
Szafa
Szafa była stara i wielka, a w dodatku mieszkał w niej potwór.Bałem się jej, od kiedy pamiętam, choć prawdziwa groza wylała się dopiero wtedy, gdy miałem jakieś osiem lat. Wcześniejsze lata zdążyły jednak skutecznie ugruntować we mnie strach przed szafą i tym, co po zmroku czai się w jej wnętrzu. Stare drewno trzeszczało ponuro w nocy, przyprawiając mnie o ciarki na plecach, i wiedziałem, że potwór układa się wygodniej w swoim legowisku. Nie to jednak było najgorsze – oznaczało, że spał w środku, więc byłem względnie bezpieczny. Gorzej, gdy pojawiał się przeciągły pisk rozchylanych drzwiczek, a w powstałej szparze błyskały jego czerwone oczy.
Za dnia szafa była majestatycznym, ręcznie rzeźbionym meblem „z charakterem”, jak mawiała mama; chyba ze względu na to rodzice dotąd jej się nie pozbyli. Nikt nie chciał słuchać, że ów charakter niezbyt mi się podoba. Stała pod ścianą w rogu mojego pokoju, także doskonale widziałem ją z łóżka, o ile odważyłem się wyjrzeć spod szczelnie naciągniętej na głowę kołdry. Zazwyczaj nie miałem tej odwagi.
Przypominała trochę tę słynną szafę z "Opowieści z Narnii": była równie ogromna i cuchnęła starym drewnem. Och, ile bym dał, by w mojej szafie kryła się jakaś magiczna kraina – ale nie, w mojej był tylko ten paskudny potwór. Za dnia jej wnętrze podzielone było na dwa segmenty: po prawej znajdowały się półki tak głębokie, że z pewnością mógłbym się w nich zmieścić, gdybym tylko podkulił nogi. Z lewej zaś była wnęka dla ubrań na wieszakach, gdzie nadgryzane przez mole umierały stare płaszcze mamy, których nie chciała wyrzucić i które nie mieściły się nigdzie indziej. Na dnie leżało kilka par butów.
W nocy zaś… w nocy to wszystko znikało, a miejsce skarpetek zajmowały truchła gołębi, z których potwór wysysał krew.
Tu nie ma żadnych potworów. Nie istnieją. O, zobacz. Nic tu nie ma, widzisz? – tak powie każdy dorosły, otwierając szeroko drzwi szafy, za którymi widać tylko równo złożone koszulki. Łącznie z moją mamą, która nie raz udowadniała mi, jakoby potwór nie istniał i wszystko było w jak najlepszym porządku. Idź spać, mówiła. Czy nie jesteś już za duży, żeby wymyślać takie rzeczy? Chyba nie chcesz obudzić ojca? Zostawię ci zapaloną lampkę, to na pewno odstraszy tego twojego stworka. Śpij, synku.
Jakże mógłbym zasnąć? Nic nie było w porządku. A światło nigdy nie przeganiało potwora, tylko gasło, gdy wychodził z szafy.
Oczywistym było, że dorośli go nie widzieli. Żaden potwór nie byłby na tyle głupi, żeby im się pokazać, prawda? Zależało mu tylko na mnie. Żywił się młodym, dziecięcym strachem.
Jak mówiłem, szafa przerażała mnie od zawsze. Z początku był to niczym nie uzasadniony lęk, który snuł się w powietrzu, aż w końcu zawisł niczym gradowa chmura, której gęsta konsystencja czasem muskała moje ciało w dziwnych miejscach, nie czyniąc jak na razie krzywdy. Przez lata te obawy rosły, pęczniały jak zalane wodą płatki owsiane, aby w końcu zmaterializować się w postaci potwora, który prześladował mnie nocami. Nie zawsze, ale na tyle często, bym znowu zaczął moczyć łóżko ze strachu, co nie zdarzało mi się, odkąd skończyłem trzy lata. Mama była wściekła, ale zdecydowanie bardziej bałem się potwora, niż jej.
