Tekst I
Tadeusz Nowacki był przepity na maksa po wizycie w domu uciech na Wiejskiej 24. Najlżejszy dźwięk przyprawiał go o dreszcze a promienie słońca wydawały się zdecydowanie za jasne i za gorące w ten chłodny poranek. Jednak, gdy przypomniał sobie przecudne wdzięki Andżeliny - świat od razu wyglądał o piersi lepiej, tfu wróć... Człap, człap, krok za krokiem, bez pośpiechu, wracał Tadeusz do swojego lokum. Po chodniku walały się brudne gazety, aluminiowe puszki oraz plastikowe opakowania- kubeczki po kawie i inne takie badziewia, co się ludziom nie chciało do kosza wrzucić. Nagle zza rogu, jak ławica śledzi w bezkresnym oceanie, stado białych myszek wybiegło na ulicę. Czarny kocur, niczym rekin, zagonił je w uliczkę i zastawił wyjście kubłem na śmieci. – Do później frajerzy! Rzucił nonszalancko na odchodne.
- Pierwszy raz koto-żula widzę na oczy. A myślałem, że nasz miłościwy rząd zutylizował wszystkie egzemplarze?
- Kierowniku, masz dwa zeta pożyczyć? – zapytał kocur w języku ludzkim. Wyglądał jak siedem nieszczęść. Jego niegdyś elegancki czarny frak był wyblakły i postrzępiony. Spodnie, posiadał wytarte na kolanach niemiłosiernie. Chodził bez butów. Pyszczek i długie wąsy miał ubrudzone w błocie. Oczy jedynie zachowały dawny blask świetności. Ja wam jeszcze pokażę, wydawały się mówić. - Jak widać to nie prawda- odparł z przekąsem futrzak i wbił ostre ząbki w nadgarstek człowieka.
- Aaaał! Idziemy. Albo dzwonię do smutnych panów z …
- No dobra. Czego chcesz? – spytał, wściekły po koniuszki wąsów, kot.
- Wyjaśnię po drodze – odpowiedział Tadek.
Kamienica jest, pierwsze piętro, trzecie drzwi. Jak zwykle śmierdzi na korytarzu. Dym z ogórecznika, fajki oraz zapachem szczyn o poranku. Bród, smród i nie chcem ale muszę! Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. To fakt niezbity.
- A teraz cicho, żeby nie obudzić, wchodzimy na raz, dwa i trzy...
- Ochlaju! Ty morświnie! Jakie ustalenia, były co? I to dziś? Jak mamusia przyjeżdża?!
- Lucynka, ty wiesz, ja bym z raczek twoich to nawet, ten ibuprofen zjadł. Czy tam, ehe, cyjanek wychłeptał jak pies z miski łapczywie. No proszę ciebie - nie tak głośno, błagam.
- Wiesz co, Marzenka to dostała na urodziny nowy hologram. W mega promocji, na wypłat z Biedronki Plus. A ja?
- Taaada! A ty masz kota.
- Mama jest uczulona na sierść…
- No właśnie.
*
- Ale gdzież tam?! Na sucho nie pójdzie. Jak pić to zgodnie z porządkiem świętym. Jak ludzie. Niech się uczy kultury młodzież. Zapojki nie ma. Na sucho nie pójdzie, mówię. Radusiu, najsampierw oranżadkę wypij. Dobrze?
- Oj tam, oj tam. Jestem dorosły…
- Czekaj sekundę. Babusia nałoży chlebek, wędlinkę i pomidorka. A tu masz osobno na talerzyk sałatkę z zielonego groszku. Zajadaj. Ptysia weź i serniczka kawałek. Co tam wnusiu? Kręcisz noskiem? Niezadowolony jesteś?
- Mamo, on został wegetarianem – rzeczowo stwierdził Tadeusz.
- O! To nie będziesz butów sprzedawał? Awans w pracy? W takim przypadku, kiełbaski zwyczajnej spróbuj wnusiu. Do tego ziemniaczki i udko kurczęce, flaczki i rosołek… Git maszyna!
- Babciu!!!
- To powietrzem będziesz żył?! Czy co?! Nie dziwacz młokosie! Co tak siedzisz jak trąba mamutowa?! Szamaj!
- Oj tam babcia! Proszę ja ciebie, zapytaj rodziców, co tam u Jadzi słychać. Wiesz, ostatnio, stwierdziła, że jest wielce zakochana, ale tym razem to już na wieczność absolutnie. On jest cudny, wspaniały i taki mężczyzna prawdziwy we związku z czym, w dowód miłości – nasza Jadziunia…
- Brajanek posiada hektar ziemi rolnej we Warszawie, dokładnie tam, gdzie Pałac Kultury był, wiesz mamusiu? – szybko wtrąciła Lucyna.
- Cudnie. A ty, gdzie z łapami Radzik? Do wódki żeś za krótki.
- Halinka, nie żałuj wnusiowi, on ciężko pracuje, ot zarabia licho, jednak z czasem doświadczenia nabędzie to będzie więcej! Joł! Jak to młode mówią.
- Ty dziadek! Nie kwikaj, tylko zrób mi herbatki – z mlekiem kokosowym, bez cukru i według zaleceń doktora Goślickiego – kieliszek wina przynieś.
- Zdrowie! Jednego, raz! Git maszyna! Śladu ni ma.
- Tadzik byśmy radio włączyli jakie albo coś? Psia noga! Zobacz w instrukcji jak to nastawić, wspomóż w niedoli. Te internety mnie wykończą, normalnie. Westchną, zrezygnowany Zenobiusz.
- Taa jest! Teściu najdroższy. Przycisk szary na środku, z myszką w wychodku, naciśnij. He, he… Ustaw pokrętło, żeby wskazówka była na środku wyświetlacza. Teraz ostrożnie kręć w lewo. Zacznie migać światełko.
- Posłuchajmy, co tu mówią?
„Praworządny obywatel ma obowiązek zawiadomić lokalny oddział Komitetu Obrony Narodowej, o wszelakich nieprawidłowościach, zwanych w dalszej części tegoż dekretu, anomaliami, których jest świadkiem.”
- Konowały!
„Dzisiaj, termometry pokażą od 10 stopni Celsjusza na Suwalszczyźnie do 12 st. C na Podkarpaciu. Wiatr słaby, południowo – zachodni. Możliwy deszcz i burze. I opady radioaktywne w północnej strefie.”
- Ach! Gdzie te czasy złote, ta nasza młodość, co piosenki leciały, o takie, Perła Disko, na ten przykład. CCCatch była i ten, Modern Stalking, byli. Sławomir grał. I ten Rubikon. Ach! Oczy łzawią od sentymentacji – rozmarzyła się Halinka.
- Kielunia babcia? - zaproponował usłużnie wnuczek.
- Wnusiowi nie odmówię. Po jednym.
*
W mieszkaniu panuje błoga cisza, od czasu do czasu przerywana głośnym chrapaniem babki. Pucołowaty księżyc jedynie spogląda z zainteresowaniem przez okno. Ktoś przekręca się na drugi bok, ktoś prowadzi rozmowę przez sen i macha rękami w powietrzu. - Agent Kocur 007 melduje gotowość do wykonania zadania. Ja grab, ja grab. A ty co? Kasztany na placu Piguł. Figurant namierzony. Misja rozpoczęta pozytywnie. Wzięli mnie do domu. Namierzam cel. Wielka Księga Parówek jest tutaj, na pewno. Wyczuwam jej zapach w powietrzu. Bez odbioru.
