*Za leniwe formatowanie przepraszam. Nie wiedziałem, że wszystkie akapity i inne magiczne sztuczki worda przepadną w p... (You have no power here?)
Tymi słowami rozpoczynam kroniki załogi Columbusa, ostatniej z wolnych Kompanii upadłej Ziemi.
Minęło 397 lat od zniknięcia Ziemi z układu Słonecznego. Załoga statku jest obecnie na usługach nieznanego pracodawcy, na misji poszukiwawczej która licho wie gdzie nas zaprowadzi.
Melduję, że znajdujemy się w sektorze 798-AL…
- Meldujesz? - wypalił Margaryna, który niespodziewanie znalazł się na wejściu do mojej kwatery. Prawdopodobnie od dłuższej chwili podsłuchiwał, jak staram się podyktować kolejne fragmenty naszej historii. - Nie mam zielonego pojęcia, kto mógłby być gotów dobrowolnie słuchać Twojego nudnego ględzenia.
To prawda, o dziwo. Były to autentycznie pierwsze próby upamiętnienia naszej służby (a więc niezbyt udane). Podzieliłem się nimi tylko z naszą Kapitan, która wydawała się być kontent wobec tej idei i zezwoliła na dalsze nagrania. Z drugiej strony, zdawałem sobie sprawę, że cała ta zabawa guzik ją obchodziła i pozwalała mi robić co chcę dla własnego świętego spokoju.
Tak, czy owak szczątki moich nagrań zostały prędko przechwycone przez Sony’ego, który kontrolował każdy najdrobniejszy przepływ danych na tym statku. To dzięki niemu cała załoga miała ze mnie obecnie polewkę.
- Drzwi były zamknięte i tak powinno zostać, nic co nagrywam nie jest przeznaczone dla Twoich uszu - wycedziłem, pauzując nagranie by wyciąć niechciany urywek.
- Nawet Sondri nie mógł wytrzymać całego nagrania, a jest przecież głuchy! - zaśmiał się Margaryna, niby to zamykając za sobą drzwi ale dziesięć razy wolniej. - O! I mama woła wszystkich na górę - dorzucił otwierając drzwi z powrotem na oścież. Choć odchodząc widziałem tylko jego plecy, doskonale wiedziałem, że matoł uśmiecha się pod nosem. Te dzienniki miały być obiektem wszelakich żartów jeszcze przez kolejne tygodnie.
Wstałem od mojego hologramu, nagranie ostatecznie skasowałem (chyba już po raz dwunasty).
Opowiem trochę o naszej siedzibie, domu, efektywnej broni - wszystkie bowiem z wymienionych ról pełni nasz zasłużony statek kosmiczny Columbus. Dawniej służył jako jeden z czołowych statków liniowych publicznej sfery Marsjańskiej. Kiedy wszystkie urzędy w tamtejszym rządzie ogarnięto reorganizacją i dość skorumpowaną prywatyzacją, większa część floty została odsprzedana za grosze.
Na naszą obronę Columbus nie to co reszta statków, został uczciwie wygrany w karty parę dziesiątek lat temu przez naszego pierwszego Kapitana. Nikt nie pamiętał jego imienia, w tamtych czasach wszyscy ludzie wołali na niego po prostu Demonek. Jak sam pseudonim podpowiada, nie był człowiekiem, a czymś w rodzaju karła pochodzenia Tarsjańskiego. Tarsjanie przypominają okropnie brzydkich ludzi, których matka postanowiła oblać kwasem a do czoła przyczepiła dwa małe kozie rogi.
Kolejne lata Columbusa są mniej przejrzyste, Demonek zrekrutował cudem jakąś załogę. Chłopaki przyjmowali różne nudne zlecenia. Gdy umierał Kapitan, kolejny rangą Oficer był promowany. I tak to się wszystko jakoś kręciło.
Przełom nastąpił 30 lat temu, gdy rolę Kapitana odziedziczyła nasza obecna przywódczyni- Marysia. Jak każdy poprzedni Kapitan miała pełne prawo ustalać nowe reguły i rządzić. Decydować sprawami kompanii według własnego uznania. Krótko po awansie zmieniła nazwę statku na obecną, bardziej ludzką formę- Columbus. Ponoć to po jakimś odkrywcy sprzed tysięcy lat, nikogo to właściwie nie obchodziło, poprzednia nazwa przypominała bulgotanie gotującej się za gęstej zupy. Została więc przyjęta z otwartymi ramionami. Dodatkowo Marysia postarała się o zmianę charakteru i zysku naszych zleceń. Wśród tysięcy zleceń wypatrzyła szczególny popyt na bardziej delikatne i ryzykowne przedsięwzięcia. Kompania przestała już być wyłącznie chłopcem na posyłki, lub transporterem dla spłukanych stacji.
Na jaw wyszły ukryte talenty naszych załogantów. Większość z nas to wyrzutki, uciekinierzy lub po prostu nie miłe typy, którzy w swoim braku szczęścia wylądowali na tym statku. Niemalże wszyscy potrafili sprawnie posługiwać się bronią, nie brakowało nam inżynierów, ani mechaników-amatorów. Columbus powrócił do swoich korzeni. Odświeżyliśmy jego arsenał, ulepszyliśmy jego pancerz w miarę naszych możliwości, główny komputer również został odrobinę podkręcony.
W międzyczasie dołączyło do nas paru kompanów, którzy swoimi atrybutami idealnie pasowali do nowej natury naszej pracy. W tych kronikach, będzie o nich jeszcze wiele wzmianek.
Nowy styl pracy dobrze nam służy po dziś dzień. Widok ogromnego opancerzonego statku skutecznie odstrasza pirackie nasienie podczas wszelkich eskort; rzadko kiedy musimy stawać do otwartej wymiany ognia. Tylko szaleniec rzucałby się pod ostrzał setki ciężkich dział.
Jednakże między eskortowaniem statku, a napadaniem go- jest bardzo wąska granica. Dla nas (żądnych zysku) jest ona niewidoczna. Zdarzało się, że ktoś chciał usunąć kogoś z biznesu i dawał nam zlecenie. O ile działo się to poza układem Słonecznym (taka była nasza zasada- nie przynosić brudu do własnego domu) i nie byliśmy dogadani z ofiarą, wtedy nie mieliśmy żadnych skrupułów. Pieniądz jest dla nas bardzo dobrym argumentem, skutecznie odsuwającym na bok złudzenie o etyce, dobrze i źle.
Niezmiernie ważne jest abym wspomniał, że mieliśmy w sobie ułamek uczciwości. Jako nasze główne filantropijne hobby tępiliśmy każde pirackie ścierwo jakie napotkaliśmy. Zysk istniał wyłącznie w postaci satysfakcji, bowiem z samych piratów zostawał tylko pył i trochę fal radioaktywnych, które przez kolejne tysiące lat miały przemierzać przestrzeń kosmiczną.
Gdy wreszcie dotarłem na mostek wszyscy byli już obecni i z nijakimi minami brali udział w zebraniu. Mama dawała właśnie, jeden ze swoich słynnych opieprzy.
Dzisiejszym powodem był niedawny postój na jednej z stacji. Sam postój miał być dla nas okazją do zebrania informacji na temat jednej Kompanii parającej się podobnym co my zawodem. Mamy zlecenie odnalezienia tej Kompanii, tyle przynajmniej wiem. Ostatnie wiadomości mówiły nam, że nasz cel podczas swojej podróży zatrzymał się właśnie na tej stacji. Oczywistym więc było, że tylko to miejsce mogło dać nam jakieś wskazówki co do tego, gdzie załoga wybrała się w następnej kolejności.
Porażka polegała na tym, że nasza ‘grupa wywiadowcza’, która od dawna nie opuszczała pokładu, zamiast wziąć się za autentyczne szukanie informacji, rozlazła się po wszelkich spelunach i zajęła się chlaniem i dupczeniem. Cała furia naszej Kapitan skoncentrowała się na jedynym Oficerze obecnym na tej misji- Gravesie. Teraz, mimo że waliło od niego wódką i rzygami, był w pełni trzeźwy i próbował przebić się swoim wątłym głosem przez lawinę słów naszej Kapitan. Próbował wytłumaczyć ze zmieszanym wyrazem twarzy, że to był celowy zabieg ‘tej no, infiltracji miejscowych przybytków w celu zebrania informacji z pierwszej ręki’. Nie przerywaliśmy Mamie, nie dlatego że miała rację, czy dlatego że nie lubiliśmy Gravesa, po prostu byliśmy lekko zazdrośni, że to nam nie przypadło zadanie tej ‘infiltracji’. Jeden z chłopaków- Lojalny, używając swoich psionicznych mocy, milimetr za milimetrem przesuwał metalowy kubek w kierunku dłoni Kapitan opartej o panel kontrolny. Dla nas zebranych cel tego fortelu był oczywisty. Wkurzona Mama zawsze lubiła dać upust swoim emocjom, rzucając czym popadnie w swoje ofiary. Lojalny jak zwykle splatał bolesny żart. Ta kobieta ciska swoimi pociskami lepiej niż najpotężniejsze działa balistyczne.
Delikatna, blada dłoń zacisnęła się na ciężkim pocisku. Graves jak sparaliżowany stał wciąż przed Kapitan, wykrzykując, że dowiedział się czegoś od dziwki imieniem Clarence.
Musicie wiedzieć, że w całym uniwersum nie ma załogi bardziej dziecinnej od nas. Nie doszło do ataku, wśród załogi dało się słyszeć szmery niezadowolenia. Zakłady zawieszono do następnej okazji. Ja sam miałem nadzieję wygrać drobną sumkę. Wyłożyłem pieniądze na trafienie poniżej pasa (ta okrutna kobieta nie znała litości).
- Tak, tak. No… Yyy… Oni stacjonowali tu parę tygodni temu, - zaczął, a ręce drżały mu jak u przemarzniętego staruszka- zeszli do miasta podup… Zn-Znaczy w swoich interesach własnych, osobistych zeszli. Znaczy, nie jak my, ale zeszli. I ich Oficer też ich ponoć zbluzgał. Niby sam osobiście zszedł do nich i zaczął pieprzyć o tym, że im się śpieszy i nie czas na dupy, znaczy takie sprawy teraz. Clarence sama mi powiedziała, że on jakiś świr kompletny, coś pokrzyczał, że ci z Innas Corp. nie lubią czekać, niby dziwak całkowity, nie spojrzał nawet na tyłek Clarence, a miała niedawno lepiony.
Ten super profesjonalny raport Gravesa wywołał jedynie ciche śmiechy wśród załogi. Istniała szansa na drugi rzut. Natomiast Kapitan i pierwszy Oficer- Sit- musieli umiejętnie rozkodować jego bełkot. Kapitan ledwie odwróciła się w kierunku Sita, gdy on już z hologramem przed twarzą zmieniał podgląd na coraz to inne układy słoneczne.
- Najbliższa placówka Innas Corp. znajduje się cztery skoki stąd. To by tłumaczyło ich pośpiech, pokonanie takiego dystansu używając wehikułu, który nazywali swoim statkiem powinno zająć im sporo czasu- zaraportował szybko i dokładnie Sit. Skurczybyk zawsze zachowywał się jak najprawdziwszy oficer podczas oficjalnej musztry. Zawsze czujny, zawsze dokładny i zawsze diabelnie konsekwentny we wszystkim co robił.
- Co z tym miejscem jest nie w porządku? - spytała, choć każdy wiedział, że Sit nie pominie najdrobniejszego elementu.
- Na mapach teoretycznie nie istnieje. Musiałem zerknąć w dane udostępnione przez naszego pracodawcę - w tym miejscu spojrzał porozumiewawczo na Kapitan. Tylko ta dwójka wiedziała z kim się układamy, nawet Sondri nigdy nie odważył się zhakować systemu, by się o tym dowiedzieć.
- W takim razie to nasz następny cel. Wprowadźcie współrzędne, przygotujcie się do skoku i upewnijcie się, że w razie komplikacji mamy pod ręką wszystkie działa gotowe do użycia. - szybki rzut oka po zebranych dał sygnał do działania. Każdy poszedł w swoją stronę.