Spotkałem go po raz pierwszy pewnej sierpniowej nocy, która nadeszła po jednym z tych upalnych dni końca lata. Nie spałem jeszcze, wsłuchując się w panującą ciszę, przerywaną jedynie odległym szumem przejeżdżających z rzadka samochodów. Okno było szeroko otwarte, by wpuścić do środka choć najmniejszy powiew chłodnego powietrza. Dlatego właśnie w pierwszej chwili pomyślałem, że to ono tak skrzypi, poruszane lekkim wiatrem – dźwięk był jednak bardziej głęboki, złowieszczy, no i dochodził z przeciwnej strony pokoju. Z szafy. Która na pewno była zamknięta, gdy kładłem do łóżka.
Z niepokojem spojrzałem na starą szafę. A wtedy ona spojrzała na mnie.
Jak sparaliżowany wpatrywałem się w szparę powstałą w drzwiczkach, uchylonych na jakieś pięć centymetrów, skąd spoglądały na mnie duże, czerwone ślepia, świecąc w ciemności jak dwa znicze. Ich kształt był dziwny – jakby miały pionową źrenicę. Poza tym kompletnie nie mrugały, tylko były tam, zawieszone w nicości, złowrogie i przerażające. Dopiero później pojąłem, że nie były zdolne do mrugania. Stwór nie miał powiek, ale o tym miałem się jeszcze przekonać.
Bowiem gdy z szafy wyłoniła się długa, koścista, srebrnoszara kończyna, która mogła być zarówno ręką, jak i nogą, odzyskałem nagle władzę nad ciałem i z piskiem paniki naciągnąłem kołdrę na głowę, kuląc się u wezgłowia łóżka. Z dziecięcą naiwnością wierzyłem, że gdy nie będę czegoś widział, to coś nie zobaczy również mnie. Przed oczami jednak wciąż miałem pięć długich, zakrzywionych pazurów, obejmujących drewnianą ramę. Więcej nie zdążyłem zobaczyć. Nigdy nie chciałem już widzieć nic więcej. Niestety, to był dopiero początek.
Bo po chwili usłyszałem te pazury stukające o panele podłogi, a towarzyszył temu dźwięk, jakby ktoś ciągnął po ziemi ciężki wór mąki. Jeśli to w ogóle możliwe, wcisnąłem się głębiej w ścianę za moimi plecami, jak mantrę powtarzając w głowie: to nie jest naprawdę, to nie jest naprawdę, to nie jest naprawdę…
Dźwięki jednak przybliżały się z każdą sekundą, aż w pewnym momencie raptownie się urwały, a ja poczułem mdlący, słodkawy zapach, który przypominał ten, gdy kiedyś w lodówce zepsuło się mięso i mama musiała je wyrzucić. Nastała cisza, którą przerywał jedynie ciężki, świszczący oddech. Nie należał do mnie - ze strachu niemal zapomniałem, jak się to robi. To ciemność wokół mnie oddychała.
Zaraz doszły do tego nowe dźwięki. Stwór węszył, tak jak to czynią psy, gdy poczują interesujący zapach. Zamarłem, gdy usłyszałem stukot tuż przy moim łóżku. W tamtym momencie byłem pewien, że potwór stoi tuż przy nim i patrzy prosto na mnie. Cóż jednak mogłem zrobić? Drżałem, zaciskając pobielałe palce na poduszce, a serce łomotało mi w piersi. Koszulka przylgnęła do mokrych pleców.
Miałem to nieszczęście, że moje łóżko tylko wezgłowiem przylegało do ściany; pozostałe jego boki pozostawały wolne i potwór postanowił to wykorzystać. Nieskończenie powoli sunął wzdłuż nich. Doskonale słyszałem, jak przesuwa się po podłodze, tak jakby ciągnął za sobą zwłoki. Dźwięk ten przyprawiał mnie o dreszcze.
