddana czynnikom zewnętrznym, jak burza czy tornado, tworzy się dżinn. Same w sobie są mało inteligentne a wiedzę do spełniania życzeń czerpią od ludzi. Jest ona przeważnie wyciągnięta z kontekstu i naiwni biedacy nie zawsze dostają to czego chcą – Jakub popisał się swoją wiedzą.
– Czyli nie musimy się niczym martwić – skwitował pytająco przyjaciela.
– No niezupełnie. Może i metody ma prostackie, ale przyłożyć potrafi. To taka jakby latająca bez nadzoru atomówka. Trzeba go zapieczętować zanim się przebije.
Egzorcysta wyjął zza pazuchy pomemłaną kartkę i zaczął z mozołem literować jej zawartość. Dla Jakuba mało rzeczy było niemożliwych. Czytanie jednak stanowiło nie lada wyzwanie.– Jasny gwint – wyrwało mu się w połowie – prawie zapomniałem o naczyniu.
– Teraz chcesz jeść? – zdziwił się Semen.
– Do zamknięcia drania. – Jakub wyciągnął przyjemnie chlupiącą zawartością, opróżnioną do połowy niebieską butelkę. Jednym tchem wlał w siebie zawartość naczynia i wydrapał naprędce bagnetem kilka koślawych znaków. – Jak wam dam znać to przerwiecie krąg – zwrócił się do towarzyszy.
Obaj skinęli na niego, szykując się do odparcia ewentualnego ataku. Na komendę kierownika akcji, wiedźmin dmuchnął ręką, rozsypując całą sól dookoła. Jakub momentalnie skierował wlot flaszki w stronę maszkary, która zaczęła ją wciągać. Stwór opierał się zaciekle, skrobiąc głębokie bruzdy w asfalcie wielkimi szponami, które wytworzył. Uczył się, jednak było już na to za późno. Egzorcysta mruczał pod nosem jakieś stare zaklęcia, siłując się ze stworem. Siła ssąca wydobywająca się z naczynia zwiększyła się jeszcze bardziej, czemu zjawa musiała ustąpić. Z ogromną prędkością wleciała do środka, odrzucając przy tym Jakuba, który z impetem wpadł do ruin młyna. Nastała głucha cisza, a dwaj pomocnicy rozglądali się dookoła
z niedowierzaniem.
z niedowierzaniem.
– Jakub! Ty żyjesz! – wykrzyknął po chwili Semen, widząc Wędrowycza gramolącego się spod sterty zwalonych cegieł.
– A pewnie że żyję – odpowiedział kąśliwie. – Byle Kacperek bez doświadczenia mi nie straszny.
– Panowie, dobra robota. Nie wiem jak wam dziękować – wtrącił białowłosy.
– Zrobiliśmy to z czystej przyjemności – odparł Jakub, uśmiechając się tajemniczo. – Pozostaje jeszcze kwestia odesłania Cię do domu. Czas ucieka, lepiej się pospieszmy.
–O wszechmocny dżinnie…– zaczął. – Ehm…o dżinnie, wzywam Cię. Spełnij moje życzenie – zaskrzeczał egzorcysta.
Z butelki wydostał się siwy dym, o śliwkowym aromacie, wśród którego pojawiła się niewielka iskierka światła.
Z butelki wydostał się siwy dym, o śliwkowym aromacie, wśród którego pojawiła się niewielka iskierka światła.
– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Czego Ci trzeba – zagrzmiał tubalny głos.
– Odeślij no tego szanownego, emm…pana wieśmina tam skąd pochodzi.
– Nic prostszego.
Obok nich uformował się wirujący portal międzywymiarowy. Geralt zerknął na niego i westchnął niczym Łysek do woza zaprzęgnięty.
– Jak ja nie cierpię portali – skwitował, po czym nie odwracając się wszedł w oślepiające światło.
– Kolega to jednak mało towarzyski – zauważył kozak.
***
Wieczorne słońce malowało po niebie odcieniami czerwieni. Dwaj przyjaciele siedzieli na skraju pola, kontemplując nad istotą świata. Jakub wesoło pogwizdując, rozlewał do szklaneczek śliwkowego trunku.
– To co zrobisz z trzecim życzeniem – zapytał Semen.
– Pomyśli się. Coś czuję jednak, że nie prędko je zużyję – uradowany ucałował starą flaszkę
z wizerunkiem sowy, ozdobioną teraz tajemniczymi runami .
z wizerunkiem sowy, ozdobioną teraz tajemniczymi runami .