Każdy to dużo powiedziane. Nie mając nic ciekawego, czy naglącego do roboty, włóczyłem się między kadrą pozostałą na mostku. Pierw podszedłem do naszego pilota - Sokara, naczelnego pilota, asa przestworzy. Zaglądałem mu przez ramię, ciekaw jak daleko zamierzamy jeszcze podróżować dla jednego zlecenia. W gruncie rzeczy było to nasze najdłuższe zlecenie do tej pory. Dobre parę miesięcy spędzonych poza naszym układem słonecznym. Sokar z kolei nie lubił, gdy mu się przeszkadzało. Cisnął we mnie tuzinem hologramów jasnych gwiazd.
Po tym niemiłym przyjęciu ruszyłem w dalszy obchód. Nieopodal Marysia rozmawiała o czymś intensywnie z Sitem. Zmniejszyłem odrobinę tempo, by móc usłyszeć o czym tak żywo rozmawiają. Chociaż usłyszałem każde słowo perfekcyjnie, całość wciąż stanowiła dla mnie zagadkę. Trudno rozeznać się co jest grane, gdy zna się tylko promil prawdy.
Zrezygnowany zbliżyłem się do grona: Margaryna, Lojalny i Worac. Cała trójka chichotała z czegoś. Zobaczyłem, że Worac trzyma w jednej ręce hologram. Dopiero gdy stanąłem tuż przy nich usłyszałem swój własny głos. Te gady! Dorwały się nawet do moich usuniętych nagrań! Wściekłem się. Lewą ręką szybko sięgnąłem po panel holograficzny trzymany przez Woraca. Palce już oplotły szklaną ramę, gdy niewidzialna siła owinęła się wokół całej mojej ręki, aż po koniuszki palców. Próbowałem wyrwać się z pułapki, pomagając sobie drugą sprawną ręką. Nie uzyskałem żadnego rezultatu, cała trójka musiała mnie złapać swoimi mocami, osobno mogli co najwyżej przesuwać puste kubki.
- Puszczajcie mnie kutasy!
- Sam mówiłeś, że ‘historia powinna zostać zabezpieczona dla tych którzy przyjdą tu po nas’- zaśmiał się Worac machając przede mną fragmentem nagrania. Jak na zawołanie przypisany cytat właśnie padał z moich holograficznych ust.
- Właśnie! Właśnie! Całą załogą doceniamy Twoją pracę nad tym majstersztykiem - dorzucił równie mocno rozbawiony Lojalny.
- Jesteśmy zdania, że od dziś powinna to być Twoja oficjalna rola na tym statku Kardaszku - powiedział Margaryna, przybierając jak najbardziej spokojny i rzetelny ton, choć oczy miał pełne łez - ‘Naczelny Redaktor Pamiętniczka Columbusa’.
- ‘Pierwszy kronikarz Świętej Marysii’!
- ‘Wszechobecny świadek dokonań Nieśmiertelnej Kompanii’!
Cała grupka wybuchnęła śmiechem i zaczęła sobie gratulować, ściskać nawzajem ręce i klepać po plecach. Ja dalej stałem z ręką uwięzioną w niewidzialnym potrzasku.
Kipiąc ze złości kopnąłem Lojalnego w kostkę. Zadziałało. Moc pod której byłem wpływem częściowo zelżała. Dałem radę się uwolnić. Już zabierałem się za Woraca, gdy krzyknęła na nas Kapitan.
- Ogłuchliście, czy co kurwa?! Kazałam chyba przygotować działa na tym pieprzonym statku!
Cała trójka natychmiast rozpierzchła się w przeciwnych kierunkach chichocząc, jak małe dzieci. Nawet widok Woraca kuśtykającego na jednej noce, nie zrekompensował mi frustracji jakie te dranie zafundowali mi od chwili rozpoczęcia kronik.
Minęło 397 lat od zniknięcia Ziemi z układu Słonecznego. Załoga statku jest obecnie na usługach nieznanego pracodawcy, na misji poszukiwawczej która licho wie gdzie nas zaprowadzi.
Melduję, że znajdujemy się w sektorze 798-AL…
- Meldujesz? - wypalił Margaryna, który niespodziewanie znalazł się na wejściu do mojej kwatery. Prawdopodobnie od dłuższej chwili podsłuchiwał, jak staram się podyktować kolejne fragmenty naszej historii. - Nie mam zielonego pojęcia, kto mógłby być gotów dobrowolnie słuchać Twojego nudnego ględzenia.
To prawda, o dziwo. Były to autentycznie pierwsze próby upamiętnienia naszej służby (a więc niezbyt udane). Podzieliłem się nimi tylko z naszą Kapitan, która wydawała się być kontent wobec tej idei i zezwoliła na dalsze nagrania. Z drugiej strony, zdawałem sobie sprawę, że cała ta zabawa guzik ją obchodziła i pozwalała mi robić co chcę dla własnego świętego spokoju.
Tak, czy owak szczątki moich nagrań zostały prędko przechwycone przez Sony’ego, który kontrolował każdy najdrobniejszy przepływ danych na tym statku. To dzięki niemu cała załoga miała ze mnie obecnie polewkę.
- Drzwi były zamknięte i tak powinno zostać, nic co nagrywam nie jest przeznaczone dla Twoich uszu - wycedziłem, pauzując nagranie by wyciąć niechciany urywek.
- Nawet Sondri nie mógł wytrzymać całego nagrania, a jest przecież głuchy! - zaśmiał się Margaryna, niby to zamykając za sobą drzwi ale dziesięć razy wolniej. - O! I mama woła wszystkich na górę - dorzucił otwierając drzwi z powrotem na oścież. Choć odchodząc widziałem tylko jego plecy, doskonale wiedziałem, że matoł uśmiecha się pod nosem. Te dzienniki miały być obiektem wszelakich żartów jeszcze przez kolejne tygodnie.
Wstałem od mojego hologramu, nagranie ostatecznie skasowałem (chyba już po raz dwunasty).
Opowiem trochę o naszej siedzibie, domu, efektywnej broni - wszystkie bowiem z wymienionych ról pełni nasz zasłużony statek kosmiczny Columbus. Dawniej służył jako jeden z czołowych statków liniowych publicznej sfery Marsjańskiej. Kiedy wszystkie urzędy w tamtejszym rządzie ogarnięto reorganizacją i dość skorumpowaną prywatyzacją, większa część floty została odsprzedana za grosze.
Na naszą obronę Columbus nie to co reszta statków, został uczciwie wygrany w karty parę dziesiątek lat temu przez naszego pierwszego Kapitana. Nikt nie pamiętał jego imienia, w tamtych czasach wszyscy ludzie wołali na niego po prostu Demonek. Jak sam pseudonim podpowiada, nie był człowiekiem, a czymś w rodzaju karła pochodzenia Tarsjańskiego. Tarsjanie przypominają okropnie brzydkich ludzi, których matka postanowiła oblać kwasem a do czoła przyczepiła dwa małe kozie rogi.
Kolejne lata Columbusa są mniej przejrzyste, Demonek zrekrutował cudem jakąś załogę. Chłopaki przyjmowali różne nudne zlecenia. Gdy umierał Kapitan, kolejny rangą Oficer był promowany. I tak to się wszystko jakoś kręciło.
Przełom nastąpił 30 lat temu, gdy rolę Kapitana odziedziczyła nasza obecna przywódczyni- Marysia. Jak każdy poprzedni Kapitan miała pełne prawo ustalać nowe reguły i rządzić. Decydować sprawami kompanii według własnego uznania. Krótko po awansie zmieniła nazwę statku na obecną, bardziej ludzką formę- Columbus. Ponoć to po jakimś odkrywcy sprzed tysięcy lat, nikogo to właściwie nie obchodziło, poprzednia nazwa przypominała bulgotanie gotującej się za gęstej zupy. Została więc przyjęta z otwartymi ramionami. Dodatkowo Marysia postarała się o zmianę charakteru i zysku naszych zleceń. Wśród tysięcy zleceń wypatrzyła szczególny popyt na bardziej delikatne i ryzykowne przedsięwzięcia. Kompania przestała już być wyłącznie chłopcem na posyłki, lub transporterem dla spłukanych stacji.
Na jaw wyszły ukryte talenty naszych załogantów. Większość z nas to wyrzutki, uciekinierzy lub po prostu nie miłe typy, którzy w swoim braku szczęścia wylądowali na tym statku. Niemalże wszyscy potrafili sprawnie posługiwać się bronią, nie brakowało nam inżynierów, ani mechaników-amatorów. Columbus powrócił do swoich korzeni. Odświeżyliśmy jego arsenał, ulepszyliśmy jego pancerz w miarę naszych możliwości, główny komputer również został odrobinę podkręcony.
W międzyczasie dołączyło do nas paru kompanów, którzy swoimi atrybutami idealnie pasowali do nowej natury naszej pracy. W tych kronikach, będzie o nich jeszcze wiele wzmianek.
Nowy styl pracy dobrze nam służy po dziś dzień. Widok ogromnego opancerzonego statku skutecznie odstrasza pirackie nasienie podczas wszelkich eskort; rzadko kiedy musimy stawać do otwartej wymiany ognia. Tylko szaleniec rzucałby się pod ostrzał setki ciężkich dział.
Jednakże między eskortowaniem statku, a napadaniem go- jest bardzo wąska granica. Dla nas (żądnych zysku) jest ona niewidoczna. Zdarzało się, że ktoś chciał usunąć kogoś z biznesu i dawał nam zlecenie. O ile działo się to poza układem Słonecznym (taka była nasza zasada- nie przynosić brudu do własnego domu) i nie byliśmy dogadani z ofiarą, wtedy nie mieliśmy żadnych skrupułów. Pieniądz jest dla nas bardzo dobrym argumentem, skutecznie odsuwającym na bok złudzenie o etyce, dobrze i źle.
Niezmiernie ważne jest abym wspomniał, że mieliśmy w sobie ułamek uczciwości. Jako nasze główne filantropijne hobby tępiliśmy każde pirackie ścierwo jakie napotkaliśmy. Zysk istniał wyłącznie w postaci satysfakcji, bowiem z samych piratów zostawał tylko pył i trochę fal radioaktywnych, które przez kolejne tysiące lat miały przemierzać przestrzeń kosmiczną.
Gdy wreszcie dotarłem na mostek wszyscy byli już obecni i z nijakimi minami brali udział w zebraniu. Mama dawała właśnie, jeden ze swoich słynnych opieprzy.
Dzisiejszym powodem był niedawny postój na jednej z stacji. Sam postój miał być dla nas okazją do zebrania informacji na temat jednej Kompanii parającej się podobnym co my zawodem. Mamy zlecenie odnalezienia tej Kompanii, tyle przynajmniej wiem. Ostatnie wiadomości mówiły nam, że nasz cel podczas swojej podróży zatrzymał się właśnie na tej stacji. Oczywistym więc było, że tylko to miejsce mogło dać nam jakieś wskazówki co do tego, gdzie załoga wybrała się w następnej kolejności.
Porażka polegała na tym, że nasza ‘grupa wywiadowcza’, która od dawna nie opuszczała pokładu, zamiast wziąć się za autentyczne szukanie informacji, rozlazła się po wszelkich spelunach i zajęła się chlaniem i dupczeniem. Cała furia naszej Kapitan skoncentrowała się na jedynym Oficerze obecnym na tej misji- Gravesie. Teraz, mimo że waliło od niego wódką i rzygami, był w pełni trzeźwy i próbował przebić się swoim wątłym głosem przez lawinę słów naszej Kapitan. Próbował wytłumaczyć ze zmieszanym wyrazem twarzy, że to był celowy zabieg ‘tej no, infiltracji miejscowych przybytków w celu zebrania informacji z pierwszej ręki’. Nie przerywaliśmy Mamie, nie dlatego że miała rację, czy dlatego że nie lubiliśmy Gravesa, po prostu byliśmy lekko zazdrośni, że to nam nie przypadło zadanie tej ‘infiltracji’. Jeden z chłopaków- Lojalny, używając swoich psionicznych mocy, milimetr za milimetrem przesuwał metalowy kubek w kierunku dłoni Kapitan opartej o panel kontrolny. Dla nas zebranych cel tego fortelu był oczywisty. Wkurzona Mama zawsze lubiła dać upust swoim emocjom, rzucając czym popadnie w swoje ofiary. Lojalny jak zwykle splatał bolesny żart. Ta kobieta ciska swoimi pociskami lepiej niż najpotężniejsze działa balistyczne.