Ślad prowadzi do pokoju Radzika, który siedzi przed laptopem i ogląda film dla dorosłych. Przez uchylone drzwi słychać, jak mlaszczy radośnie. - Ty zżarłeś Księgę?! I jak teraz się dowiem, się, jak uratować świat przed zagładą!!! – wykrzyknął rozzłoszczony po uszka, kot. Pachnący szamponem kokosowym do włosów normalnych.
- Bo to już nadgryzione leżało w lodówce, za ketchupem, przed musztarda, przy ogóreczkach. Głodny byłem. A tak w ogóle to chcesz kawałek? Mizerny taki jesteś z wyglądu.
„Dawno, dawno temu, za siedmioma rzekami, za siedmioma górami, siedmioma morzami, w czasach tak dawnych, że nikt już o nich nie pamiętał - na Lodowej Wyspie, stoi zamek. Tam leży w pięknym łożu, piękna księżniczka, która jest wiecznie młoda i piękna, bo ją stara czarownica przeklęła na wieczne czasy. Legenda głosi, że tylko przystojny książę... Zadzwoń pod numer 0700, jeśli chcesz usłyszeć więcej. Za jedyne dziewiętnaście złotych plus VAT za minutę. Nie zwlekaj, dzielny bohaterze! Weryjana czeka na Ciebie!”.
- Pal licho, te księgi całe! Ketchup dej. Masz dwa zeta pożyczyć? Zadzwonimy.
*******************************************************
Tekst II
Wielka księga jabłek
[/akapit]
O czwartej nad ranem, w kłębach zimnej pary, w jasnym świetle padającym z uchylonych drzwi lodówki, Zygmunt patrzył na puste półki i myślał o nieuniknionej wyprawie do marketu. Przed upływem czwartego tygodnia lockdownu zdążył wyżreć wszystkie zapasy, zapuścił się, upasł, przestał się golić, z gniazdem skołtunionych włosów na głowie, w przydeptanych kapciach i rozciągniętych majtach wyglądał jak zapomniany demon z powieści fantasy lub uciekinier z marnego filmu postapo. Nie wiedział, czy drży z zimna, czy ze strachu przed nadchodzącą wyprawą…
Nie! Po prostu: nie! Ten akapit jest do dupy! Beznadziejnie rozciągnięte zdania, wielokropek na końcu, natłok niepotrzebnych informacji, masturbacja słowem. Wcisnąłem Backspace i czekałem, aż strona Worda znów będzie zupełnie biała. Pieprzony lockdown!
Pamiętam ostatni dzień w pracy, nastroje były podłe: żegnaliśmy się piąsteczkami, każde z nas ze swoim komputerem pod pachą, szybko do samochodu, nara, pa! Dziewczyny blade, wystraszone, bo wiesz: małe dzieci, starzy rodzice, a mąż Magdy jeździ na tirach, Ola od tygodnia kaszle i prycha – powinna już dawno siedzieć w domu! Chłopaki jak to chłopaki: niby ok, każdy twardy, w piątek zgadamy się na fejsie, odpalimy kamerki, pogadamy, coś wypijemy, hehe… I tylko ten niepokój w oczach. Wszyscy spodziewali się najgorszego, ciał na ulicy, głodu, walki o przetrwanie, widziałeś, co dzieje się we Włoszech? U nas zaraz będzie to samo. Wyszło trochę inaczej.
Miałem dobry plan na lockdown: do piętnastej praca zdalna, potem pisanie. Do pewnego momentu szło nieźle: zostałem pracownikiem lutego i marca (Pokaż mi swój pulpit, a powiem ci kim jesteś!), dostałem premię i wirtualny uścisk dłoni szefa. Potem wszystko się posypało jak dom z papieru… No, właśnie. Wiem. Związki frazeologiczne mam ogarnięte. W swoim planie nie uwzględniłem nadmiaru wolnego czasu, Netflixa i samotności. Stało się: mam blokadę.
Przez pięć tygodni nie napisałem nawet 1k znaków. W wolnym czasie zajmowałem się oglądaniem filmów, seriali i dawnych dziewczyn na Facebooku. Dziś miało być przełamanie. Już od świtu ładowałem baterie Myśliwskim i Pałubinem, zaparzyłem mocną kawą, opuściłem roletę w oknie i odpaliłem Worda, żeby zacząć pisać moją wielką powieść obyczajową. Nie wyszło. Miałem być ostry jak skalpel, miałem być precyzyjny, błyskotliwy, a jednocześnie szanować słowo, żeby potem ktoś mógł powiedzieć: z tego tekstu nie można wyciąć nawet jednego zdania, jednego, kurwa, przecinka! Takich właśnie zdań miałem unikać: długich i zakręconych jak świński ogon. Takich, które potem skraca się w redakcji. Tak, jestem na siebie zły. Dlatego przeklinam. A w zasięgu wzroku nie ma nikogo, kto mógłby zwrócić mi uwagę.
Po prostu: duszę się w czterech ścianach. Chciałem napisać prostą scenkę: facet jest głodny i musi iść do marketu po parówki. Łatwizna. Drapię się po brodzie – dawno nie byłem w markecie. Nie można napisać wielkiej powieści obyczajowej z dala od ludzi. Trzeba żyć w tłumie, czuć tłum, być tłumem, żeby wokół było gęsto od ludzi, żeby ich słuchać i z nimi gadać, ciągle gadać, gadać… W pustym mieszkaniu większość zdań kończy się wielokropkiem. Bo brakuje emocji, normalnego życia, biurowych dram i rozedrganych piątkowych wieczorów. Potrzebuję drugiego człowieka, przyjmę z otwartymi rękoma najgorszego skurwysyna, nawet tego śmierdziela z DiY, wystarczy mi, że będę mógł z nim porozmawiać. Potrzebuję wymiany słów, które potem wstukam do Worda.
Dlatego wstaję od komputera, biorę prysznic, golę się, zakładam najlepsze ciuchy i wychodzę z mieszkania. ***** epidemię! Na schodach przypominam sobie o maseczce, klnę i zawracam. Dobra, mam. Była w plecaku. Wracam na ulicę.
Na mieście pustki, trwa nieustające techno party kosmitów w maseczkach i białych rękawiczkach. Jest koniec kwietnia, słońce wypala brud na ulicach, młode kobiety pewnie noszą się już w letnich sukienkach. Gdy jakąś spotkam, powiem jej, że pięknie wygląda. Kupiłbym kwiaty, ale wiadomo: kwiaciarnie zamknięte. Włączam tryb nostalgii: tu bywałem ze znajomymi, tam mieli niezły browar kraftowy, z tego przystanku startowałem do pracy. Stop. Przewijamy weltschmerz, odpalamy inny film. Głowa do góry. Wczoraj w telewizji nasz Churchill mówił, że powoli odpuszczamy, jedziemy, panie, z tą gospodarką, trzeba ratować, co zostało. No, to ratujemy. Ja też będę ratował. Idę do marketu.
Jest kolejka, ludzie stoją w dużych odstępach, też grzecznie czekam. Potem już łatwo: otwierają się przeszklone drzwi, nabieram na dłonie żel przeciwbakteryjny (cuchnie jak bimber), zakładam rękawiczki, spryskuje własnym odkażaczem rączkę plastykowego koszyka i wchodzę. Jest przyjemnie, chłodno, natychmiast parują mi okulary. Zdejmuję i czekam. Słyszę chrapliwy głos:
– Przesuń się, kurwa!