I nagle, tak jak wszystko się zaczęło, tak się skończyło. Ponownie nastała cisza, ale zniknął ów okropny odór. Wiedziałem, że potwór musiał odejść, lecz mimo to nie wychyliłem nawet czubka nosa zza kołdry, dopóki nie zaczęły przez nią przeświecać pierwsze promienia słońca.
Tylko światło słoneczne ma prawdziwą moc przeganiania potworów. Nie potrafi tego żadne ze sztucznych: ani światło lampy, ani latarki, ani świecy. Tworzą tylko dodatkowe cienie, które są doskonałą kryjówką dla potwora. Poza tym zbyt łatwo jest się ich pozbyć – jedno pstryknięcie, silne dmuchnięcie – i znów nastaje groza. Ze słońcem jest inaczej. Nawet jeśli kryje się za chmurami, potwór wie, że wciąż jest obecne – i nie odważy się wyjść ze swego schronienia. Niejednokrotnie żałowałem, że słońce nie może świecić przez całą dobę. Było moim jedynym obrońcą.
Dopiero, gdy poczułem jego ciepło przez kołdrę, odważyłem się wyjrzeć na zewnątrz – pokój był pusty. A szafa zamknięta. W tamtej chwili byłem gotów uznać to wszystko za przerażająco realistyczny koszmar. Jednak gdy kilka godzin później ubierałem się na śniadanie, na framudze drzwi szafy dojrzałem trzy głębokie rysy. Coś ciężkiego opadło mi na samo dno żołądka. Wiedziałem, że tylko jedna rzecz mogła je tam pozostawić: długie, ostre pazury.
W tamtym czasie mama zmieniła pracę i nie mogła dłużej całować mnie w czoło na dobranoc. Po raz pierwszy do snu układał mnie ojciec. Upierał się, by pomagać mi włożyć piżamę, mimo że od dawna sam radziłem z tym sobie doskonale. Tęskniłem za mamą, choć jej obecność nie miała żadnego wpływu na poczynania potwora. Nie bał się jej. Ojca też nie. Za to uwielbiał, gdy ja bałem się jego.
Po raz pierwszy zobaczyłem go w pełnej okazałości wiele tygodni później, pewnej nocy, gdy znów siedziałem skulony pod kołdrą, szczękając zębami ze strachu. Dobiegł mnie ten wciąż powtarzający się schemat: coś ciężkiego, wleczonego po podłodze, zbliżało się do mojego łóżka, aż znieruchomiało gdzieś w jego nogach. Wiedziałem już, co nastąpi zaraz: węszenie, chrząkanie i szuranie, gdy potwór będzie chodził dokoła mojego łóżka.
Ale wtedy ugiął się materac. A ja skamieniałem ze strachu.
Coś wlazło na moje łóżko. Było dość spore, zdecydowanie zbyt wielkie dla małego chłopca, spokojnie można by nazwać je małżeńskim, ale nagle okazało się za małe, by ukryć się gdziekolwiek, czy spróbować ucieczki. Potwór powoli przesuwał się w moim kierunku. Czułem jego obezwładniający odór.
A potem nagle, jednym ruchem, została ze mnie ściągnięta kołdra.
Choć marzyłem tylko o tym, by zacisnąć mocno powieki, wyszeptać życzenie i zniknąć, to patrzyłem szeroko otwartymi oczami. A potwór patrzył na mnie.
Był niepodobny do niczego, co mogłoby istnieć zgodnie z prawami natury. Miał dużą, obłą głowę, zdecydowanie większą od ludzkiej, a jego oczy o pionowej źrenicy tkwiły w niej wytrzeszczone jak dwie piłeczki pingpongowe. Nie miał powiek ani rzęs, ani nawet brwi. Właściwie był kompletnie bezwłosy na całym ciele. Dalej jego gęba zwężała się w podłużny szpic, przypominający trochę pysk aligatora – miał nawet takie same, zachodzące na siebie dwa rzędy grubych, pożółkłych zębów.