Delikatna, blada dłoń zacisnęła się na ciężkim pocisku. Graves jak sparaliżowany stał wciąż przed Kapitan, wykrzykując, że dowiedział się czegoś od dziwki imieniem Clarence.
Musicie wiedzieć, że w całym uniwersum nie ma załogi bardziej dziecinnej od nas. Nie doszło do ataku, wśród załogi dało się słyszeć szmery niezadowolenia. Zakłady zawieszono do następnej okazji. Ja sam miałem nadzieję wygrać drobną sumkę. Wyłożyłem pieniądze na trafienie poniżej pasa (ta okrutna kobieta nie znała litości).
- Tak, tak. No… Yyy… Oni stacjonowali tu parę tygodni temu, - zaczął, a ręce drżały mu jak u przemarzniętego staruszka- zeszli do miasta podup… Zn-Znaczy w swoich interesach własnych, osobistych zeszli. Znaczy, nie jak my, ale zeszli. I ich Oficer też ich ponoć zbluzgał. Niby sam osobiście zszedł do nich i zaczął pieprzyć o tym, że im się śpieszy i nie czas na dupy, znaczy takie sprawy teraz. Clarence sama mi powiedziała, że on jakiś świr kompletny, coś pokrzyczał, że ci z Innas Corp. nie lubią czekać, niby dziwak całkowity, nie spojrzał nawet na tyłek Clarence, a miała niedawno lepiony.
Ten super profesjonalny raport Gravesa wywołał jedynie ciche śmiechy wśród załogi. Istniała szansa na drugi rzut. Natomiast Kapitan i pierwszy Oficer- Sit- musieli umiejętnie rozkodować jego bełkot. Kapitan ledwie odwróciła się w kierunku Sita, gdy on już z hologramem przed twarzą zmieniał podgląd na coraz to inne układy słoneczne.
- Najbliższa placówka Innas Corp. znajduje się cztery skoki stąd. To by tłumaczyło ich pośpiech, pokonanie takiego dystansu używając wehikułu, który nazywali swoim statkiem powinno zająć im sporo czasu- zaraportował szybko i dokładnie Sit. Skurczybyk zawsze zachowywał się jak najprawdziwszy oficer podczas oficjalnej musztry. Zawsze czujny, zawsze dokładny i zawsze diabelnie konsekwentny we wszystkim co robił.
- Co z tym miejscem jest nie w porządku? - spytała, choć każdy wiedział, że Sit nie pominie najdrobniejszego elementu.
- Na mapach teoretycznie nie istnieje. Musiałem zerknąć w dane udostępnione przez naszego pracodawcę - w tym miejscu spojrzał porozumiewawczo na Kapitan. Tylko ta dwójka wiedziała z kim się układamy, nawet Sondri nigdy nie odważył się zhakować systemu, by się o tym dowiedzieć.
- W takim razie to nasz następny cel. Wprowadźcie współrzędne, przygotujcie się do skoku i upewnijcie się, że w razie komplikacji mamy pod ręką wszystkie działa gotowe do użycia. - szybki rzut oka po zebranych dał sygnał do działania. Każdy poszedł w swoją stronę.
Każdy to dużo powiedziane. Nie mając nic ciekawego, czy naglącego do roboty, włóczyłem się między kadrą pozostałą na mostku. Pierw podszedłem do naszego pilota - Sokara, naczelnego pilota, asa przestworzy. Zaglądałem mu przez ramię, ciekaw jak daleko zamierzamy jeszcze podróżować dla jednego zlecenia. W gruncie rzeczy było to nasze najdłuższe zlecenie do tej pory. Dobre parę miesięcy spędzonych poza naszym układem słonecznym. Sokar z kolei nie lubił, gdy mu się przeszkadzało. Cisnął we mnie tuzinem hologramów jasnych gwiazd.
Po tym niemiłym przyjęciu ruszyłem w dalszy obchód. Nieopodal Marysia rozmawiała o czymś intensywnie z Sitem. Zmniejszyłem odrobinę tempo, by móc usłyszeć o czym tak żywo rozmawiają. Chociaż usłyszałem każde słowo perfekcyjnie, całość wciąż stanowiła dla mnie zagadkę. Trudno rozeznać się co jest grane, gdy zna się tylko promil prawdy.
Zrezygnowany zbliżyłem się do grona: Margaryna, Lojalny i Worac. Cała trójka chichotała z czegoś. Zobaczyłem, że Worac trzyma w jednej ręce hologram. Dopiero gdy stanąłem tuż przy nich usłyszałem swój własny głos. Te gady! Dorwały się nawet do moich usuniętych nagrań! Wściekłem się. Lewą ręką szybko sięgnąłem po panel holograficzny trzymany przez Woraca. Palce już oplotły szklaną ramę, gdy niewidzialna siła owinęła się wokół całej mojej ręki, aż po koniuszki palców. Próbowałem wyrwać się z pułapki, pomagając sobie drugą sprawną ręką. Nie uzyskałem żadnego rezultatu, cała trójka musiała mnie złapać swoimi mocami, osobno mogli co najwyżej przesuwać puste kubki.
- Puszczajcie mnie kutasy!
- Sam mówiłeś, że ‘historia powinna zostać zabezpieczona dla tych którzy przyjdą tu po nas’- zaśmiał się Worac machając przede mną fragmentem nagrania. Jak na zawołanie przypisany cytat właśnie padał z moich holograficznych ust.
- Właśnie! Właśnie! Całą załogą doceniamy Twoją pracę nad tym majstersztykiem - dorzucił równie mocno rozbawiony Lojalny.
- Jesteśmy zdania, że od dziś powinna to być Twoja oficjalna rola na tym statku Kardaszku - powiedział Margaryna, przybierając jak najbardziej spokojny i rzetelny ton, choć oczy miał pełne łez - ‘Naczelny Redaktor Pamiętniczka Columbusa’.
- ‘Pierwszy kronikarz Świętej Marysii’!
- ‘Wszechobecny świadek dokonań Nieśmiertelnej Kompanii’!
Cała grupka wybuchnęła śmiechem i zaczęła sobie gratulować, ściskać nawzajem ręce i klepać po plecach. Ja dalej stałem z ręką uwięzioną w niewidzialnym potrzasku.
Kipiąc ze złości kopnąłem Lojalnego w kostkę. Zadziałało. Moc pod której byłem wpływem częściowo zelżała. Dałem radę się uwolnić. Już zabierałem się za Woraca, gdy krzyknęła na nas Kapitan.
- Ogłuchliście, czy co kurwa?! Kazałam chyba przygotować działa na tym pieprzonym statku!
Cała trójka natychmiast rozpierzchła się w przeciwnych kierunkach chichocząc, jak małe dzieci. Nawet widok Woraca kuśtykającego na jednej noce, nie zrekompensował mi frustracji jakie te dranie zafundowali mi od chwili rozpoczęcia kronik.
***
Do celu dotarliśmy w przewidzianym czasie. Byliśmy uzbrojeni po zęby, gotowi stawić czoła kłopotom ukrytych za nieznanym.
Duże korporacje lubiły straszyć swoimi najemnikami, a swoje placówki (zwłaszcza te ukryte) fortyfikowały lepiej niż niejedne państwa.
Niedługo po wkroczeniu do obcego sektora nasze radary wykryły opuszczony statek. Prawdopodobnie ten sam, który poszukiwaliśmy od tak dawna. Z wyłączonymi silnikami dryfował wśród pustej przestrzeni. Prócz tego statku w całej okolicy nie było ani śladu Innas Corp.. Wysłaliśmy sondy by przeskanowały nieruchomy statek. Rezultat? Zero oznak życia. Wszystkie śluzy i włazy regulaminowo pozamykane i zabezpieczone. Brak śladów jakiejkolwiek walki, kapsuły ratunkowe na swoim miejscu. Zupełnie jakby cała załoga przesiadła się do innej fury i odleciała hen daleko.
Podpięliśmy obcy statek do siebie, przywróciliśmy w nim grawitację i wprowadziliśmy tlen. Byliśmy niemalże stuprocentowo pewni, że statek jest opuszczony i nic nam nie grozi. Myślę, że pośpiech z jakim działaliśmy kierowany był chęcią zakończenia tego nudnego zlecenia i powrotu do domu. Nie powinniśmy postępować w tak lekkomyślny sposób ze statkiem opuszczonym pośrodku jakiegoś odludzia.
Zeszliśmy na obcy pokład w poszukiwaniu poszlak. Podzieliliśmy się na małe grupki, dla własnego bezpieczeństwa wcisnąłem się do grupy Narleone, w której skład wchodzili: Lucy, Lojalny oraz Rzeźnik i Poskramiacz - ostatnia dwójka to najwięksi twardziele w naszej Kompanii. Gołymi rękoma zgnietliby przeciwnika nim ja zdążyłbym odbezpieczyć swój pistolet.
Dla naszych braci, którzy nigdy nie mieli szans poznać tą dwójkę - byli to ludzie z porządnie zmodyfikowaną anatomią. Mięśnie jak ze stali. Kości to mieszanka tytanu i pomniejszych metali. Ulepszony węch. Wzrok przystosowany do widzenia w ciemności, ich gałki oczne są również w stanie odbierać szerokie spektrum fal elektromagnetycznych. Są o wiele wyżsi od przeciętnego człowieka - nawet takiego, który żyje w niskiej grawitacji. Powyżej dwóch metrów wzrostu, bez dwóch zdań. Ich skóra jest o wiele wytrzymalsza od przeciętnej, czyniąc ją odporniejszą na zadrapania, ukąszenia oraz mniejsze poparzenia. Nie znam jednak szczegółów wszystkich zmian jakie wprowadzono do ich ciał. Mogę z pewnością powiedzieć, że mają w sobie nadludzkie ilości energii, a ich komórki regenerują się znacząco szybciej niż pierwotnie zaplanowała to natura. O ich przeszłości za wiele nie wiem, niestety.
W naszej Kompanii brakuje jaj, by wypytywać tą dwójkę o cokolwiek. Nie wiemy nawet, czy są spokrewnieni skoro przeszli przez te same zmiany i razem dołączyli do załogi. Prawdopodobnie tylko Kapitan mogła znać te szczegóły, ona jedyna nie pozwalała sobie na strach wobec żadnego z podkomendnych.
Faktem jest, że poprzednią profesją obu Panów było kłusownictwo. Nie polowali jednak na króli, czy jelenie. Zajmowali się najpaskudniejszymi bestiami w znanym wszechświecie. Stąd też wzięły się ich pseudonimy.
Rzeźnik nie lubił pierdolić się ze swoimi kontraktami. Ktoś życzy sobie wątrobę jakiegoś rzadkiego gigantycznego dinozaura? Nie ma problemu! Rzeźnik pierw upewni się, że bestia została pocięta na tysiące kawałeczków, a później z tych puzzli pozwoli Ci wybrać wątrobę. Był z niego bardzo złośliwy typ, stanowczo nigdy nie mrugał odbierając czemukolwiek życie.
Poskramiacz choć wcale nie milszy, za bardzo nie różnił się od swojego towarzysza. Chociaż znany był ze swojego bardziej ‘taktycznego’ podejścia do przyjętych kontraktów, również nie unikał przemocy. Gdy Rzeźnik zawodowo rozpruwał flaki, on zawodowo zwierzęta zniewalał. Głęboko gdzieś miał komfort swoich ofiar, liczyło się tylko to aby żywe dotarły do zleceniodawcy. Jeśli to mu ułatwiało życie, przykuwał jaja bestii do podłogi w hangarze, wszystkie jej kończyny przyszpilał ogromnymi pikami do ściany. Ofiarę zostawiał z uniwersalnym robotem regeneracyjnym, co by mu nie zdechła w trakcie transportu. Warto wspomnieć, że obaj nigdy nie zaprzeczyli jakkolwiek ich zawód nie obejmował istot inteligentnych. Ciarki przechodzą mnie na myśl, że dawniej ta dwójka mogła bez wyrzutów sumienia przyszpilić jakiegoś człowieka i jego genitalia do ściany.