Jak ja za tym tęskniłem! Już mi lepiej. Odsuwam się grzecznie przed gburowatym tatuśkiem, który przepycha się z koszem pełnym zgrzewek piwa. Zemszczę się. Dziś wieczorem będziesz w Wordzie, typie! Wykrzywiam twarz pod maską, a gdy facet odchodzi, pokazuję mu jeszcze dyskretnego faka. Zakładam okulary, łapię ostrość. Nad lodówką z mięsem pochyla się moja wymarzona dziewczyna: blondynka z ciemnymi odrostami (no tak, fryzjerzy też się zamknęli), ma na sobie letnią sukienkę (wiedziałem! Wróciły letnie sukienki!), w prawej dłoni trzyma telefon, drugą przekłada mrożonki. Przez cienki materiał sukienki widzę zarys jej majtek i linię stanika przecinającą plecy. Mam maseczkę, więc bezczelnie scroluję ją wzrokiem.
Kobiet też mi strasznie brakuje, a ta blondynka ma śliczne kształty. I wydaje się znajoma. Jezu, ona pracuje w naszej firmie, codziennie mijaliśmy się na korytarzu, mieszka na moim osiedlu, raz po imprezie firmowej wracaliśmy jedną taksówką. Ma maseczkę, nie potrafię dostrzec jej twarzy. One w pracy wszystkie są do siebie podobne: dobrze zrobione, wyfitnesowane, każda z burzą włosów i pernamentnie zdziwiona. To chyba Monika? Ale przez tę maseczkę nie jestem pewny. A może Ania? Sympatyczna dziewczyna z marketingu, wcześniej nieźle nam się gadało, mamy wspólną pasję: Ania też jest niespełnioną pisarką. Dziewczyna odchodzi. Patrzę na jej tyłek i już wiem: Ania! Maseczki, dystans społeczny, brak kontaktu – to mnie nie zatrzyma. Po pulpicie poznam każdą koleżankę z pracy.
Postanowione: trochę ją postalkuję. Jesteśmy już piętnaście minut w markecie, Ania chodzi z pustym koszykiem, trochę się rozgląda, celebruje, ogląda etykiety każdego jogurtu naturalnego, w końcu bierze grecki, a potem na dziale z pieczywem rozważa, która bułeczka będzie pasować: pszenna, kajzerka a może maślana? Spogląda na ludzi, jakby czekała na jakąś radę. Może pani mi podpowie, którą bułeczkę wybrać? Wygrywa ta z pestkami, nie pamiętam nazwy, nieważne. Ania jest już przy wielkiej lodówce z wędlinami. Atakuję.
– Cześć, Ania!
Odwraca się, mruży oczy, nie poznaje mnie. Odchylam maseczkę.
– To ja!
W jej oczach pojawia się błysk (banał – do zmiany). Nagle Ania chce wykonać ruch w moją stronę, już drgnęła, zrobiła krok i natychmiast się cofa – dystans społeczny, wiadomo. Macha do mnie na tle szklanej tafli lodówki.
– Cześć! Co u ciebie?
– Się żyje. Jakoś.
Jebać dystans społeczny. Powoli przesuwam się w jej stronę. Dzieli nas już tylko metalowy wózek. Z tej odległości widzę, jaka jest śliczna, jej nagie ramiona lśnią w świetle jarzeniówek, włosy szumią, w oczach igrają wesołe ogniki, cała jest zapachem nadchodzącego lata (Muszę pamiętać, żeby wieczorem skrócić to zdanie i wyczyścić odniesienia do zapachów).
– Piszesz coś? – pyta Ania (poszukać synonimu dla tej nieszczęsnej pyty).
– Niewiele. A ty?
– Trochę skrobię. Dziś 3k.
– Ładnie – odpowiadam. – Mnie jakoś nie idzie. A mam niedługo termin.
– Tak? Poważnie? Wydajesz się gdzieś?
– Nie. Na razie tylko w necie. Wiesz, biorę udział w forumowej bitwie na teksty. Temat jest dziwny. O parówkach. Wielka księga parówek, czy jakoś tak. Nawet ładnie mi się kojarzy z planowaną powieścią.
– Pamiętam! Zawsze po alko wspominasz o swojej wielkiej powieści obyczajowej!
– No, dokładnie. Ale najpierw te parówki. I właśnie sobie uświadomiłem, że dawno nie byłem na zakupach. I w ogóle, dużo rzeczy dawno nie robiłem.
– Czyli podobnie jak ja.
To brzmi jak zaproszenie. Uśmiecham się. Jestem już blisko Ani. Patrzymy sobie w oczy. Pod maską drgają jej usta. Jest zadowolona i wyraźnie na coś czeka.
– To co? Poszukamy razem tych moich parówek? ¬– pytam (wyciąć!).
– No, pewnie.
Stoimy przed otwartą lodówką, blisko siebie, jej nagie ramię ociera się o moją rękę, Ania ma gładką skórę, jej włosy cudownie pachną, cała jest zapachem (Wyciąć wieczorem!), jest blaskiem po długich tygodniach samotności (Też wyciąć!). Ze śmiechem wyciąga zapakowane w folię parówki, wymienia nazwy, dotyka ich niemal erotycznym ruchem, widzę ją niewyraźnie, para osiada na szkłach moich okularów, słyszę jej głos:
– Zobacz, te nieźle wyglądają. Są takie twarde, sprężyste. Mam chyba smaka na parówki. Może na ciepło? Tak jak w pracy: mikrofala na trzy minuty, nic nie zastąpi tego smaku! Albo na zimno. Dawno nie miałam…
Zapamiętuję każde jej słowo, barwę głosu, sposób, w jaki przyciska koszyk do biodra, jak krzyżuje nogi i staje na palcach w tych swoich lekkich klapeczkach, żeby być bliżej mojej twarzy.
– Uff, przez tą – (tę – Ania natychmiast się poprawia. Wiadomo: niespełniona literatka.) – maseczkę nie mogę mówić.
Trąca mnie łokciem i mruczy, że w zasadzie jest już po epidemii i ona nie zna nikogo, kto zachorował, a w naszym mieście było tylko sześć przypadków zarażeń, żadnych zgonów (Wyciąć! Skrócić!). Więc, ponieważ, dlatego, że ona mieszka blisko, sama, to moglibyśmy do tych parówek wziąć jakieś wino, trochę sera i zjeść je razem. A potem się zobaczy – tak powiedziała.
A mnie już nosi: muszę szybko dotknąć klawiatury, zapisać słowa, żeby mi nie umknęły (Szkoda, że nie mogę tych parówek podmienić na bardziej romantyczne jabłka). Bo scena jest cudna. Ania stoi przy tej lodówce z parówkami w dłoniach i wyrazem zdziwienia na twarzy (w oczach – ma przecież maseczkę!).
Ja wychodzę.
*******************************************************
Tekst III
Krew z krwi
[/akapit]
Jest to opowieść o dziejach pewnej rodziny. Niektórzy twierdzą, że jej początki sięgają czasów, gdy botulus farcimeanderthalensis podarował pierwszemu botulus farcimeapiens ogień, melancholię, zamiłowanie do sztuki i błękitne oczy. Inni mówią, że nastąpiło to dużo później, za panowania Adriana, którego to wielki wał nieskutecznie oddzielił rodziców tego właściwego z rodu. Jeszcze inni wspominają, że to bujdy na kamiennych kołach, że ród ma co najwyżej sto lat, a prawda leży gdzie indziej. „Ale gdzie?” – pytam, próbując wydusić z nich choćby okruszynę prawdy, lecz tylko zbywają mnie machnięciem dłoni. Niewątpliwie jednak dzieje rodziny są zawiłe – pełne miłości i nienawiści, szczytów i otchłani, skrywanych żądz i żądz całkiem odkrytych, sekretów i dekretów, wody i wina, mleka i krwi. I gdy za każdym razem zdawało się, że linia życia rodu urwie się na zawsze, że ciało strawi płomień melancholii, że zaraz przed błękitnymi oczami staną obrazy Apokalipsy, a świat pogrąży się w niebycie... Parówkiewiczom o włos udawało się uniknąć katastrofy.