Głowa osadzona była na długiej szyi, która przechodziła w tors podobny do ludzkiego. Jednak człowiek ten musiałby być niesamowicie wychudzony; widziałem wszystkie pojedyncze żebra w zapadniętej klatce piersiowej. Jego skóra była gładka i napięta, o srebrzystoszarej barwie, trochę jak poświata telewizora w ciemnym pokoju. Miał dwie nienaturalnie wydłużone, pająkowate ręce, równie chude jak reszta ciała, zakończone dłońmi z pazurami długimi na dobre pięć centymetrów.
Do kościstej miednicy nie przylegały nogi. Tylko dwa ohydne kikuty, kończące się tuż przed kolanem. To stąd pochodziły owe oślizgłe dźwięki przesuwanego ciała, musiał bowiem poruszać się jedynie na rękach, ciągnąc za sobą resztę.
Spróbowałem ponownie nakryć się kołdrą, by nie musieć na niego patrzeć, ale coś przytrzymało materiał, który wyślizgnął mi się z dłoni. To potwór położył swoją pazurzastą łapę z drugiej strony. Zadrżałem.
Do tej pory uważałem łóżko za swoisty ostatni bastion, miejsce, którego potwór nie odważy się skazić swoją obecnością. Kuliłem się na nim, schowany pod kołdrą, wierząc, że zapewnia mi ochronę przed pełzającą po podłodze grozą. Tej nocy jednak potwór przekroczył tę niewidzialną granicę. Ach, jakże byłem naiwny! I jakże się we wszystkim myliłem. Jak bardzo, miało się dopiero okazać.
Dopiero gdy potwór z powrotem zniknął za drzwiami szafy, poczułem, że prześcieradło pode mną jest mokre i zimne. Zmoczyłem się, nawet tego nie zauważając. Mama nie będzie zadowolona. Chciałem coś z tym zrobić, ale wciąż byłem zbyt przerażony, by choćby wystawić mały palec u nogi poza granice łóżka, mimo że nie gwarantowało już bezpieczeństwa.
Jakimś cudem doczekałem świtu. A kolejna noc miała być jeszcze gorsza.
Może miało z tym wspólnego też coś, że ojciec upił się wieczorem do nieprzytomności i potwór wiedział, że będę zdany wyłącznie na siebie?
Było już tak późno, że niemal zasypiałem, sądząc, że tym razem się nie pojawi. W gruncie rzeczy rzadko kiedy wychodził dwie nocy z rzędu. Moje nadzieje jednak okazały się płonne. Już na granicy snu usłyszałem głęboki zgrzyt otwieranej szafy – i wtedy zacząłem wrzeszczeć, jakby od tego zależało moje życie. Nie mogłem znieść myśli, że znowu miałbym stanąć z nim oko w oko.
Zdarzało mi się jeszcze kilkukrotnie później ściągać wrzaskiem mamę w te dni, kiedy miała wolne od pracy; zazwyczaj jednak wolała udawać, że nic nie słyszy. Na moje nieszczęście na to wołanie mógł odpowiedzieć tylko ojciec. Wpadł do mojego pokoju w potarganym szlafroku, ze zmarszczonymi brwiami i wykrzywionymi w złości ustami.
- Co ty wyprawiasz?! – warknął. – Chcesz całą ulicę pobudzić? Ty w ogóle wiesz, która jest godzina?!
Przełknąłem głośno ślinę. Co miałem zrobić? Potwór zniknął oczywiście w tej samej chwili, w której pojawił się dorosły. Mimo wszystko powiedziałem o swoich obawach. Ojciec przez chwilę zaniemówił, a potem podszedł do mnie szybko. Wyraził swoje niezadowolenie na swój specyficzny sposób, ale mimo wszystko otworzył drzwi tej przeklętej szafy (potwora nie było), a nawet zostawił mi zapaloną lampkę boczną na ścianie. Wyszedł po chwili, zapewniając mnie, że nie chciałbym, by musiał przychodzić tu ponownie.