Lucy był człowiekiem, młodszym oficerem w naszej Kompanii. Jego główną profesją i pasją było pewne szczególne odgałęzienie inżynierii - pirotechnika. Ten człowiek jest w stanie w ciągu paru godzin zmajstrować bombę, która wysadzi w próżnię ⅔ statku. Dawniej służył jako inżynier w flocie jakiejś tam korporacji zajmującej się handlem. Jego hobby doprowadziło do małej eksplozji na jednym z ich transporterów, skutecznie niszcząc zarówno towar jak i statek. Nie wspominając o tym, że cała ławica podejrzanych dóbr dryfowała w próżni, przykuwając uwagę różnych osób trzecich, między innymi piratów. Lucy musiał uciekać przed wkurzoną korporacją. Przypadkowo trafił na nas, a my takich uciekinierów wręcz uwielbiamy przygarniać. Kapitan postawiła mu jeden warunek, miał się trzymać z dala od jakiejkolwiek technologii statku. Lucy przyjął taką umowę z radością, ostatnia nauczka skutecznie ograniczała jego zapędy. Raz na jakiś czas wszczynał alarm, nigdy jednak nie rozwalił niczego poza swoją kwaterą, lub pechową asteroidą w którą wystrzelił swój wynalazek.
Narleone również był człowiekiem. Niegdyś obiecujący Oficer w Wiecznej Straży, swoją pracę był zmuszony zmienić po dość sporej kłótni ze swoimi przełożonymi. Z nieznanych dla mnie powodów, między nim a Strażnikami piastującymi wyższe od niego stanowiska narodził się poważny spór. Na tyle poważny, że Narleone stwierdził ‘ja pierdolę to wszystko’ i pewnego razu poleciał sobie na Czarnego Karła- nieformalną stolicę piratów i podał im wszystkie kody dostępu jakie tylko zdążył poznać w swojej karierze. Przez następne miesiące Wieczna Straż była po szyję w gównie. Ich systemy obrony były bezradne, zaopatrzenie plądrowane, a flota padała jak muchy. Nim pozbierali się do kupy i ogarneli co się włącznie wydarzyło Narleone był już setki lat świetlnych od swoich przełożonych. Azylu szukał oczywiście w miejscu z którego pochodził, a w którym wpływy Wiecznej Straży są tak nieznaczące, jakby jej tu wcale nie było. Jego znajomość militariów, taktyk oraz fakt, że jako jedyny mógł się nazwać zawodowym żołnierzem zostały przez nas wysoce ocenione. Kapitan na starcie wyznaczyła go Chorążym i od tego czasu brał udział w każdej akcji. Jego obecność sprawiała, że nasze zwyczajowe niedbalstwo oraz chaotyczność były zastępowane przez wojskową precyzję i efektywność (no dobra, może za bardzo mu słodzę).
Został jeszcze Lojalny, kolejny młodszy oficer. Pochodził z rasy Telavi. Jego ziomkowie cechowali się (przynajmniej w teorii) ogromnym sprytem oraz zręcznością. Ich anatomia była potwornie dziwaczna. Gdy byli czymś podnieceni wzrostem dorównywali przeciętnemu człowiekowi, gdy byli znudzeni lub chorzy, kurczyli się do rozmiarów karłów, jedynie ich oczy pozostawały równie ogromne. Szerokie wargi, szpiczaste uszy oraz ogromne czarne oczy czyniły z nich naprawdę cudaczne kreatury. Wyblakła, pomarańczowa skóra sugeruje, że ich cywilizacja dorastała na jakiejś pustynnej planecie. Rzeczywistość jest jednak odmienna. Bowiem jego rasa pochodzi z planety na której powierzchni panuje ogromny mróz, a wszyscy żyją pod ziemią bardzo blisko naturalnego ciepła rdzenia planety. Zawsze uwielbiali owijać się różnymi szmatami, czy innymi materiałami. Lojalny nie różnił się zbytnio od swoich pobratymców. Wiecznie owinięty swoimi brunatnymi szmatami, przypominał staruszka, który całe życie spędził wśród pustynnych piasków. Nawet wesoły, wydawał się niesamowicie niski i wychudzony. Szmaty w jakimś stopniu ukrywały jego dość mizerną budowę. Lojalny trafił do nas w dość nietypowy sposób. Na jednej ze stacji właśnie ogrywał całe obecne towarzystwo z ostatnich oszczędności, grając z nimi w kości. Miał świetną passę, nie myślcie że dlatego, że był dobry w grę. Ooo nie! Lojalny ma szczególny dar - moce psioniczne. Może siłą umysłu wpływać w mniejszy, lub większy sposób na otoczenie. Używał swojego talentu by zarabiać na życie. Jego pech, że tego dnia gdy wiódł swój prym na jednej ze stacji, zawitała do niej nasza Kompania. Oczywiście, że nasi bracia nie mogli przegapić okazji do odrobiny hazardu. Między nimi był Margaryna, który na początku pozwolił sobie na parę porażek, kiedy odkrył sekret Lojalnego postanowił zabawić się z jego pewnością siebie. Postawił cały swój majątek, plus oszczędności paru kompanów żądnych rewanżu. W zamian za wygraną miał otrzymać to z czego Lojalny był znany - wieczną lojalność. Oznaczało to stanie się niemalże niewolnikiem. Lojalny bez większych rozterek zgodził się. Myślał, że ma całkowitą przewagę nad swoimi przeciwnikami. Jaką musiał mieć minę, gdy Margaryna wylosował dziesięć razy z rzędu szóstkę, mimo jego największych starań do zmienienia lotu kostki swoją mocą. Ponoć Lojalny skurczył się w sobie tak mocno, że musieli sprawdzać, czy dalej siedzi przed nimi, jedynie sterta szmat była widoczna na krześle. Tak więc Lojalny był zdany na Margarynę, on zaś oddał Lojalnego naszej Kapitan. Nie musiał być nawet namawiany do służby, zaraz podpisał umowę ucieszony, że nikt nie wykorzystał go jako niewolnika i po części, że znalazł się między podobnymi do siebie.
Tak w wielkim skrócie wyglądała nasza mała drużyna podczas tej misji. Mógłbym opowiedzieć znacznie więcej o każdym z moich kompanów, mam jednak na to całe kroniki, teraz zaś wolę skupić się na samej historii.
Celem naszej grupy było główne centrum zasilania, mieliśmy przywrócić statek do życia, aby reszta załogi mogła swobodnie przeszukać ich system.
Przemieszczaliśmy się kolumną wzdłuż korytarzy skąpanych w mroku. Na przedzie szedł Narleone- najwyższy szczeblem Oficer miał nieprzyjemny przywilej bycia najbliżej niebezpieczeństwa. Tuż za nim ramię w ramię Poskramiacz i Rzeźnik, niczym zawodowi żołnierze byli po zęby uzbrojeni, mieli na sobie swoje ciężkie czarne pancerze, a ich ciężkie karabiny maszynowe z latarkami przy lufach nieustannie monitorowały przestrzeń przed Narleonem. Tuż za ich sporymi plecami szedłem ja i Lucy. Lucy trzymał w dłoniach panel skanujący otoczenie. Otrzymywaliśmy kompleksowe informacje o stanie powietrza oraz poziomie radioaktywności. Dodatkowo mogliśmy obserwować lokalizację innych drużyn. Osobiście byłem najmniej użyteczny bojowo w naszej grupie, przyznam szczerze. Miałem ze sobą wyłącznie pojedynczy pistolet i latarkę. Moją ochronę stanowiła para przede mną. Wybrałem się na to zadanie tylko i wyłącznie po to, aby móc je opisać szczegółowo w kronikach. Wolałem nie opierać się na opowiadaniach z drugiej ręki. Przyszłość pokaże, jak wiele materiału do kronik miała mi ta jedna wyprawa zaoferować.
Na samym tyle naszego oddziału samotnie maszerował Lojalny. W razie plecy miał osłaniać nam plecy swoimi mocami. Narleone był w stałym kontakcie z resztą załogi, która kolejno zabezpieczała mostek, zbrojownię i koszary.
W miarę jak zbliżaliśmy się do naszego celu, nasze pomiary powoli wariowały. Wzrastała temperatura, poziom dwutlenku węgla i azotu w powietrzu. Początkowo Lucy przypuszczał, że to awaria reaktora daje się we znaki po wprowadzeniu tlenu i grawitacji.
Wrota do centrum zasilania były ciepłe w dotyku. To nie był dobry znak. Na ścianach i podłodze nie było widać żadnych uszkodzeń. Poskramiacz i Rzeźnik siłą otworzyli wrota. Gęsta, szara mgła rozlała się po całym korytarzu niosąc za sobą okropny smród. Owa gęsta mgła sięgała nam aż do kolan.
Rzeźnik stanął jak wryty w przejściu. Słyszeliśmy jak stara się coś wyczuć, nozdrzami wciągając głęboko powietrze. Nagle odwrócił się do nas. Na jego twarzy malował się wściekły grymas. Nie był to przyjemny dla oka widok. Blizny na jego bladej twarzy wyglądały paskudniej, niż zazwyczaj.
- Znam ten smród - powiedział wolno, mieląc każde słowo swoimi ogromnymi szczękami - Na tym statku są same trupy. Spalmy to miejsce inaczej do nich dołączymy.
Głos Rzeźnika każdego przyprawia o gęsią skórkę. Gdyby najgroźniejsze bestie mówiły naszym językiem, brzmiałyby delikatniej od Rzeźnika.
Narleone przestraszył ton Rzeźnika. Jednak to chłop z jajami. Prawdziwy elitarny wojak. On nie traci głowy z byle powodu i tym bardziej strach nigdy nie przysłania mu widoku .
- Z czym mamy do czynienia? – zapytał, sięgając spokojnie po komunikator.
- Hołota z c-390, wredne monstra. Wrzucasz jedną larwę tego gówna do miasta bogatego w tlen i mięso, a po 7 dniach masz wyludnione miasto i kolejne 1000 larw. Dopóki nie skończy się tlen i mięso nawet robaki nie są bezpieczne.
W trakcie całej swojej przemowy Rzeźnik stał do nas plecami i lustrował wnętrze centrum zasilania celownikiem swojego karabinu maszynowego.
- Jest szansa, że to coś przetrwało kompletną próżnię jaka panowała w statku przed naszym przybyciem? - dobrze wiemy, że Rzeźnik jest specjalistą w swoim fachu, tutaj chodziło o precyzyjną naturę Narleone, który dokładnie analizuje sytuację przed podjęciem decyzji.
- Dorosłe i młode okazy zdychają w takich warunkach błyskawicznie. Larwy żywią się organiczną materią swojego nosiciela, aż nie zostanie nic do pochłonięcia. W próżni mogą tak przetrwać parę dobrych lat, mają wyjebane na niską temperaturę. Wszystko zależy od ilości larw i tego ile mają żarcia.
Ta odpowiedź wyraźnie usatysfakcjonowała Narleone. Wysłał do całej załogi komunikat o obcej formie życia ukrytej prawdopodobnie w centrum zasilania i niewykluczone, że również w innych częściach statku. Otrzymaliśmy zwięzły rozkaz: wrócić na statek i czekać, aż ponownie odetniemy dopływ powietrza do wnętrza statku.
Już zamykaliśmy wrota, gdy nagle coś twardego zablokowało je tuż u podstawy. Czarne, ostre szpony wystawały z wnętrza. Poskramiacz odskoczył na bok i posłał serię w kierunku obcej kończyny. Rzeźnik przeklął siarczyście. Wiedział o wiele lepiej od nas w jakie niebezpieczeństwo się właśnie wpakowaliśmy. Mgła oraz opary po pociskach zasłoniły nam widok. Całą czwórką cofnęliśmy się o parę kroków, zostawiając przy wejściu wyłącznie Poskramiacza i Rzeźnika. Pociski na niewiele się zdały. Dopiero kopniak, wymierzony przez Rzeźnika czubkiem swojego buta obitego grubą warstwą metalu, skutecznie wypchnął intruza z powrotem do pomieszczenia. W końcu udało nam się zamknąć wrota. Ledwie Rzeźnik puścił metalowe skrzydło, gdy zza wrót rozległo się ponad tuzin uderzeń. Dało się czuć, jak wibruje podłoga pod naszymi stopami, taką furią kierowane były monstra po drugiej stronie wrót. Gdyby tylko były odrobinę inteligentniejsze byłoby po nas, tak ogromna siła w mgnieniu oka odepchnęłaby od siebie dwa metalowe skrzydła. Zamiast tego ślepo kierowały swoją niewyczerpaną energię i nienawiść na otaczające je ściany. Jedna tylko bestia uderzała o wrota, tworząc na ich powierzchni wyraźne wybrzuszenia.