***
Cofnijmy się do XVIII wieku, do czasów, gdy lud jadał ciastka, a Parówkiewiczowie widelcami rozpoczęli podbój stołów francuskich. Jaques de Saucisse, jeden z najznamienitszych członków rodu, strugał właśnie swoim małym kozikiem kawałek drewna. W jego myślach przybierał kształt kiełbaski idealnej – podłużnej, nie za grubej, nie za cienkiej, gładkiej, elastycznej, lekko zakrzywionej, zachowującej zasady złotego podziału. To raz zamykał oczy, próbując zatrzymać w pamięci obraz ideału, to otwierał, usilnie nakłaniając ostrze noża do przenoszenia wizji na sękatą szczapkę olchy. Z każdym kolejnym pociągnięciem, bielały mu palce, a na czole gromadziły się perełki potu, które obficie skapywały i plamiły namiastkę ideału. Służba nie rozumiała zajęcia pana de Saucisse. Gapili się na niego jak na człowieka niespełna rozumu, wskazywali go palcami i szeptali: „To ci dopiero saucisse!”. Ich rechot niósł się po korytarzach, kątach, piwnicach, służbówkach i mysich norach. Brzęczał w uszach Jacquesa de Saucisse’a jak natrętny komar, którego nie sposób się pozbyć. Słyszał go, gdy zasypiał, słyszał, gdy się budził, słyszał, gdy jadł, pił, rzeźbił i się kochał. „Głupcy!” – powtarzał, wbijając nóż między słoje drewna. - „Jeszcze wam pokażę...”
***
Rytmicznie kołysali się do elektronicznego bitu. Morlina, bo tak nazywali go kumple, poczuł, że zaczyna odpływać. Przycisnął ją do siebie mocniej. Tańczyli zlepieni ze sobą w uścisku. Poczuł, jak pod palcami wyginają się cekiny na jej sukience. Powoli przesunął dłonią po jej plecach.
Nie przeszkadzały mu ocierające się o nich ciała nieznajomych, lepkie ubrania i zapach trawionej przez żołądek wódy. Zanurzył się w jej włosach. Pachniały lakierem, fajkami i słodkimi perfumami. Stwierdził: „jeśli nie teraz, to nigdy”. Zaczął muskać ustami jej szyję, ale ona się gwałtownie odsunęła. Poczuł, że w dłoniach, w których przed chwilą miał nieprzyjemne cekiny, zostało mu jeszcze bardziej nieprzyjemne powietrze Wyślizgnęła mu się. Coś krzyknęła, ale syntezatory zagłuszyły jej słowa. Zaczynały swoją wielką partię.
- Co?! – odkrzyknął, nie rozumiejąc, czemu zerwała objęcia. Czuł się jak w jakimś kiślu. Muzyka stała się przytłumiona, a wszystko zaczęło zwalniać.
Jej usta poruszyły się, ale jedyną informacją, jaka do niego dotarła, był kolor jej warg.
- Gdzie?! – krzyknął bez nadziei, że przebije się przez refren. Chyba coś powiedziała, więc uśmiechnął się błogo i chwycił ją za talię.
Podniosła dwa palce, dotknęła nimi karminowych ust i machnęła głową w stronę toalet. Patrzył na nią oniemiały. Jednak się udało? Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. Lawirowali między somnabulicznie wyginającymi się ludźmi. Torowali sobie drogę przez opary potu i chmury papierosowego dymu. Morlina zamrugał. Pomiędzy plamami niebieskich, czerwonych i żółtych świateł zaczęły wyłaniać się powykrzywiane postaci. Próbował dojrzeć w ich oczach choćby skrawki człowieczeństwa, ale kompot wciąż działał zbyt mocno. Czuł, jak zaczyna nieść go gitarowy riff. „Jabłko i grzech, tak musi być...”
Przymknął oczy i popłynął.
***
Rzeka, na którą spoglądał P., wydaławała się być kompletnie nieruchoma. Przypatrywał się jej już z godzinę i wciąż nie mógł dostrzec na jej powierzchni choćby najdelikatniejszej namiastki ruchu. Zastanawiał się, czy to jest tylko złudzenie, czy może jednak jakieś zupełnie nowe zjawisko, którego do tej pory nigdzie nie zanotowano.
Rozważał różne możliwości. Po pierwsze: stało się coś, co zahamowało przepływ rzeki. Blokady na obu końcach. Technicznie niemożliwe. Sektor Alfa i Sektor Omega były zabepieczone przez siły rządowe, nikt się przez nie nie mógł przedrzeć. Opcja druga: czas stanął. Być może stał i patrzył na rzekę tylko przez ułamek sekundy. Może ktoś... lub coś wstrzymało upływ czasu? Może mu się tylko wydaje, że sterczy tu i sterczy, i nic. Technicznie? Wciąż możliwe. Zresztą można to łatwo sprawdzić. Zerknął na starodawny zegarek. Obalone. Dalej. Trzy: rzeka się zbuntowała. Zdecydowała, że przestanie płynąć, wypiętrzać się, spieniać, rwać. Po prostu powiedziała „NIE, spierdalaj”. Technicznie... możliwe. P. co prawda nigdy nie słyszał o rebeliach rzek, o stawianiu przez nie nieruchomego oporu, o trwaniu pomimo przeciwnościom. Panta rhei? Jebać. „Wszystko już było, wszystko się powtórzy, Jedynie chwila poznawania błoga.”
Więc stał i poznawał.
Nagle zamrugał.
Otworzył szeroko usta, ale wydobył się z nich tylko niemy krzyk.
***
Zanurzył się w płynie. Trzydzieści sześć i sześć stopni Celsjusza. Jeden i pięć setnych grama na centrymetr sześcienny. Tysiąc trzynaście hektopaskali. Zero luksów.
Oparł się głową o podkładkę przymocowaną przy brzegu wanny. Akryl. Dwadzieścia na czterdzieści centymetrów. Zamknął oczy, choć równie dobrze mógłby je trzymać szeroko otwarte. Faktycznie – zero luksów.
Nie sądził, że to może być takie przyjemne.
Nicość, ciemność, otchłań. Spokój.
Zero decybeli.
Trzydzieści sześć i sześć.
Zero luksów.
Oddychał, upajając się spokojem i ciemnością. Wyciszenie było tym, czego potrzebował.
Nagle coś go tknęło. Jakiś niepojęty lęk.
Uniósł powieki.
Pomieszczenie, w którym się znajdował, poraziło go swoją bielą. „Co jest?!” – pomyślał, zasłaniając dłonią oczy. Z jego dłoni skapywała czerwona ciecz. Krzyknął. Spojrzał na zawartość wanny. Dotarło do niego, że kąpał się we krwi.
Wyskoczył z wanny jak oparzony. Chlupnęło. Poczuł, że podłoga była do kostek pokryta czerwienią. Krew wylewała się z wanny. Rozejrzał się, szukając wyjścia. Wszystkie ściany obłożone były bielutkimi kafelkami, ale nie było żadnych drzwi, okien, nic. Na suficie nieprzyjemnie mrugały jarzeniówki.
Podbiegł do ścian i zaczął uderzać w nie pięściami, zostawiając na nich rozmazane, czerwone ślady. Liczył, że kryje się za nimi chociaż jakiś karton gips, ale wszystkie wydawały głuchy dźwięk.
Trzydzieści sześć i sześć. Trzydzieści sześć i sześć. Trzydzieści sześć i sześć.