Nie chciałem. Ale potwór miał to gdzieś. W tamtej chwili nie wiedziałem, konfrontacja z kim przeraża mnie bardziej. Gdy tylko usłyszałem odległe kliknięcie zamka w sypialni rodziców, ponownie rozległ się zgrzyt szafy. Lampka zamigotała i zgasła. Potwór wytoczył się z szafy i miałem wrażenie, że jego pysk uśmiecha się drwiąco. Nie zdążyłem nawet schować się pod kołdrę. W milczeniu, z sercem w gardle, czekałem na to, co się wydarzy.
Tej nocy, mimo że minęło tak mało czasu, potwór przekroczył kolejną granicę. Wspiął się na łóżko, tak jak poprzednim razem, i zatrzymał tuż przede mną. A potem wyciągnął rękę i zacisnął pazurzastą dłoń na moim przedramieniu.
Wciągnąłem gwałtownie powietrze, wydając cichy pisk i szarpnąłem, ale trzymał mocno. Czułem, jakbym w jednej chwili wsadził rękę do płynnego lodu. Jednocześnie ogarnęło mnie potworne zimno, a także parzący, ostry ból. I mimo że powtarzałem sobie, że to tylko sen, koszmar najgorszego rodzaju, to rano na moim przedramieniu wciąż widniały cztery sine pręgi, pozostawione przez jego palce. Przykryłem ślady długim rękawem, by nikt nie mógł oglądać śladów mojego horroru.
Mijały tygodnie, później miesiące, a potwór posuwał się w nękaniu mnie coraz dalej. W tamtym czasie schudłem i zmizerniałem, pod oczami utrwaliły się ciemne kręgi od ciągłego niewyspania i podskakiwałem na każdy głośniejszy dźwięk. Pogorszyły się też moje oceny, nie potrafiłem bowiem skupić się tak, jak wcześniej. Dorośli wokół mnie udawali, że nic nie widzą, a może rzeczywiście nic nie widzieli, zajęci własnymi osobistymi tragediami, z których nie zdawałem sobie sprawy.
I o ile na początku wizyty potwora nie trwały długo – mijały zaledwie minuty, dla mnie ciągnące się godzinami, w których miałem ochotę zniknąć, uciec, umrzeć, a w których nie mogłem zrobić nic poza przygryzaniem warg aż do krwi, byleby nie krzyczeć – to pod koniec mojej udręki spędzał w moim łóżku całe noce, znikając w szafie dopiero tuż przed świtem. W ostatnich tygodniach leżał wraz ze mną w łóżku tak blisko, że czułem śliski, odrażający dotyk jego skóry i chłód bijący od jego ciała. Patrzył na mnie tymi czerwonymi oczami bez powiek, często trzymając szponiastą dłoń na mojej piersi, tak jakby chciał się przekonać, kiedy w końcu umrę ze strachu przed nim i moje serce przestanie bić. Robił też wiele innych rzeczy, strasznych rzeczy, o których wolałbym zapomnieć, a które pozostawiły głębokie blizny na moim ciele i jeszcze głębsze na duszy.
Pewnego dnia nadszedł koniec tego koszmaru – wyprowadziliśmy się do mniejszego miasta. To znaczy, tylko ja z mamą. Rodzice wzięli rozwód krótko przed tym, a dom był własnością ojca, odziedziczoną po jego zmarłych rodzicach. Został więc w nim. On i potwór.
W moim pokoju w nowym domu była równie nowa szafa z białej sklejki, kupiona w Jysku, tak samo niegroźna zarówno w dzień, jak i w nocy. Mimo to wciąż spałem z zapalonym światłem, które jednak tym razem paliło się całą noc i nie gasło.
Krótko po przeprowadzce przez ten nowy dom przewinęło się mnóstwo psychologów dziecięcych i terapeutów. Zdawało się, że wiedzą o wszystkim, ale tak naprawdę nie mieli pojęcia o niczym. Zadawali mnóstwo pytań, na które miałem wrażenie, że boją się usłyszeć odpowiedzi, prawie tak samo mocno, jak ja bałem się ich udzielić. Dlatego odpowiadałem kłamstwami, a oni udawali, że w nie wierzą. Jakoś się to toczyło dalej.