Narleone krzyczał o najwyższym zagrożeniu, w trakcie gdy całą grupą uciekaliśmy z powrotem do statku krętymi korytarzami. Nie przebiegliśmy nawet połowy drogi, gdy zza pleców doleciał do nas straszliwy ryk, któremu wtórowały tuziny podobnych. Z centrum zasilania wychodził cały szereg korytarzy, niczym arterie od serca wzdłuż najważniejszych kończyn. Życie każdego Kompana na statku było zagrożone.
Przyśpieszyliśmy naszą ucieczkę, zrzucając z siebie najzbędniejszy ekwipunek. Lucy na prędce odpalał ładunki wybuchowe, które były za ciężkie by mógł przebiec z nimi cały dystans. Ładunki działały niczym miny, każda następująca eksplozja była dla nas złą wiadomością. Cokolwiek nas goniło nie poddawało się, a wręcz zacieklej nas ścigało. Potwory chociaż wciąż poza naszym zasięgiem wzroku, nieustannie wydawały z siebie ryki przepełnione żądzą krwi.
Wybiegaliśmy właśnie zza jednego z licznych zakrętów, gdy niespodziewanie jedna z bestii zastąpiła nam drogę. Mieliśmy dodatkowy ułamek sekundy na reakcję. Nasz przeciwnik był zajęty pożeraniem swoimi ogromnymi szczękami jednego z członków naszej załogi. Lojalny używając swoją moc, błyskawicznie odrzucił stwora pod ścianę. Poskramiacz z Rzeźnikiem przyparli wszystkie trzy pary kończyn potwora do ściany. Ja i Narleone zaczęliśmy zasypywać bestię seriami plazmowych pocisków. Wokół zrobiło się nieznośnie gorąco. Na klatce piersiowej potwora nie było widać nawet śladu po naszych wysiłkach. Lucy doskoczył do bestii z gotowym ładunkiem w ręce. Nasz przeciwnik nie słabł ani na moment. Wolną parą tylnych kończyn odepchnął Lucy z taką siłą, że ten rąbnął plecami o przeciwległą ścianę i zemdlał. Narleone widząc, że wszystkie nasze starania są bezwartościowe podniósł z ziemi ładunek i zbliżył się do bestii. Lojalny był tym razem gotowy, by pomóc swojemu Kompanowi. Użył swoich mocy by unieruchomić swobodne kończyny. Bestia ryknęła przeraźliwie z bólu gdy Lojalny włożył pełnię swoich umiejętności do tego zadania. Jego cel ociekał zieloną juchą, do uszu doleciał mi również dźwięk łamanych kości.
Dzięki tej akcji bestia z łatwością padła ofiarą zabójczego środku, jaki przygotował dla niej Lucy. Narleone przykleił ładunek do podbrzusza bestii, gdzie jej pancerz wydawał się choć odrobinę cieńszy. Środek zadziałał z dwusekundowym opóźnieniem. Pierw rozjarzył się na drażniącą oczy jaskrawą czerwień, a następnie całe megadżule energii rozlały się po wnętrznościach potwora. Cali zlani potem odskoczyliśmy od umierającej bestii, która teraz topiła się pod wpływem destrukcyjnej temperatury.
Wokół panował taki smród, że tylko adrenalina powstrzymywała mnie od obrzygania całego korytarza. Nasza walka nie dobiegł jeszcze końca. Wciąż byliśmy ścigani! A drapieżnik który nas ścigał nie zgubi naszego tropu. Wraz z Lojalnym podnieśliśmy ledwie przytomnego Lucy. Rzeźnik siłą otworzył dla nas wejście do jednego z pobliskich pomieszczeń. Ukryliśmy się w środku, zamykając za sobą wejście.
Poskramiacz i Rzeźnik obstawili obie flanki tuż przy wejściu, jednocześnie nasłuchiwali nadejścia kolejnego przeciwnika. Narleone starał się nawiązać z kimkolwiek zewnątrz kontakt. Ja i Lojalny zabraliśmy Lucy za regały stojące na tyle pomieszczenia. Chociaż odzyskał już jako tako przytomność, nie był w stanie stać o własnych siłach. Moja bardzo uproszczona i amatorska inspekcja obrażeń jakie odniósł wykazała mi, że na pewno połamał sobie parę żeber i nabawił się lekkiego wstrząsu mózgu. Nie wykluczałem żadnych obrażeń wewnętrznych, nie miałem jednak obecnie środków aby cokolwiek potwierdzić. Podałem mu środki przeciwbólowe i auto-regeneracyjne. Miał pecha, coś mu się zrośnie nienaturalnie i znowu będą musieli go łamać. Z dwojga złego była to lepsza opcja, gdyby przypadkiem wyłączyli grawitacje byłby już martwy.
Ledwie złapaliśmy oddech, gdy do naszych uszu doleciało warczenie i zgrzyt pazurów drapiących metalową powierzchnię. Potwór wiedział, że nasz trop urywa się za tą ścianą. Stąd nie było innej drogi ucieczki, byliśmy zdani na to, że bestia nie miała wystarczająco dużo rozumu aby pojąć co się z nami stało.
Musieliśmy coś jednak zrobić. Wkrótce odłączą nam tlen i grawitacje. A bez obu przeżyjemy maksimum godzinę. Dalej nie mogliśmy skontaktować się z resztą załogi. Narleone widział ich sygnatury na swoim komunikatorze. Według jego komunikatora wszyscy wrócili już na pokład. Nikt jednak nie odpowiadał, lub nie słyszał naszych wezwań. To oznaczało również, że nikt nie wiedział, że wciąż żyjemy.
Traciliśmy swój cenny czas. Gdy po raz tysięczny komunikator nie odpowiedział pojedynczym dźwiękiem na wezwania Narleone, ten wściekł się i schował go do kieszeni na dobre. Skupił się na drzwiach, nic nie usłyszawszy zwrócił wzrok na Rzeźnika. Groźne i stanowcze skinienie głową potwierdziło, że potwór czai się na nas za drzwiami. Narleone zacisnął szczęki, musiał podjąć jakąś decyzję. Podszedł do Lucy siedzącego na podłodze i opartego o ścianę. ‘Masz coś jeszcze przy sobie? Coś co by sobie poradziło z warstwą metalu i coś na tego potwora?’. Lucy mimo niewyraźnego wyglądu od razu załapał o co jest pytany. Przytaknął. Wskazał wzrokiem swoją torbę leżąca na podłodze, całe szczęście że Poskramiacz ją zabrał, kiedy my zbieraliśmy z ziemi Lucy. W torbie było trochę sprzętu. Niewielka ilość niepozornie wyglądających urządzeń o różnych kolorach i oznaczeniach. Lucy wygrzebał z niej prostokątne zawiniątko, które z tyłu pokryte było lepkim glutem. ‘To na drzwi.’ wyszeptał wypluwszy wpierw krew z ust. Wysypał zawartość plecaka. Wykaszlał jeszcze sporo krwi, nim wreszcie znalazł co szukał. `Na niego.’ wychrypiał i zamknął oczy ponownie mdlejąc.
Narleone zebrał z ziemi to co potrzebował. Przykleił ładunek do drzwi, a nam rozdał po przynajmniej jednym z wyznaczonych przez Lucy ładunków. Nie znaliśmy ich właściwości. Jedne mogły eksplodować, drugie rozgrzać cel do niewyobrażalnych temperatur. Musieliśmy być ostrożni, to co się miało stać było niezwykle ryzykowną ruletką. Zostawiliśmy Lucy na swoim miejscu, a sami stanęliśmy pod ścianą po obu stronach wejścia. Odsunęliśmy się od drzwi, które na znak Narleone miały wybuchnąć. Rzeźnik kazał nam poczekać jeszcze moment, odwrócił się do drzwi i waląc w nie z całej siły okutymi pięściami wykrzyczał- ‘SKURWYSYNIE TĘPY! NA CO CZEKASZ?!?’. Okazało się, że miał wcześniej rację- bestia czai się na nas za drzwiami i nie grzeszy inteligencją. Natychmiast po zarzuceniu przynęty bestia rzuciła się z pełnym impetem na oddzielające ją od nas drzwi.
Uderzenie. Przerwa. Uderzenie. Przerwa. Drzwi lada moment wystrzelą w naszą stronę pod naporem niesamowitej siły potwora. Pada kolejne uderzenie. Drzwi odrywają się odrobinę od ziemi, po podłodze rozlewa się to co zostało ze stopionego potwora.
Narleone nie czeka na kolejne uderzenie. Bestia nie oddaliła się nawet o krok, gdy gruba blacha wystrzeliła w jej kierunku i przycisnęła do przeciwległej ściany. Poskramiacz i Rzeźnik pierwsi wypadli na korytarz, wystrzeliwując w paszczę potwora lawinę zabójczych pocisków. Z precyzją snajpera posłali wszystkie swoje strzały w otwór gębowy.
W pierwszej chwili byli zbyt zaangażowani unieszkodliwianiem naszego pierwszego przeciwnika, aby zauważyć kolejne pary osobników nacierających na nich z obu flank.
Lojalny zebrał w sobie maksimum swoich sił i odrzucił jedną z nacierających par do tyłu. Potwory bez szwanku wylądowały na swoich licznych kończynach i kontynuowały natarcie. Były one jednak cały czas pod ostrzałem Narleone, który biorąc przykład z pozostałych towarzyszy celował w paszcze potworów, które były stale otwarte w głośnym ryku.
Zagrożenie nadciągało również od drugiej flanki. Nie mogłem liczyć na to, że uzyskam podobny rezultat co Narleone, używając wyłącznie mojego pistoletu. Zaryzykowałem i użyłem swojej ostatniej deski ratunku. Jednym kliknięciem aktywowałem ledwie większy od pięści okrągły ładunek. Rzuciłem celując w najbliższą bestię, ta jednak odbiła ładunek jednym ze swoich ramion, nie powodując przy tym żadnej bezpośredniej eksplozji. Wybuch nastąpił sekundę później, kiedy ładunek uderzył w nogę drugiego potwora. To był paskudny widok. Niewidzialna fala uderzeniowa rozerwała potwora na dziesiątki kawałków, skutecznie przemalowując cały obszar wokół na ciemną zieleń. Pierwszy potwór, mając eksplozję za swoimi plecami pofrunął wprost ku Rzeźnikowi.
W tym samym czasie, dwa ładunki wyrzucone właśnie przez Lojalnego turlały się po ziemi w kierunku nieustępliwych potworów będących pod nieustannym ostrzałem Narleone. Rozległ się głośny syk i oba ładunki zaczęły emitować niebieskie światło. Posadzka w promieniu trzech metrów zaczęła się iskrzyć i lekko dymić. Do tej chwili nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak wysublimowany był kunszt Lucy. Kończyny potworów zamarzały błyskawicznie w zetknięciu z ekstremalnie lodowatą powierzchnią. Udało im się pokonać zaledwie ćwierć dystansu, gdy kończyny przymarzły im do podłogi tak silnie, że nie mogły ich już oderwać. Jedna z bestii walczyła z nieznaną mu dotąd bronią z taką zaciekłością, że rozbiła zamarzniętą część ciała na drobne kawałeczki i skończyła z obficie krwawiącym kikutem. Szybko straciła równowagę i runęła łbem na ziemię, zamrażając sobie mózg na dobre. Jej rówieśnik umarł o wiele szybciej. Unieruchomiony był o wiele łatwiejszym celem dla Narleone, który zafundował mu ogromną dziurę we łbie.
Ostatni stwór wyrzucony w powietrze przez falę uderzeniową, obalił Rzeźnika który nie zdążył w porę odsunąć się z trajektorii jego lotu. Ruszyliśmy Rzeźnikowi na pomoc. Stwór próbował dosłownie odgryźć mu głowę. Jedynie nadludzka siła Rzeźnika oraz długi karabin maszynowy blokujący zgryz potwora ratowały go od śmierci. Poskramiacz, widząc swojego Kompana siłującego się w śmiertelnej walce z przeciwnikiem, odrzucił swoją broń i wyciągnął z uchwytu na biodrze długi nóż. Wskoczył bestii na plecy i trzymając nóż obiema dłońmi z łatwością przebił się przez cieńsze płytki pancerza. Jednym szarpnięciem wyrwał kawałek ochrony potwora, powodując tym okropny ryk bólu u swojej ofiary. Nim ta jednak zrozumiała, że walczy z niewłaściwym zagrożeniem było już po sprawie. Poskramiacz zanurzył obie dłonie w świeżej ranie. Jego palce zacisnęły się na paru kręgach w kręgosłupie bestii i błyskawicznym ruchem zmiażdżyły je na drobne kawałeczki. Bestia wpadła w chaotyczne konwulsje. Rzeźnik nie napotykający znaczącego oporu rozerwał paszczę bestii na dwie części.