Rzucił się na podłogę, próbując na czworaka wymacać jakąś magiczną klapę. Czerwona ciecz sięgała mu już do piersi. Macał, póki nie zaczął się zachłystywać. Z wanny wylewały się niekończące się potoki krwi. Nie mógł zlokalizować ich źródła. Nie było żadnego kranu, żadnego dopływu, żadnego od...
Rzucił się z powrotem do wanny. Po omacku szukał opływu, ale dno było lite. Próbował jeszcze przewrócić wannę, popchnąć, ruszyć, ale ani myślała drgnąć. W odwecie postanowiła za to trysnąć jeszcze większym strumieniem ciepłej krwi prosto w jego twarz.
„To niemożliwe, to jakiś sen” – wymamrotał, obcierając oczy. Rozejrzał się dookoła jeszcze raz. Dostrzegł między jarzeniówkami na suficie wielki hak na łańcuchu. Wszedł na krawędź wanny i wyciągnął ku niemu dłonie, próbując go dosięgnąć.
Trzydzieści sześć i sześć.
Zero decybeli.
Zero luksów.
To jest tylko zły sen. „Dalej, obudź się, no, obudź!”. Podskoczył.
Chwycił hak i zawisł na nim. Hak jednak po chwili oberwał się. On spadł w morze czerwone, a z dziury po łańcuchu zaczęła wylewać się krew, zatapiając całe pomieszczenie.
Trzydzieści sześć i sześć.
Zero decybeli.
Zero luksów.
Zero...
Już.
***
Rzeka zaczęła tworzyć na powierzchni niesamowite konstrukcje.
P. w pierwszej chwili pomyślał, że to jakiś Ocean, zmyślona ciecz w wymyślonej książce napisanej przez zmyślnego autora w niedomyślnym kraju. To musi być fikcja. Rzeki przecież tak nie robią. Nie konstruują się nie wiadomo skąd. Nie zastygają na nie wiadomo ile, a potem nie szaleją nagromadzonymi przez ten czas możliwościami poruszania się. ...A może...?
Przełknął ślinę. A co, jeśli to prawda? Jeżeli Ocean może być Rzeką? Jeżeli w Sektorach Alfa i Omega wydarzyło się coś, co stworzyło Rzekę? Ścisnął dłoń na karabinie. Że też dzisiaj musiał mieć zmianę.
Rzeka wypiętrzała się przed P. w abstrakcyjne wzory. Obłe, podłużne, łączące się ze sobą, wyginające się i rozpadające. Tańczyły tuż przed jego oczami i z pewnością zagrałyby mu na nosie, gdyby Rzeka, przezornie, nie zachowała dystansu.
Palce P. zaciskały się na karabinie coraz mocniej. Był sam. Być może doświadczał tylko jakiejś halucynacji, zwidu, urojenia. Rzeki przecież tak się nie zachowują. Krople potu pojawiły się na jego skroniach. Jeżeli zamknie oczy, otworzy je, a to coś wciąż będzie się przed nim wiło, to znaczy, że trzeba działać.
Jak pomyślał, tak zrobił. Gdy otworzył oczy, tuż przed jego twarzą wiła się jego twarz. Zaczął krzyczeć. Chwycił za karabin i wpakował serię prosty między swoje-nieswoje oczy.
Odnóże Rzeki rozprysło się, chwytając kule i zabierając je ze sobą do piętrzącej się masy, która nagle zapadła się w sobie. P. dyszał, patrząc na ponownie nieruchomą Rzekę. Ta zaczęła mienić się dziesiątkami kolorów, po czym wybuchła mackami we wszystkie strony. Przybierały one kształty najkrwawszych obrazów, scen i reprezentacji.
P. patrzył i nie mój pojąć, co właściwie uruchomił.
***
Zaduch był nie do zniesienia. Morlina dyszał, próbując wchłonąć w siebie resztki tlenu z pomieszczenia. Mogli być teraz razem w kiblu albo chociaż na zapleczu, ale nie. Siedzą w kącie przy zadymionym stoliku, bo ona musiała odpocząć. I tylko jara szlugi.
Syntezatory wyły jak oszalałe, wkręcając jakieś harde elektro. Obtarł pot z czoła.
- To idziesz tańczyć czy nie?
- Nie.
Morlina wstał. Miał już dość. Nie tak miał wyglądać ten wieczór.
- Bo pójdę sam – zagroził.
- To idź. – Zaciągnęła się i wypuściła dym w jego stronę.
- Ja nie żartuję...
- Morlina, idź i mnie nie wkurwiaj – bąknęła, strzepując popiół do niemal pełnej popielniczki.
Serce waliło mu jak oszalałe. Przełknął ślinę.
- To spierdalaj! – warknął Morlina, ruszając na parkiet. Ludzie wirowali wokół niego, on słyszał tylko jakieś przytłumione, rytmiczne zawodzenie.
Spojrzał na scenę udekorowaną złotymi lametami. Gitarzyści i klawiszowce kiwali się ze swoimi instrumentami, a pomiędzy nimi stała wokalistka. Cała w złotej poświacie. Natapirowana czupryna i błyszcząca kurtką z wielkimi poduchami na ramionach sprawiały, że wyglądała co najmniej jak bogini, a co najwyżej – jak Matka Boska. Morlina oblizał się. Może z nią...
Ruszył w stronę zakazanej miłości.
- E! Dokąd?! – Zatrzymał go jakiś wąsacz pod krawatem. Obok niego stali łysy i chuchro z paziem na głowie.
- Odpierdol się! – Morlina próbował wyszarpać się z uścisku, ale pozostali go przytrzymali. Ich powykrzywiane twarze śmiały się z niego, a rechot, wydobywający się spomiędzy ich ust, zaczynał tworzyć swoją piosenkę.
„Wojna i śmiech zaraz po nich...” – zaśpiewało mu w głowie i Morlina rzucił się na wąsacza. Okładał go po twarzy z całą siłą, jaka w nim drzemała. Łysy i paź próbowali go powstrzymać, ale dostali z byka. Morlina rozgniatał mięśnie na twarzy wąsacza. Ubijał je z całej siły, aż zmieniły się w gładką papkę. W końcu nie bez powodu miał przydomek taki, jaki miał.
***
Nadeszła rewolucja.
Jacques de Saucisse nerwowo strugał kawałek drewna. Dał sobie spokój z wyobrażeniami ideału, a właściwie – z jakimikolwiek wyobrażeniami. To nie były czasy na wyobrażanie sobie czegokolwiek.
Obtarł pot z twarzy.
„Kliny. Więcej klinów. Dobre kliny. Proste, podłużne, trwałe kliny. Pani Gilotyna musi być zadowolona” – mamrotał, przesuwając nożem po drewnie. Czuł, że TO się zbliża. Że kliny przestaną być potrzebne. Że nadejdzie ten moment, gdy klin zostanie zastąpiony przez klan lub klan przez klin. Że klinem można klan, a klanem klinu już nie. Rachunek był prosty. Albo klan, albo klin. Więc strugał. Strugał jak oszalały. Sęk za sękiem, szczapka za szczapką, klin za klinem. Największy dostarczyciel klinów w całym Paryżu. „O Boże” – modlił się. – „Spraw, by kliny były zawsze potrzebne”.
Od dawna nie słyszał brzęczenia komarów, które porozlatywały się po kątach, lecz nagle coś zawyło mu w uszach. Wziął głęboki wdech. Palce zacisnęły się na nożu i pobielały jeszcze bardziej. Przymknął oczy, przygotowując się na najgorsze.
Drzwi otworzyły się z hukiem.
- Panie de Saucisse! Koniec! Pana czas minął!