Mijały lata, w których starałem się wyrzucić wszystkie wspomnienia o tamtym okresie; niestety, nie było to proste. Choć kontury niektórych wydarzeń się zatarły i wyblakły, nie potrafiłem o nich zapomnieć. Dlatego po prostu starałem się o tym nie myśleć i żyć dalej jak każdy normalny chłopak.
Okazało się, że to również nie jest proste. Dorosłem, a widmo koszmaru z dzieciństwa ciągnęło się za mną jak lepka, trująca mgła. Najbardziej zaburzyło to moje relacje z innymi ludźmi. W żadnej ze szkół nie znalazłem przyjaciół, nie potrafiłem się otworzyć przed innymi i zostałem samotnikiem. Czułem się brudny, niegodny, by ktokolwiek zbliżał się do mnie na tyle, by poznać mnie lepiej – uważałem, że jestem jak studnia pełna szamba, które wyleje się, gdy tylko ktoś przebije kruche osłony mojego wyobcowania, a tego nie chciałem. Nigdy nie miałem też dziewczyny. Przerażała mnie sama myśl o bliskości fizycznej. Gdy tylko o tym pomyślałem, znów czułem śliski dotyk cuchnącego ciała na skórze i bałem się, że mógłbym spanikować w tak bliskim kontakcie z kimkolwiek. Nie chciałem, by uznano mnie za czubka.
Złożyło się jednak tak, że po skończeniu liceum zapragnąłem iść na studia na jeden, konkretny kierunek, który był na tylko jednej jedynej uczelni w całym kraju, akurat w moim starym mieście. W tamtym czasie nie powodziło nam się najlepiej i musiałbym podjąć pracę, jeśli chciałbym się wyprowadzić, gdyż mamy nie było stać, aby pokryć moje koszty utrzymania. Jednak na samym początku studiów, gdy wszystko było nowe i jeszcze nie w pełni wiadome, praca wielce utrudniłaby mi naukę, a tego wolałem uniknąć.
Dlatego właśnie – mimo wszystko - zdecydowałem się zamieszkać w moim starym domu, razem z ojcem.
I z potworem.
W gruncie rzeczy nie wiedziałem, czy wciąż tam jest, choć szafa oczywiście stała na swoim miejscu. Miałem ogromną nadzieję, że przez te wszystkie lata, w których pokój stał pusty, wyniósł się gdzieś, by dręczyć kogoś innego. Ojciec wciąż mieszkał samotnie; jakoś nie udało mu się ustatkować ponownie, podobnie jak i mamie, choć z tego, co wiedziałem, przez kilka miesięcy był z jakąś kobietą, ale w końcu się rozeszli. Mama zaś do tej pory nie znalazła sobie nowego partnera.
Spotkanie z ojcem po tak długim czasie nie należało do przyjemnych. Wyraźnie podupadł za zdrowiu i niewiele w nim było z tego dumnego, wymagającego posłuchu mężczyzny, którego pamiętałem. Alkohol też musiał zrobić swoje; dłoń, którą podał mi na powitanie, trzęsła się wyraźnie, i trudno mi było sobie wyobrazić, by teraz była zdolna do czegokolwiek poza uniesieniem butelki do ust. Nie zmieniło to faktu, że doskonale pamiętałem wszystko, co spod niej wyszło. Mimowolnie odetchnąłem z ulgą, lecz w tej samej chwili obudziło się we mnie coś jeszcze. Czułem, że potwór wciąż tu jest. Choć sam nie mogłem go zobaczyć, jego spojrzenie przez cały dzień drażniło włoski na moim karku. Nadchodził czas konfrontacji z przeszłością, której podświadomie pragnąłem.