Wszyscy dyszeliśmy. W korytarzu panowały na przemian gorące i lodowate prądy powietrza. Całe otoczenie, łącznie z nami zdawało się być pokryte zieloną krwią. Smród był nie do zniesienia, rzygałbym gdybym miał jeszcze cokolwiek w żołądku. Wycieńczeni wróciliśmy po Lucy, który nadal nie mógł stać o własnych siłach. Wlókł się podtrzymywany przeze mnie i Narleone.
Znowu szliśmy tym przeklętym korytarzem. Zmęczeni. Cali we krwi. Z pancerzami nadającymi się na złom i połową sprzętu rozrzuconego po obcym statku. Nikt nie odpowiadał na nasze komunikaty. Wyłącznie czerwone kropki migające na mapie mówiły nam, że reszta oddziałów wróciła na statek.
Bezpiecznie dotarliśmy do głównej śluzy. U jej wejścia piętrzyły się stosy martwych potworów. Chłopaki musieli im dać popalić. Na ziemi nie zauważyliśmy żadnego z naszych. Otworzyliśmy służę i przeszliśmy z powrotem na nasz statek. Z chwilą przekroczenia progu, wszyscy poczuliśmy się bezpieczniej. Może bylibyśmy nawet weseli, gdyby nie jeden szczegół który się nie zgadzał. Nadal nie spotkaliśmy pojedynczego członka naszej załogi. Nikt nie czuwał przy śluzie, co było wręcz wbrew przepisom których przestrzegania tak pilnie pilnowała sama Kapitan.
Skierowaliśmy się tam, gdzie widoczne były komunikatory dowódców pozostałych oddziałów - na mostek dowodzenia.
Im bliżej byliśmy końca naszej drogi, tym większy rósł w nas niepokój i podejrzliwość. Nie spotkaliśmy żywej duszy. Nie zauważyliśmy też pojedynczego śladu potworów, gdyby się tu przedostały te korytarze na pewno byłyby zalane krwią. Nikt nie oddałby statku za bez walki.
Weszliśmy do windy, ostatniego odcinka przed mostkiem dowodzenia. Stan Lucy polepszył się, od momentu wejścia na statek. Blady i kaszlący krwią, starał się poruszać o własnych siłach. Równie jak my zaniepokojony o naszych braci, uparcie szedł za nami.
W windzie panowała całkowita cisza. Dźwięk Rzeźnika i Poskramiacza odbezpieczających swoje bronie nadał całości mrocznej atmosfery. Żaden z nas nigdy nie przyznałby się, że się czegoś boi. Jednak widok martwych braci, którym nie miało się szansy pomóc- to przerasta możliwości każdego z nas. To nie tylko wspólna służba. To był nasz styl życia. Z upływem czasu wszyscy wokół powoli zmywali się w jedną rodzinę, czy tego chcieli czy nie. I jak to zazwyczaj bywa, dopiero w obliczu szansy jej utracenia otwierają nam się oczy na jej istnienie.
Duże korporacje lubiły straszyć swoimi najemnikami, a swoje placówki (zwłaszcza te ukryte) fortyfikowały lepiej niż niejedne państwa.
Niedługo po wkroczeniu do obcego sektora nasze radary wykryły opuszczony statek. Prawdopodobnie ten sam, który poszukiwaliśmy od tak dawna. Z wyłączonymi silnikami dryfował wśród pustej przestrzeni. Prócz tego statku w całej okolicy nie było ani śladu Innas Corp.. Wysłaliśmy sondy by przeskanowały nieruchomy statek. Rezultat? Zero oznak życia. Wszystkie śluzy i włazy regulaminowo pozamykane i zabezpieczone. Brak śladów jakiejkolwiek walki, kapsuły ratunkowe na swoim miejscu. Zupełnie jakby cała załoga przesiadła się do innej fury i odleciała hen daleko.
Podpięliśmy obcy statek do siebie, przywróciliśmy w nim grawitację i wprowadziliśmy tlen. Byliśmy niemalże stuprocentowo pewni, że statek jest opuszczony i nic nam nie grozi. Myślę, że pośpiech z jakim działaliśmy kierowany był chęcią zakończenia tego nudnego zlecenia i powrotu do domu. Nie powinniśmy postępować w tak lekkomyślny sposób ze statkiem opuszczonym pośrodku jakiegoś odludzia.
Zeszliśmy na obcy pokład w poszukiwaniu poszlak. Podzieliliśmy się na małe grupki, dla własnego bezpieczeństwa wcisnąłem się do grupy Narleone, w której skład wchodzili: Lucy, Lojalny oraz Rzeźnik i Poskramiacz - ostatnia dwójka to najwięksi twardziele w naszej Kompanii. Gołymi rękoma zgnietliby przeciwnika nim ja zdążyłbym odbezpieczyć swój pistolet.
Dla naszych braci, którzy nigdy nie mieli szans poznać tą dwójkę - byli to ludzie z porządnie zmodyfikowaną anatomią. Mięśnie jak ze stali. Kości to mieszanka tytanu i pomniejszych metali. Ulepszony węch. Wzrok przystosowany do widzenia w ciemności, ich gałki oczne są również w stanie odbierać szerokie spektrum fal elektromagnetycznych. Są o wiele wyżsi od przeciętnego człowieka - nawet takiego, który żyje w niskiej grawitacji. Powyżej dwóch metrów wzrostu, bez dwóch zdań. Ich skóra jest o wiele wytrzymalsza od przeciętnej, czyniąc ją odporniejszą na zadrapania, ukąszenia oraz mniejsze poparzenia. Nie znam jednak szczegółów wszystkich zmian jakie wprowadzono do ich ciał. Mogę z pewnością powiedzieć, że mają w sobie nadludzkie ilości energii, a ich komórki regenerują się znacząco szybciej niż pierwotnie zaplanowała to natura. O ich przeszłości za wiele nie wiem, niestety.
W naszej Kompanii brakuje jaj, by wypytywać tą dwójkę o cokolwiek. Nie wiemy nawet, czy są spokrewnieni skoro przeszli przez te same zmiany i razem dołączyli do załogi. Prawdopodobnie tylko Kapitan mogła znać te szczegóły, ona jedyna nie pozwalała sobie na strach wobec żadnego z podkomendnych.
Faktem jest, że poprzednią profesją obu Panów było kłusownictwo. Nie polowali jednak na króli, czy jelenie. Zajmowali się najpaskudniejszymi bestiami w znanym wszechświecie. Stąd też wzięły się ich pseudonimy.
Rzeźnik nie lubił pierdolić się ze swoimi kontraktami. Ktoś życzy sobie wątrobę jakiegoś rzadkiego gigantycznego dinozaura? Nie ma problemu! Rzeźnik pierw upewni się, że bestia została pocięta na tysiące kawałeczków, a później z tych puzzli pozwoli Ci wybrać wątrobę. Był z niego bardzo złośliwy typ, stanowczo nigdy nie mrugał odbierając czemukolwiek życie.
Poskramiacz choć wcale nie milszy, za bardzo nie różnił się od swojego towarzysza. Chociaż znany był ze swojego bardziej ‘taktycznego’ podejścia do przyjętych kontraktów, również nie unikał przemocy. Gdy Rzeźnik zawodowo rozpruwał flaki, on zawodowo zwierzęta zniewalał. Głęboko gdzieś miał komfort swoich ofiar, liczyło się tylko to aby żywe dotarły do zleceniodawcy. Jeśli to mu ułatwiało życie, przykuwał jaja bestii do podłogi w hangarze, wszystkie jej kończyny przyszpilał ogromnymi pikami do ściany. Ofiarę zostawiał z uniwersalnym robotem regeneracyjnym, co by mu nie zdechła w trakcie transportu. Warto wspomnieć, że obaj nigdy nie zaprzeczyli jakkolwiek ich zawód nie obejmował istot inteligentnych. Ciarki przechodzą mnie na myśl, że dawniej ta dwójka mogła bez wyrzutów sumienia przyszpilić jakiegoś człowieka i jego genitalia do ściany.
Lucy był człowiekiem, młodszym oficerem w naszej Kompanii. Jego główną profesją i pasją było pewne szczególne odgałęzienie inżynierii - pirotechnika. Ten człowiek jest w stanie w ciągu paru godzin zmajstrować bombę, która wysadzi w próżnię ⅔ statku. Dawniej służył jako inżynier w flocie jakiejś tam korporacji zajmującej się handlem. Jego hobby doprowadziło do małej eksplozji na jednym z ich transporterów, skutecznie niszcząc zarówno towar jak i statek. Nie wspominając o tym, że cała ławica podejrzanych dóbr dryfowała w próżni, przykuwając uwagę różnych osób trzecich, między innymi piratów. Lucy musiał uciekać przed wkurzoną korporacją. Przypadkowo trafił na nas, a my takich uciekinierów wręcz uwielbiamy przygarniać. Kapitan postawiła mu jeden warunek, miał się trzymać z dala od jakiejkolwiek technologii statku. Lucy przyjął taką umowę z radością, ostatnia nauczka skutecznie ograniczała jego zapędy. Raz na jakiś czas wszczynał alarm, nigdy jednak nie rozwalił niczego poza swoją kwaterą, lub pechową asteroidą w którą wystrzelił swój wynalazek.
Narleone również był człowiekiem. Niegdyś obiecujący Oficer w Wiecznej Straży, swoją pracę był zmuszony zmienić po dość sporej kłótni ze swoimi przełożonymi. Z nieznanych dla mnie powodów, między nim a Strażnikami piastującymi wyższe od niego stanowiska narodził się poważny spór. Na tyle poważny, że Narleone stwierdził ‘ja pierdolę to wszystko’ i pewnego razu poleciał sobie na Czarnego Karła- nieformalną stolicę piratów i podał im wszystkie kody dostępu jakie tylko zdążył poznać w swojej karierze. Przez następne miesiące Wieczna Straż była po szyję w gównie. Ich systemy obrony były bezradne, zaopatrzenie plądrowane, a flota padała jak muchy. Nim pozbierali się do kupy i ogarneli co się włącznie wydarzyło Narleone był już setki lat świetlnych od swoich przełożonych. Azylu szukał oczywiście w miejscu z którego pochodził, a w którym wpływy Wiecznej Straży są tak nieznaczące, jakby jej tu wcale nie było. Jego znajomość militariów, taktyk oraz fakt, że jako jedyny mógł się nazwać zawodowym żołnierzem zostały przez nas wysoce ocenione. Kapitan na starcie wyznaczyła go Chorążym i od tego czasu brał udział w każdej akcji. Jego obecność sprawiała, że nasze zwyczajowe niedbalstwo oraz chaotyczność były zastępowane przez wojskową precyzję i efektywność (no dobra, może za bardzo mu słodzę).