- Nazywam się Parówkiewicz! Jestem Polakiem – pisnął Jacques. – To pomyłka!
- Dobre sobie! Jacques’u de Saucisse, ha, od dziś po prostu Jacques’u Saucisse, za swoje wszystkie zbrodnie, zostajesz pozbawiony tytułu szlacheckiego i skazany na ścięcie przez Wielką Panią Gilotynę!
- Jacek Parówkiewicz! Jestem Jackiem Parówkiewiczem! – jęczał de Saucisse. – TY!!! – wrzasnął na widok swojego dawnego lokaja, który wychylił się zza grupki rewolucjonistów. – Ty zdradziecka świnio!
Lokaj ścisnął nóż i wyszedł spomiędzy mężczyzn. Nim zdążyli go powstrzymać, de Saucisse rzucił się na lokaja i – jakby specjalnie – nadział się na trzymany przez niego nóż. Patrzyli na siebie przez chwilę jak zamknięci w stopklatce. Lokaj w głębokim szoku, bo wcale takiego obrotu spraw nie planował, a Jacques de Saucisse w błogim uśmiechu. Pokazał im, głupcom, jak to się robi. Nie wezmą go żywcem!
Jacques de Saucisse z całej siły ścisnął dłoń lokaja, która trzymała nóż i przesunął ją z prawej na lewo, rozcinając się, tym samym, na pół. Jego ciało pokryło się gęstą czerwienią. Z dłoni wypadła mu idealna, drewniana kiełbaska. Jeszcze ostatkiem sił wydusił...
*
- Misiek, do cholery! Ile jeszcze będziesz się bawił tym jedzeniem?! Cały jesteś upaprany w keczupie!
- Mamo, nie teraz...
- Dosyć!
- „Ja odejdę, ale smak po mnie pozostanie!” – wrzasnął mężczyzna, rzucając w twarz oszołomionej, starej matki rozciętą parówką.
I tak Parówkiewiczowie przepadli na wieki. Linia życia została przerwana, Apokalipsa wydarzyła się. Ale spokojnie, będą kolejni. Okrucieństwa nie da zatrzymać.
*******************************************************
Tekst IV
Pokonać dystans
[/akapit]
Nie wiem czy śnię, czy śniłem, czy tylko sen mi przyśnił sennie snuty życia sen. Natłok myśli, lecz brak słów. Którędy pójść? Co jeśli tą drogą szło już wielu? Może jest wydeptana, ale tego nie widać. Brniesz przez zamglony teren. Nie widzisz własnych stóp. Z innej strony wybierzesz temat zbyt łatwy – nikt nie będzie pamiętał, że tędy przeszedłeś.
Co lub kogo spotkam po drodze? Dobrze byłoby z kimś porozmawiać. Spytać o kierunek… Pojawiły się cienie. Coraz więcej postaci krążących wokół. Szuranie butów, szepty. Raz blisko, raz gdzieś dalej. Opary gęstniały, a odgłosy narastały. Wszyscy obcy, anonimowi. Hej, tylko nie tak tłumnie! W gromadzie ciężko was rozróżnić. Zrobimy natychmiast redukcję etatów.
Podmuch wiatru rozwiał tajemnice, na placu zostawiając parę bohaterów. Po chwili widoczność na powrót osłabła. Rozciągnęli ramiona i pomachali.
– Dzień dobry!
– O co chodzi?
O, w porządku. Dla ułatwienia jeszcze Ty będziesz kobietą.
– Aha.
Mężczyzną naturalnie Ty.
– Tak!
Musicie być ciekawi, musicie zainteresować! Dopiero co przyszliście, wykorzystajmy sytuację. Nawiązanie w formie wizytówki, proszę!
– Ja Adam.
– Ja Ewa.
Ja pierniczę, świetnie. Stworzyłem was tak naprawdę po to, aby spytać… dokąd teraz?
– Ewcia, bufet? Stawiam żeberko.
– Świetny pomysł! Ha! Nie wchłonę całego, maksymalnie gryza, proszę – pokazała język. – Po co mi się wtrącasz? Bo ci się "wtrance".
Będę musiał czasem was skomentować, nie gniewajcie się.
– To ja wtrącę. Ty stawiasz! – zaśmiał się.
– Bo masz węża w kieszeni? – zakpiła.
Tylko nie przesadzajcie, bo co się nawiązało, to się przewiąże. Gdzie tu się ruszyć…?
– Do bufetu – rzekła Ewa.
Do bufetu…
– Niemożliwe! Do bufetu? – powtórzył.
Kiedy się obrócili, za nimi znikąd wyrósł budynek szkoły. Popędzili na stołówkę.
Że co? Nakazano być wiarygodnym, a wyszedł bezsens: jeb – szkoła! Zaskoczyła. Kiedy ja widziałem tam żeberka? Może na WF–ie… Dosyć!
Adam chwycił kobietę za dłoń i przeprowadził przez mgłę.
Ee… czy feministki mnie za to znienawidzą? Ech. Dobra, jedźmy dalej.
W końcu poczuli pod stopami asfalt. Weszli między pierwsze budynki. O poranku mieszkańcy jeszcze spali i nawet leżące przy bramach psy spoglądały bez większego zainteresowania. Obrali drogę wzdłuż rzeki, rozkoszując się pogodnym dniem.
Trakt piął się wyżej. Mijali mosty wyłożone kostką brukową. Przechodząc na drugi brzeg, zauważyli poszerzone miejsce zarezerwowane na przystań. Ewa naliczyła trzy zacumowane łódki oraz kajak. Obrali kurs właśnie tam. Gdy wkroczyli na drewnianą platformę, usłyszeli dźwięk tłuczonego szkła. Spod podłogi dobiegły głosy:
– Komuś coś się stało?
– Moja wina, złapałem gorącą herbatę i odruchowo puściłem. Niech żyje zgrabność!
– Proszę się nie przejmować, zaraz ogarniemy. Nowa do odbioru w tym samym miejscu, dobrze?
– Dziękuję i jeszcze raz przepraszam.
Ewa wskazała na tabliczkę ze strzałką w dół zawieszoną na poręczy schodów.
– "Bar Tunel” – przeczytała.
– Oby zabłysło w nim światło – skomentował Adam.
– A zabrakło szyn – zaśmiała się.
Skrzypiące stopnie zaprowadziły ich pod platformę.
– Dzień dobry! – zawołała do kelnera zamiatającego szkło.
– Witamy! – wyprostował się. – Proszę, zapraszamy głębiej do "Tunelu".
Po pokonaniu ostatniego stopnia stanęli naprzeciwko obrazu trójmasztowca uwięzionego między ostrymi skałami z jednej strony i sztormem nadciągającym z przeciwnego kierunku. Bar odgrodzono drewnianą ścianą, a pozostawiono tylko niskie odrzwia i wysoki próg. Obok stały ławki oraz kosze z popielnicami. Metalowe osłony na kantach siedzeń połyskiwały. Adam ocenił, że wyposażenie kupiono niedawno. Pociągnął za klamkę, a przeciąg pchnął drzwi tak silnie, że niemal dostał w głowę. Przepuścił Ewę, a później przygarbiony minął próg i z trudem docisnął zamek.
Kiedy znaleźli się w środku, pokiwali z uznaniem głowami.
– Fajnieś to wykombinował.
Bez spoufalania już, proszę. Wy nie urywacie nastroju, to ja wam nie przerwę jedzenia.
– Stoi – uśmiech rozpromienił buzię Ewy.
Układanka z czerwonej cegły przyciągała oko, lecz przy dłuższym wpatrywaniu tworzyła wizualne imaginacje. Linie zaprawy pulsowały wzdłuż korytarza, a kontury straciły ostrość. Adam potrząsnął głową i opuścił wzrok. Na gołych stołach ustawiono lampy naftowe.