Zmrok zapadał wyjątkowo szybko, gdy siedziałem na łóżku w mojej starej sypialni, zerkając nerwowo na szafę. Mimo że minęła ponad dekada, wszystko wróciło do mnie w jednej chwili z pełną mocą wspomnień wystraszonego na śmierć ośmiolatka. Choć szafa zdawała się być jakby mniejsza i mniej groźna – a może to ja dorosłem? – wciąż odczuwałem palący niepokój. Choć nic się jeszcze nie stało, już żałowałem, że zdecydowałem się tu wrócić. Niepotrzebnie odgrzebywałem koszmar z przeszłości, a przecież nie liczyłem na katharsis.
Które nadeszło mimo to, poprzedzone spotkaniem z nim.
Szafa zaskrzypiała, gdy tylko zapadła ciemność, tak jakby potwór nie mógł się już doczekać, aby zobaczyć po latach swoją ofiarę. I znów zaatakować, głodny jej strachu. Tym razem jednak nie kuliłem się u wezgłowia łóżka, tylko siedziałem na nim ze stopami opuszczonymi na podłogę, czekając, aż potwór wytoczy się z szafy.
Zobaczyłem wychudzoną, nieproporcjonalnie długą rękę, która jako pierwsza wysunęła się i opadła na podłogę. Za nią zaraz podążyła druga, stukając pazurami o drewniane panele. Później pojawiła się obła głowa z wytrzeszczonymi oczami. Potwór wyślizgnął się z szafy w całej swej kościstej okazałości i wbił we mnie czerwone spojrzenie.
A ja zamarłem, patrząc na niego z lekko rozchylonymi ustami.
Ze zdumieniem odkryłem, że wcale się go nie boję. Nie poczułem ani iskierki strachu, wręcz przeciwnie – na jego widok rozluźniłem się zauważalnie. Nie był przerażający. Ani trochę. Raczej groteskowo zabawny, z tymi wyłupiastymi oczami jak u postaci z kreskówki i pyskiem, który naprawdę wyglądał jak u aligatora. Dlaczego przybrał taką akurat formę? Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, a teraz jego wygląd wydał mi się wyjątkowo nietrafiony. Był tak chudy, że mógłbym go dosłownie zdmuchnąć z powrotem do szafy.
Potwór patrzył na mnie, powoli ruszając swoim posuwistym sposobem w moją stronę. Wyglądał jak kulawa żelka. Bardzo brzydka i nieapetyczna żelka. Parsknąłem mimowolnie, a on znieruchomiał, wyraźnie zdezorientowany. Ale nie był straszny. Już nie. Był śmieszny. Zacząłem się więc śmiać.
Im dłużej patrzyłem, tym bardziej żałosny w swojej śmieszności mi się wydawał, i śmiałem się, śmiałem coraz głośniej, a mój śmiech wznosił się i opadał, wypełniając cały pokój. A potwór, pierwszy raz spotkawszy się z taką reakcją, obrócił się niezdarnie – to przez te żelkowe kończyny – i wtoczył z powrotem do szafy, zamykając za sobą drzwi z głuchym trzaśnięciem.
Zniknął, ale wiedziałem, że to nie jest koniec. Został ośmieszony, wyszydzony – a potwory tego nie lubią. Jak mrowienie pod skórą, czułem, że będzie chciał się zemścić, pewnie już kolejnej nocy. Uśmiech spełzł z mojej twarzy, przeradzając się w wykrzywiony grymas. Odkrycie na nowo natury potwora i własnych możliwości wypełniło mnie stalową determinacją. Wiedziałem, co muszę zrobić. Chciałem odpłacić mu się za te wszystkie noce pełne strachu i bezsilności.
Nie pomyliłem się – potwór pojawił następnego dnia tuż po zachodzie słońca, równie wcześnie, co poprzednio. Szybko wypadł z szafy i w jego oczach widziałem jakąś zawziętość, której wcześniej tam nie było. Zakrzywione szpony wycelowane miał w moją twarz i wiedziałem, że tylko jeden z nas wyjdzie z tego starcia zwycięsko. Byłem jednak przygotowany.