Został jeszcze Lojalny, kolejny młodszy oficer. Pochodził z rasy Telavi. Jego ziomkowie cechowali się (przynajmniej w teorii) ogromnym sprytem oraz zręcznością. Ich anatomia była potwornie dziwaczna. Gdy byli czymś podnieceni wzrostem dorównywali przeciętnemu człowiekowi, gdy byli znudzeni lub chorzy, kurczyli się do rozmiarów karłów, jedynie ich oczy pozostawały równie ogromne. Szerokie wargi, szpiczaste uszy oraz ogromne czarne oczy czyniły z nich naprawdę cudaczne kreatury. Wyblakła, pomarańczowa skóra sugeruje, że ich cywilizacja dorastała na jakiejś pustynnej planecie. Rzeczywistość jest jednak odmienna. Bowiem jego rasa pochodzi z planety na której powierzchni panuje ogromny mróz, a wszyscy żyją pod ziemią bardzo blisko naturalnego ciepła rdzenia planety. Zawsze uwielbiali owijać się różnymi szmatami, czy innymi materiałami. Lojalny nie różnił się zbytnio od swoich pobratymców. Wiecznie owinięty swoimi brunatnymi szmatami, przypominał staruszka, który całe życie spędził wśród pustynnych piasków. Nawet wesoły, wydawał się niesamowicie niski i wychudzony. Szmaty w jakimś stopniu ukrywały jego dość mizerną budowę. Lojalny trafił do nas w dość nietypowy sposób. Na jednej ze stacji właśnie ogrywał całe obecne towarzystwo z ostatnich oszczędności, grając z nimi w kości. Miał świetną passę, nie myślcie że dlatego, że był dobry w grę. Ooo nie! Lojalny ma szczególny dar - moce psioniczne. Może siłą umysłu wpływać w mniejszy, lub większy sposób na otoczenie. Używał swojego talentu by zarabiać na życie. Jego pech, że tego dnia gdy wiódł swój prym na jednej ze stacji, zawitała do niej nasza Kompania. Oczywiście, że nasi bracia nie mogli przegapić okazji do odrobiny hazardu. Między nimi był Margaryna, który na początku pozwolił sobie na parę porażek, kiedy odkrył sekret Lojalnego postanowił zabawić się z jego pewnością siebie. Postawił cały swój majątek, plus oszczędności paru kompanów żądnych rewanżu. W zamian za wygraną miał otrzymać to z czego Lojalny był znany - wieczną lojalność. Oznaczało to stanie się niemalże niewolnikiem. Lojalny bez większych rozterek zgodził się. Myślał, że ma całkowitą przewagę nad swoimi przeciwnikami. Jaką musiał mieć minę, gdy Margaryna wylosował dziesięć razy z rzędu szóstkę, mimo jego największych starań do zmienienia lotu kostki swoją mocą. Ponoć Lojalny skurczył się w sobie tak mocno, że musieli sprawdzać, czy dalej siedzi przed nimi, jedynie sterta szmat była widoczna na krześle. Tak więc Lojalny był zdany na Margarynę, on zaś oddał Lojalnego naszej Kapitan. Nie musiał być nawet namawiany do służby, zaraz podpisał umowę ucieszony, że nikt nie wykorzystał go jako niewolnika i po części, że znalazł się między podobnymi do siebie.
Tak w wielkim skrócie wyglądała nasza mała drużyna podczas tej misji. Mógłbym opowiedzieć znacznie więcej o każdym z moich kompanów, mam jednak na to całe kroniki, teraz zaś wolę skupić się na samej historii.
Celem naszej grupy było główne centrum zasilania, mieliśmy przywrócić statek do życia, aby reszta załogi mogła swobodnie przeszukać ich system.
Przemieszczaliśmy się kolumną wzdłuż korytarzy skąpanych w mroku. Na przedzie szedł Narleone- najwyższy szczeblem Oficer miał nieprzyjemny przywilej bycia najbliżej niebezpieczeństwa. Tuż za nim ramię w ramię Poskramiacz i Rzeźnik, niczym zawodowi żołnierze byli po zęby uzbrojeni, mieli na sobie swoje ciężkie czarne pancerze, a ich ciężkie karabiny maszynowe z latarkami przy lufach nieustannie monitorowały przestrzeń przed Narleonem. Tuż za ich sporymi plecami szedłem ja i Lucy. Lucy trzymał w dłoniach panel skanujący otoczenie. Otrzymywaliśmy kompleksowe informacje o stanie powietrza oraz poziomie radioaktywności. Dodatkowo mogliśmy obserwować lokalizację innych drużyn. Osobiście byłem najmniej użyteczny bojowo w naszej grupie, przyznam szczerze. Miałem ze sobą wyłącznie pojedynczy pistolet i latarkę. Moją ochronę stanowiła para przede mną. Wybrałem się na to zadanie tylko i wyłącznie po to, aby móc je opisać szczegółowo w kronikach. Wolałem nie opierać się na opowiadaniach z drugiej ręki. Przyszłość pokaże, jak wiele materiału do kronik miała mi ta jedna wyprawa zaoferować.
Na samym tyle naszego oddziału samotnie maszerował Lojalny. W razie plecy miał osłaniać nam plecy swoimi mocami. Narleone był w stałym kontakcie z resztą załogi, która kolejno zabezpieczała mostek, zbrojownię i koszary.
W miarę jak zbliżaliśmy się do naszego celu, nasze pomiary powoli wariowały. Wzrastała temperatura, poziom dwutlenku węgla i azotu w powietrzu. Początkowo Lucy przypuszczał, że to awaria reaktora daje się we znaki po wprowadzeniu tlenu i grawitacji.
Wrota do centrum zasilania były ciepłe w dotyku. To nie był dobry znak. Na ścianach i podłodze nie było widać żadnych uszkodzeń. Poskramiacz i Rzeźnik siłą otworzyli wrota. Gęsta, szara mgła rozlała się po całym korytarzu niosąc za sobą okropny smród. Owa gęsta mgła sięgała nam aż do kolan.
Rzeźnik stanął jak wryty w przejściu. Słyszeliśmy jak stara się coś wyczuć, nozdrzami wciągając głęboko powietrze. Nagle odwrócił się do nas. Na jego twarzy malował się wściekły grymas. Nie był to przyjemny dla oka widok. Blizny na jego bladej twarzy wyglądały paskudniej, niż zazwyczaj.
- Znam ten smród - powiedział wolno, mieląc każde słowo swoimi ogromnymi szczękami - Na tym statku są same trupy. Spalmy to miejsce inaczej do nich dołączymy.
Głos Rzeźnika każdego przyprawia o gęsią skórkę. Gdyby najgroźniejsze bestie mówiły naszym językiem, brzmiałyby delikatniej od Rzeźnika.
Narleone przestraszył ton Rzeźnika. Jednak to chłop z jajami. Prawdziwy elitarny wojak. On nie traci głowy z byle powodu i tym bardziej strach nigdy nie przysłania mu widoku .
- Z czym mamy do czynienia? – zapytał, sięgając spokojnie po komunikator.
- Hołota z c-390, wredne monstra. Wrzucasz jedną larwę tego gówna do miasta bogatego w tlen i mięso, a po 7 dniach masz wyludnione miasto i kolejne 1000 larw. Dopóki nie skończy się tlen i mięso nawet robaki nie są bezpieczne.
W trakcie całej swojej przemowy Rzeźnik stał do nas plecami i lustrował wnętrze centrum zasilania celownikiem swojego karabinu maszynowego.
- Jest szansa, że to coś przetrwało kompletną próżnię jaka panowała w statku przed naszym przybyciem? - dobrze wiemy, że Rzeźnik jest specjalistą w swoim fachu, tutaj chodziło o precyzyjną naturę Narleone, który dokładnie analizuje sytuację przed podjęciem decyzji.
- Dorosłe i młode okazy zdychają w takich warunkach błyskawicznie. Larwy żywią się organiczną materią swojego nosiciela, aż nie zostanie nic do pochłonięcia. W próżni mogą tak przetrwać parę dobrych lat, mają wyjebane na niską temperaturę. Wszystko zależy od ilości larw i tego ile mają żarcia.
Ta odpowiedź wyraźnie usatysfakcjonowała Narleone. Wysłał do całej załogi komunikat o obcej formie życia ukrytej prawdopodobnie w centrum zasilania i niewykluczone, że również w innych częściach statku. Otrzymaliśmy zwięzły rozkaz: wrócić na statek i czekać, aż ponownie odetniemy dopływ powietrza do wnętrza statku.
Już zamykaliśmy wrota, gdy nagle coś twardego zablokowało je tuż u podstawy. Czarne, ostre szpony wystawały z wnętrza. Poskramiacz odskoczył na bok i posłał serię w kierunku obcej kończyny. Rzeźnik przeklął siarczyście. Wiedział o wiele lepiej od nas w jakie niebezpieczeństwo się właśnie wpakowaliśmy. Mgła oraz opary po pociskach zasłoniły nam widok. Całą czwórką cofnęliśmy się o parę kroków, zostawiając przy wejściu wyłącznie Poskramiacza i Rzeźnika. Pociski na niewiele się zdały. Dopiero kopniak, wymierzony przez Rzeźnika czubkiem swojego buta obitego grubą warstwą metalu, skutecznie wypchnął intruza z powrotem do pomieszczenia. W końcu udało nam się zamknąć wrota. Ledwie Rzeźnik puścił metalowe skrzydło, gdy zza wrót rozległo się ponad tuzin uderzeń. Dało się czuć, jak wibruje podłoga pod naszymi stopami, taką furią kierowane były monstra po drugiej stronie wrót. Gdyby tylko były odrobinę inteligentniejsze byłoby po nas, tak ogromna siła w mgnieniu oka odepchnęłaby od siebie dwa metalowe skrzydła. Zamiast tego ślepo kierowały swoją niewyczerpaną energię i nienawiść na otaczające je ściany. Jedna tylko bestia uderzała o wrota, tworząc na ich powierzchni wyraźne wybrzuszenia.
Narleone krzyczał o najwyższym zagrożeniu, w trakcie gdy całą grupą uciekaliśmy z powrotem do statku krętymi korytarzami. Nie przebiegliśmy nawet połowy drogi, gdy zza pleców doleciał do nas straszliwy ryk, któremu wtórowały tuziny podobnych. Z centrum zasilania wychodził cały szereg korytarzy, niczym arterie od serca wzdłuż najważniejszych kończyn. Życie każdego Kompana na statku było zagrożone.
Przyśpieszyliśmy naszą ucieczkę, zrzucając z siebie najzbędniejszy ekwipunek. Lucy na prędce odpalał ładunki wybuchowe, które były za ciężkie by mógł przebiec z nimi cały dystans. Ładunki działały niczym miny, każda następująca eksplozja była dla nas złą wiadomością. Cokolwiek nas goniło nie poddawało się, a wręcz zacieklej nas ścigało. Potwory chociaż wciąż poza naszym zasięgiem wzroku, nieustannie wydawały z siebie ryki przepełnione żądzą krwi.
Wybiegaliśmy właśnie zza jednego z licznych zakrętów, gdy niespodziewanie jedna z bestii zastąpiła nam drogę. Mieliśmy dodatkowy ułamek sekundy na reakcję. Nasz przeciwnik był zajęty pożeraniem swoimi ogromnymi szczękami jednego z członków naszej załogi. Lojalny używając swoją moc, błyskawicznie odrzucił stwora pod ścianę. Poskramiacz z Rzeźnikiem przyparli wszystkie trzy pary kończyn potwora do ściany. Ja i Narleone zaczęliśmy zasypywać bestię seriami plazmowych pocisków. Wokół zrobiło się nieznośnie gorąco. Na klatce piersiowej potwora nie było widać nawet śladu po naszych wysiłkach. Lucy doskoczył do bestii z gotowym ładunkiem w ręce. Nasz przeciwnik nie słabł ani na moment. Wolną parą tylnych kończyn odepchnął Lucy z taką siłą, że ten rąbnął plecami o przeciwległą ścianę i zemdlał. Narleone widząc, że wszystkie nasze starania są bezwartościowe podniósł z ziemi ładunek i zbliżył się do bestii. Lojalny był tym razem gotowy, by pomóc swojemu Kompanowi. Użył swoich mocy by unieruchomić swobodne kończyny. Bestia ryknęła przeraźliwie z bólu gdy Lojalny włożył pełnię swoich umiejętności do tego zadania. Jego cel ociekał zieloną juchą, do uszu doleciał mi również dźwięk łamanych kości.
Dzięki tej akcji bestia z łatwością padła ofiarą zabójczego środku, jaki przygotował dla niej Lucy. Narleone przykleił ładunek do podbrzusza bestii, gdzie jej pancerz wydawał się choć odrobinę cieńszy. Środek zadziałał z dwusekundowym opóźnieniem. Pierw rozjarzył się na drażniącą oczy jaskrawą czerwień, a następnie całe megadżule energii rozlały się po wnętrznościach potwora. Cali zlani potem odskoczyliśmy od umierającej bestii, która teraz topiła się pod wpływem destrukcyjnej temperatury.
Wokół panował taki smród, że tylko adrenalina powstrzymywała mnie od obrzygania całego korytarza. Nasza walka nie dobiegł jeszcze końca. Wciąż byliśmy ścigani! A drapieżnik który nas ścigał nie zgubi naszego tropu. Wraz z Lojalnym podnieśliśmy ledwie przytomnego Lucy. Rzeźnik siłą otworzył dla nas wejście do jednego z pobliskich pomieszczeń. Ukryliśmy się w środku, zamykając za sobą wejście.