– Stolik dla dwóch osób? – zagaił kelner.
– Tak… – potwierdził jeszcze zdezorientowany. – Poprosimy.
– Serdecznie proszę zostawić zbędne rzeczy tutaj. Biorą państwo talerzyk oraz sztućce i podchodzą później do baru. Tam śmiało nakładamy różności. Dzisiaj dzień kiełbasek! Na wegetarian czekają inne frykasy, w miseczkach obok napojów – wskazał kierunek.
Nie trzeba było powtarzać. Błyskawiczna teleportacja do pachnącego mięska. Na półmiskach rozłożono posiekaną wędlinę. Adam ledwie zdążył rzucić okiem, a towarzyszka nadziewała plastry krakowskiej na widelec. Siermiężnie usiłowała złapać jak najwięcej, jakby miał jej zabrać sprzed nosa. Patrzył szeroko otwartymi oczami na żywiecką, podwawelską, śląską, wspomnianą krakowską, francuską Andouille, Cervelas de Lyon, salami, białą, mocno parujące frankfurterki, pepperoni, chorizo, sujuk, fińską rynnimakkara, liverwurst, a w rogu jeszcze dymiła grillowana kaszanka. W buzi zebrał litr śliny.
– Mniami! – Ewa chwyciła kamień z porcją masełka. – Zaniosę do stołu. Do zobaczenia!
– Znowu nabrała dwa kilo, a zje pięć deko – podsumował szeptem.
Przemyślał i nabrał więcej warzyw. Zapach pomidorków koktajlowych z cebulką budził wspomnienia z dzieciństwa. Kiszony ogórek kojarzy się jednak z bardziej dorosłymi wspomnieniami. Dorzucił dwie sałatki, surówkę z marchewki i kilka pajd chleba. Ustawił wszystko koło talerza partnerki i wrócił po herbatę z cytryną.
– Aż ci się uszy trzęsą! Smacznego!
– Co za chamskie przyzwyczajenie przerywać komuś jedzenie – przełknęła i chichocząc, pokazała ozorek. – Dawaj chlebek!
– Proszę, Niegrzecznewsko – teraz ona oglądała język Adama.
– Smakuje państwu? – poznany kelner akurat przechodził.
– Zaraz skosztuję.
– Mi bałdzo! – ugryzła kromkę.
– Gdyby dla pana zabrakło, proszę wrócić po dokładkę – rzekł.
Szczęka Ewy zastygła w rozwarciu, a widelec Adama przymarzł do ust.
– Powiedziałem czy pomyślałem? – zapytał skonfundowany pracownik.
Odpowiedzieli śmiechem. Facet strzelił buraka.
– Bardzo przepraszam…
– Spokojnie, to nie pana wina – przerwała.
– Dokładnie – potwierdził Adam po odłożeniu sztućca. – Domyślamy się, czyja to sprawka – mrugnął do kobiety.
– Jeszcze raz przepraszam, ale nie rozumiem – chłopak był już całkiem zdezorientowany.
– Tym razem to nam proszę wybaczyć, ale to ciężko wyjaśnić. Niech się pan nie stresuje, mamy dobry humor. Bardzo przyjemne miejsce i mogę wreszcie powiedzieć, że nawet jest pysznie – uśmiechnął się.
Do samego końca już do nich nie podszedł.
I co teraz? Co teraz? Zrobiłem, co chcieli. Jest dobrze? Czy ja jestem zaciekawiony? Czy znudzony? Może pracownik powinien okazać się szaleńcem? Wróci z tasakiem żądny posoki i… Niee, to banalne. Co w takim razie? Zawsze jak muszę pomyśleć, to…
– Wyjdę zapalić – Adam opróżnił kubek z ostatniego łyka i wstał.
– To ja do łazienki – stwierdziła.
Przed lokalem siedział znajomy kelner z fajką w dłoni.
– Mógłbym z panem zapalić? – zapytał.
– Z przyjemnością – usztywnił barki. – Proszę.
Małe kliknięcie zapalniczki i chwila relaksu.
– Radziu! – dobiegło ze środka. – Przypłynęli! Dawaj te beczki!
– Ech, dopiero co wyszedłem… – westchnął. – Muszę lecieć – rozczarowany popędził za róg.
– I tym sposobem mam dwa szlugi – podsumował, spoglądając do popielniczki. – No, półtora… – zaciągnął się mocno. – Zostaliśmy sami?
Wokół nie było nikogo.
– O co chodzi, stary? – zapytał, wpatrując się w okręt. – Przecież wiesz wszystko. Możesz wszystko! Kiedy chcesz, cokolwiek i dokładnie tam, gdzie masz ochotę. Jesteś narratorem swojego życia, a zachowujesz się jak pacynka.
Śniłem piękne sny wyjątkowymi słowami, a teraz nie pamiętam jak je zapisać. Nie czuję tego, co się dzieje. Pomysły się tłoczą, ale nie tworzą. Bardzo chciałem zalać te cudowne momenty gorącym woskiem, aby zastygły w nieruchomym ułamku geniuszu. Otoczyć odpowiednią porcją zachwytu, wzruszeń i pochwał. Gdzieś zagubiłem odległość między gustem tłumu, a osobistą wrażliwością. Jak to wyważyć? Jak dostać się do żaru inspiracji? Kiedy ego mnie gubi, a kiedy za mało myślę o sobie? Jestem niezdecydowany… Przepraszam…
– A co, gdybyś nie wiedział? – puścił bucha w stronę masztów.
Czego nie wiedział?
– Co by było, gdybyś tego wszystkiego nie wiedział? Jakbyś spuścił z tonu i nie był taki wszechwiedzący? – zgodnie z planem odpalił drugiego od dogasającego kiepa. – Wielu twierdzi, że coś jest niemożliwe…
…aż przychodzi ktoś, kto o tym nie słyszał i słowo ciałem się stało.
– À propos, dziękuję za wyśmienite śniadanko.
Proszę.
– Skoro mam okazję, to jeszcze taka rada: umieść wątpliwości na jednej kartce, wypisz skrupulatnie myśli niedające spać i spal. Zamknij wszystko w jednej świadomości i zniszcz. Dosyć, stary, zasługujesz na spokojną kreację.
Dziękuję.
– Świietni-e – zakrztusił się dymem. – A, jeszcze ostatnie pytanie. Jakbyś mógł wybrać i powiedzieć: czego boisz się najbardziej?
Mój największy strach… Brr! Gdyby stworzyli nagrodę złote maliny literatury i jeszcze to promowali na cały świat… Na przykład wydając w prześmiewczej wielkiej księdze… Z jakąś obciachową nazwą…
– "Wielka księga kiełbasek"? – zapytał, mając w pamięci temat posiłku.
Kiełbasa przy tym to brzmi dumnie! Już prędzej niezdrowe parówki. To jest odpowiednie porównanie.
– "Wielka księga parówek".
Dokładnie. Gdybym miał ciało, poczułbym dreszcze na myśl o „Wielkiej księdze parówek”.
– Aha, rozumiem… Przypominam: zapisać, pożegnać, spalić. Będzie dobrze, tak?
Dobrze, spróbujmy. To cześć.
– Właśnie. Trzymaj się!