Gdy tylko wyciągnął pazury w moją stronę, zamachnąłem się trzymanym w prawej ręce tłuczkiem do mięsa i uderzyłem go w kościste przedramię, które pękło jak zapałka. Potwór zawył głucho, w jego oczach dojrzałem ból i niedowierzanie – ale nie zamierzał się poddać. Odskoczył do tyłu i wiedziałem, że wypatruje okazji, by rzucić się na mnie ponownie. Nie czekałem, aż to uczyni. Dopadłem go w dwóch susach. Wymierzyłem w jego klatkę piersiową i usłyszałem ohydny chrzęst łamanych żeber. Potwór próbował złapać trzonek tłuczka, ale był zbyt wolny. Zamachnąłem się ponownie i tym razem wymierzyłem w jego czaszkę. Tłuczek jednak zsunął się, trafiając go ostrą krawędzią w bark, obok szyi. Uderzyłem jednak tak silnie, że przebił skórę, zagłębiając się na dobre trzy centymetry w mięśniu. Zaparłem się mocno, wyciągając go z ciała z nieprzyjemnym mlaśnięciem. Z rany trysnęła ciemna posoka, która w ciemności zdawała się być niemal czarna.
Potwór zaskowyczał i zaczął się wycofywać, tuląc złamaną rękę do strzaskanej piersi. Zdołał dotrzeć do szafy, a tuż przed tym, jak zniknął w jej wnętrzu, przelotnie uchwyciłem jego spojrzenie. Było pełne bólu i złości, ale stało się też coś, czego nigdy bym się nie spodziewał – potwór płakał, płakał prawdziwymi łzami, które spływały po jego gładkich policzkach i trójkątnym pysku, mieszając się niżej z krwią z rozoranego barku.
Nie czułem ani grama współczucia. I tak pozwoliłem mu na to, na co potwór nigdy nie zezwolił mnie. Pozwoliłem mu się schować, czego on zawsze mi odmawiał, zmuszając, bym przeżywał mój koszmar do samego końca.
Od tamtego czasu role się odwróciły. Potwór z drapieżnika stał się ofiarą, a jego dotychczasowa ofiara sprawcą, którego stwór sam powołał do życia. To jego wpływ zdeterminował całe moje późniejsze życie i doprowadził do tego, czym się stałem. To on mnie stworzył – swojego własnego potwora.
Teraz każdej nocy słyszę cichutkie drapanie w drzwi szafy od wewnętrznej strony, ale potwór już z niej nie wychodzi. Za bardzo się boi. Boi się mnie – i tego, co mógłbym mu zrobić, gdyby jednak wyszedł. Dlatego siedzi cicho we wnętrzu szafy, powoli umierając z przerażenia, a ja w końcu mogę spać spokojnie, i nawet tłuczek już nie jest mi potrzebny.
Po prostu wiem, że potwór nie wyjdzie już z szafy. Nigdy.
Nikt nie wiedział, co tak naprawdę stało się z ojcem. Pewnego dnia zniknął, pozostawiając krótki list, którego treść znałem aż za dobrze. Zgłosiłem nawet zaginięcie, ale policja nie bardzo się tym interesowała – w końcu był dorosły i zostawił wiadomość. Znajdował się w niej również akt darowizny, w związku z czym stałem się spadkobiercą domu pełnego koszmarów, jednak teraz to ja byłem ich panem i nie mogły wyrządzić mu już żadnej krzywdy. Wkrótce mama przeprowadziła się do mnie; patrząc na jej twarz, która uśmiechała się częściej, niż miało to miejsce, gdy byłem chłopcem, potrafiłem niemal uwierzyć, że nie tylko ja byłem ofiarą.
W końcu uwolniłem się od potwora. Wszystko inne traciło na znaczeniu.
A szafa była już tylko szafą, nędzną komódką z przebarwionego drewna, w której nikt nie chciał trzymać nawet najgorszych szmat, nad którą znacznie górowałem. I tak miało pozostać.