Poskramiacz i Rzeźnik obstawili obie flanki tuż przy wejściu, jednocześnie nasłuchiwali nadejścia kolejnego przeciwnika. Narleone starał się nawiązać z kimkolwiek zewnątrz kontakt. Ja i Lojalny zabraliśmy Lucy za regały stojące na tyle pomieszczenia. Chociaż odzyskał już jako tako przytomność, nie był w stanie stać o własnych siłach. Moja bardzo uproszczona i amatorska inspekcja obrażeń jakie odniósł wykazała mi, że na pewno połamał sobie parę żeber i nabawił się lekkiego wstrząsu mózgu. Nie wykluczałem żadnych obrażeń wewnętrznych, nie miałem jednak obecnie środków aby cokolwiek potwierdzić. Podałem mu środki przeciwbólowe i auto-regeneracyjne. Miał pecha, coś mu się zrośnie nienaturalnie i znowu będą musieli go łamać. Z dwojga złego była to lepsza opcja, gdyby przypadkiem wyłączyli grawitacje byłby już martwy.
Ledwie złapaliśmy oddech, gdy do naszych uszu doleciało warczenie i zgrzyt pazurów drapiących metalową powierzchnię. Potwór wiedział, że nasz trop urywa się za tą ścianą. Stąd nie było innej drogi ucieczki, byliśmy zdani na to, że bestia nie miała wystarczająco dużo rozumu aby pojąć co się z nami stało.
Musieliśmy coś jednak zrobić. Wkrótce odłączą nam tlen i grawitacje. A bez obu przeżyjemy maksimum godzinę. Dalej nie mogliśmy skontaktować się z resztą załogi. Narleone widział ich sygnatury na swoim komunikatorze. Według jego komunikatora wszyscy wrócili już na pokład. Nikt jednak nie odpowiadał, lub nie słyszał naszych wezwań. To oznaczało również, że nikt nie wiedział, że wciąż żyjemy.
Traciliśmy swój cenny czas. Gdy po raz tysięczny komunikator nie odpowiedział pojedynczym dźwiękiem na wezwania Narleone, ten wściekł się i schował go do kieszeni na dobre. Skupił się na drzwiach, nic nie usłyszawszy zwrócił wzrok na Rzeźnika. Groźne i stanowcze skinienie głową potwierdziło, że potwór czai się na nas za drzwiami. Narleone zacisnął szczęki, musiał podjąć jakąś decyzję. Podszedł do Lucy siedzącego na podłodze i opartego o ścianę. ‘Masz coś jeszcze przy sobie? Coś co by sobie poradziło z warstwą metalu i coś na tego potwora?’. Lucy mimo niewyraźnego wyglądu od razu załapał o co jest pytany. Przytaknął. Wskazał wzrokiem swoją torbę leżąca na podłodze, całe szczęście że Poskramiacz ją zabrał, kiedy my zbieraliśmy z ziemi Lucy. W torbie było trochę sprzętu. Niewielka ilość niepozornie wyglądających urządzeń o różnych kolorach i oznaczeniach. Lucy wygrzebał z niej prostokątne zawiniątko, które z tyłu pokryte było lepkim glutem. ‘To na drzwi.’ wyszeptał wypluwszy wpierw krew z ust. Wysypał zawartość plecaka. Wykaszlał jeszcze sporo krwi, nim wreszcie znalazł co szukał. `Na niego.’ wychrypiał i zamknął oczy ponownie mdlejąc.
Narleone zebrał z ziemi to co potrzebował. Przykleił ładunek do drzwi, a nam rozdał po przynajmniej jednym z wyznaczonych przez Lucy ładunków. Nie znaliśmy ich właściwości. Jedne mogły eksplodować, drugie rozgrzać cel do niewyobrażalnych temperatur. Musieliśmy być ostrożni, to co się miało stać było niezwykle ryzykowną ruletką. Zostawiliśmy Lucy na swoim miejscu, a sami stanęliśmy pod ścianą po obu stronach wejścia. Odsunęliśmy się od drzwi, które na znak Narleone miały wybuchnąć. Rzeźnik kazał nam poczekać jeszcze moment, odwrócił się do drzwi i waląc w nie z całej siły okutymi pięściami wykrzyczał- ‘SKURWYSYNIE TĘPY! NA CO CZEKASZ?!?’. Okazało się, że miał wcześniej rację- bestia czai się na nas za drzwiami i nie grzeszy inteligencją. Natychmiast po zarzuceniu przynęty bestia rzuciła się z pełnym impetem na oddzielające ją od nas drzwi.
Uderzenie. Przerwa. Uderzenie. Przerwa. Drzwi lada moment wystrzelą w naszą stronę pod naporem niesamowitej siły potwora. Pada kolejne uderzenie. Drzwi odrywają się odrobinę od ziemi, po podłodze rozlewa się to co zostało ze stopionego potwora.
Narleone nie czeka na kolejne uderzenie. Bestia nie oddaliła się nawet o krok, gdy gruba blacha wystrzeliła w jej kierunku i przycisnęła do przeciwległej ściany. Poskramiacz i Rzeźnik pierwsi wypadli na korytarz, wystrzeliwując w paszczę potwora lawinę zabójczych pocisków. Z precyzją snajpera posłali wszystkie swoje strzały w otwór gębowy.
W pierwszej chwili byli zbyt zaangażowani unieszkodliwianiem naszego pierwszego przeciwnika, aby zauważyć kolejne pary osobników nacierających na nich z obu flank.
Lojalny zebrał w sobie maksimum swoich sił i odrzucił jedną z nacierających par do tyłu. Potwory bez szwanku wylądowały na swoich licznych kończynach i kontynuowały natarcie. Były one jednak cały czas pod ostrzałem Narleone, który biorąc przykład z pozostałych towarzyszy celował w paszcze potworów, które były stale otwarte w głośnym ryku.
Zagrożenie nadciągało również od drugiej flanki. Nie mogłem liczyć na to, że uzyskam podobny rezultat co Narleone, używając wyłącznie mojego pistoletu. Zaryzykowałem i użyłem swojej ostatniej deski ratunku. Jednym kliknięciem aktywowałem ledwie większy od pięści okrągły ładunek. Rzuciłem celując w najbliższą bestię, ta jednak odbiła ładunek jednym ze swoich ramion, nie powodując przy tym żadnej bezpośredniej eksplozji. Wybuch nastąpił sekundę później, kiedy ładunek uderzył w nogę drugiego potwora. To był paskudny widok. Niewidzialna fala uderzeniowa rozerwała potwora na dziesiątki kawałków, skutecznie przemalowując cały obszar wokół na ciemną zieleń. Pierwszy potwór, mając eksplozję za swoimi plecami pofrunął wprost ku Rzeźnikowi.
W tym samym czasie, dwa ładunki wyrzucone właśnie przez Lojalnego turlały się po ziemi w kierunku nieustępliwych potworów będących pod nieustannym ostrzałem Narleone. Rozległ się głośny syk i oba ładunki zaczęły emitować niebieskie światło. Posadzka w promieniu trzech metrów zaczęła się iskrzyć i lekko dymić. Do tej chwili nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak wysublimowany był kunszt Lucy. Kończyny potworów zamarzały błyskawicznie w zetknięciu z ekstremalnie lodowatą powierzchnią. Udało im się pokonać zaledwie ćwierć dystansu, gdy kończyny przymarzły im do podłogi tak silnie, że nie mogły ich już oderwać. Jedna z bestii walczyła z nieznaną mu dotąd bronią z taką zaciekłością, że rozbiła zamarzniętą część ciała na drobne kawałeczki i skończyła z obficie krwawiącym kikutem. Szybko straciła równowagę i runęła łbem na ziemię, zamrażając sobie mózg na dobre. Jej rówieśnik umarł o wiele szybciej. Unieruchomiony był o wiele łatwiejszym celem dla Narleone, który zafundował mu ogromną dziurę we łbie.
Ostatni stwór wyrzucony w powietrze przez falę uderzeniową, obalił Rzeźnika który nie zdążył w porę odsunąć się z trajektorii jego lotu. Ruszyliśmy Rzeźnikowi na pomoc. Stwór próbował dosłownie odgryźć mu głowę. Jedynie nadludzka siła Rzeźnika oraz długi karabin maszynowy blokujący zgryz potwora ratowały go od śmierci. Poskramiacz, widząc swojego Kompana siłującego się w śmiertelnej walce z przeciwnikiem, odrzucił swoją broń i wyciągnął z uchwytu na biodrze długi nóż. Wskoczył bestii na plecy i trzymając nóż obiema dłońmi z łatwością przebił się przez cieńsze płytki pancerza. Jednym szarpnięciem wyrwał kawałek ochrony potwora, powodując tym okropny ryk bólu u swojej ofiary. Nim ta jednak zrozumiała, że walczy z niewłaściwym zagrożeniem było już po sprawie. Poskramiacz zanurzył obie dłonie w świeżej ranie. Jego palce zacisnęły się na paru kręgach w kręgosłupie bestii i błyskawicznym ruchem zmiażdżyły je na drobne kawałeczki. Bestia wpadła w chaotyczne konwulsje. Rzeźnik nie napotykający znaczącego oporu rozerwał paszczę bestii na dwie części.
Wszyscy dyszeliśmy. W korytarzu panowały na przemian gorące i lodowate prądy powietrza. Całe otoczenie, łącznie z nami zdawało się być pokryte zieloną krwią. Smród był nie do zniesienia, rzygałbym gdybym miał jeszcze cokolwiek w żołądku. Wycieńczeni wróciliśmy po Lucy, który nadal nie mógł stać o własnych siłach. Wlókł się podtrzymywany przeze mnie i Narleone.
Znowu szliśmy tym przeklętym korytarzem. Zmęczeni. Cali we krwi. Z pancerzami nadającymi się na złom i połową sprzętu rozrzuconego po obcym statku. Nikt nie odpowiadał na nasze komunikaty. Wyłącznie czerwone kropki migające na mapie mówiły nam, że reszta oddziałów wróciła na statek.
Bezpiecznie dotarliśmy do głównej śluzy. U jej wejścia piętrzyły się stosy martwych potworów. Chłopaki musieli im dać popalić. Na ziemi nie zauważyliśmy żadnego z naszych. Otworzyliśmy służę i przeszliśmy z powrotem na nasz statek. Z chwilą przekroczenia progu, wszyscy poczuliśmy się bezpieczniej. Może bylibyśmy nawet weseli, gdyby nie jeden szczegół który się nie zgadzał. Nadal nie spotkaliśmy pojedynczego członka naszej załogi. Nikt nie czuwał przy śluzie, co było wręcz wbrew przepisom których przestrzegania tak pilnie pilnowała sama Kapitan.
Skierowaliśmy się tam, gdzie widoczne były komunikatory dowódców pozostałych oddziałów - na mostek dowodzenia.
Im bliżej byliśmy końca naszej drogi, tym większy rósł w nas niepokój i podejrzliwość. Nie spotkaliśmy żywej duszy. Nie zauważyliśmy też pojedynczego śladu potworów, gdyby się tu przedostały te korytarze na pewno byłyby zalane krwią. Nikt nie oddałby statku za bez walki.
Weszliśmy do windy, ostatniego odcinka przed mostkiem dowodzenia. Stan Lucy polepszył się, od momentu wejścia na statek. Blady i kaszlący krwią, starał się poruszać o własnych siłach. Równie jak my zaniepokojony o naszych braci, uparcie szedł za nami.
W windzie panowała całkowita cisza. Dźwięk Rzeźnika i Poskramiacza odbezpieczających swoje bronie nadał całości mrocznej atmosfery. Żaden z nas nigdy nie przyznałby się, że się czegoś boi. Jednak widok martwych braci, którym nie miało się szansy pomóc- to przerasta możliwości każdego z nas. To nie tylko wspólna służba. To był nasz styl życia. Z upływem czasu wszyscy wokół powoli zmywali się w jedną rodzinę, czy tego chcieli czy nie. I jak to zazwyczaj bywa, dopiero w obliczu szansy jej utracenia otwierają nam się oczy na jej istnienie.
cdn.