W tym momencie deski zawibrowały i do uszu Adama dobiegł stukot butów. Zza rogu powoli wyłonił się kelner Radek. Następnie dotarła beczka i drugi tragarz. Starszy od kelnera, w podartych ciuchach stawiał stopy dosyć niepewnie. Krople potu spływały po nieogolonej twarzy. Najprawdopodobniej efekt kaca lub potyczki z ciężarem. Parówy w żadnym wypadku na zewnątrz nie było. Ostrożnie zbliżyli się do drzwi. Unieśli beczkę wysoko nad próg. Radek nie odwracając się, jedną ręką próbował wymacać klamkę.
– Adaś, już?! Poprosimy pana o rachun… – Ewa z całym impetem wyparowała z "Tunelu".
Był w trakcie ostatniego macha i zdążył tylko spojrzeć na niedopałek. Panów ściągnęło z beczką na róg ławy. Uderzyć musieli także wyjątkowo niefortunnie, skoro aż tak ogromny chlust pofrunął wprost w stronę mężczyzny. Zapachniało naftą.
Lepiej nie mówmy o pieniądzach. Nie wiem czy macie przy sobie portfel.
*******************************************************
Tekst V
Wielka Księga Parówek. Parówka wyborcza.
[/akapit]
Nareszcie. Pacjent uśmiechnął się, chociaż okoliczności były raczej parszywe. Kilka godzin wcześniej cierpiał, żałował, że się w ogóle urodził. Wyzywał od najgorszych matkę, ojca i pragnął tylko umrzeć. Nic więcej.
Kiedy gorączka spadła, Adam stwierdził, że w tak eleganckiej szpitalnej sali nigdy nie był. Widział coś podobnego tylko na filmach. Wiklinowe fotele dla gości, wazon z kwiatami na stoliku… zasłony w hawajskie wzorki. Sporej wielkości plazmowy telewizor na ścianie. Kłopot polegał na tym, że pilot leżał na stoliku, Adam nie mógł dosięgnąć. Ręce miał skrępowane skórzanymi pasami. Też – nie byle jakimi. Żadnych otarć na nadgarstkach, pasy od wewnątrz podbite kożuszkiem z wełny. Przynajmniej tak wyglądały. Nawet jeśli to była imitacja, to doskonale zrobiona.
Zawołał pielęgniarkę, zjawiła się natychmiast. Zupełnie jakby czekała pod drzwiami. Pamiętał jej imię – Aneta. Lubił ją. Miła, sympatyczna i ładna. Wcześniej nigdy by tak nie określił kobiety z krótkimi, tlenionymi włosami, przy kości i sporo po czterdziestce. Nawet, gdyby była aniołem w ludzkiej postaci, prędzej by powiedział: stara gruba świnia. Poczuł lekkie zażenowanie swoim wcześniejszym podejściem do ludzi.
- Dzień dobry, panie Adasiu. Widzę po minie, że już panu lepiej. Wyniki badań bardzo dobre, najgorsze za nami. Chyba lepiej się spało, prawda?
- Kochana pani Anetko, cudownie. Śniło mi się, że jestem u babci na wsi i jem śniadanie.
- Wspaniale. Mi się chyba nic nie śniło, ale czasem to i dobrze.
Uśmiechnął się, choć nie zrozumiał.
- Myślę, że już można odpiąć pasy. Chciałbym sam iść do łazienki, rozruszać się. No i obejrzeć jakieś wiadomości. Wie pani, jak to jest – jeden dzień się przegapi, człowiek nie wie co tam się na świecie dzieje, później się zastanawia o co poszło. Ale na świecie już chyba nie ma żadnych wojen?
- Mogę się zgodzić, nie widzę przeciwskazań. – Kiwnęła głową. - Jednak zgodnie z procedurą, ktoś powinien przy panu być. Zawołam pielęgniarza. Po śniadaniu przyjdzie do pana lekarz prowadzący, porozmawiacie. Cieszę, się, że najgorsze już za nami. Nikt nie lubi gorączki…
Zamilkła z powodu, którego Adam nie mógł znać, a ona w myślach błagała, by tak zostało. Nim się obudził, kazała usunąć lustro z łazienki. Trzeba trochę czasu, by blizny zniknęły. Pierwsze efekty powinny pojawić się po śniadaniu.
Kilka tygodni wcześniej.
O ile tymczasowy pokój Adama można uznać za luksusowy, ten, do którego udała się Aneta był o wiele skromniejszy. Skojarzenia z czasami PRL automatyczne. Tak się Prezesowi podobało i koniec, kropka. Nie każdy lubi zmiany. Zmiany dzielił na dobre i złe. Nowe meble – zło. Nowe pomysły, by było jak najdłużej po staremu – dobro. W ogóle nic ją to nie obchodziło, dobrze płacił za opiekę nad pacjentami. Jak ktoś jest obrzydliwie bogaty… trzeba być skończonym idiotą, żeby mu powiedzieć coś w stylu „pana fotel jest zeżarty przez mole”, a że Aneta wolała pracować dla niego, niż podcierać tyłki za grosze, grzecznie milczała.
Zaczęło się niewinnie. Od zdania, które ot tak, po prostu palnął:
- Powiedz mi, dlaczego ludzie mówią, że nie lubią kiełbasy wyborczej? Każdy lubi kiełbasę.
- Bo kiełbasa jest droga. Ja tam kupuję parówki.
Dla niej zabrzmiało to jak wyjątkowo nieudany skecz kabaretowy, zbyt groteskowo, by można to potraktować jako poważną rozmowę. Oczywiście, że kiełbasa jest teraz dla wybranych. Jak kogoś stać na willę z ogrodem i basenem, to sobie może pozwolić na rarytasy. Rybkę nad morzem, pełnoziarniste pieczywo, ogórki, pomidory, kiełbasę właśnie, zwykłe masło zamiast margaryny. A przeciętny Kowalski ma do wyboru jeść coś co ani zdrowe, ani smaczne lub po prostu chodzić głodnym. Wtedy w głowie Prezesa narodził się pomysł. Ryzykowny, można powiedzieć śmiało – niebezpieczny, ale z pewnością wart dokładnej analizy.
- A gdyby tak zrobić to, co Amerykanie? – Zabębnił tłustymi paluszkami o blat stołu, lśniącego jak… starannie wypolerowane jabłuszko bez robaka w środku. – Oglądałaś „Supersize me”? Coś tam dodano do jedzenia, co nie dość, że poprawiało samopoczucie, to jeszcze uzależniało. I o ile dobrze pamiętam, ustalono, że sieci fast food’ów nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności.
Już wiedziała, co wykombinował, po plecach przeszedł paskudny dreszcz. Przypomniał jej się eksperyment… Coś dodano do jedzenia? Żołnierzy podczas wojny faszerowano testosteronem. Byli agresywni, skuteczni, ale też wiecznie niewyżyci seksualnie. Co najgorsze, trudno osądzić zbrodnie, które popełnili na cywilach. Przecież nie mieli nawet pojęcia, że nie są w stanie kontrolować siebie.
- Panie prezesie, tamto skończyło się fatalnie. Może nawet się jeszcze nie skończyło, bo według statystyk tylko w tym roku więcej osób umrze przez nadwagę niż z głodu. No i nie sądzę, żeby minister zdrowia…
Zaniósł się śmiechem. Lubił Anetę, głównie za poczucie humoru. Mieli raczej podobne, bo kilka razy opowiedział jej ten sam kawał o blondynkach, a ona tak uroczo chichrała.
- Chce pan, żeby ludzie byli szczęśliwi, jedząc najtańsze jedzenie? Jest pan odważny. Tylko… utopijne społeczeństwo, z tego co wiem, nie ma szans na przetrwanie. Na dłuższą metę. Będą mieli poczucie, że skoro jest tak cudownie, nie muszą nic robić. Prawdopodobnie nie będą chcieli się uczyć, pracować, mieć dzieci. Żadnych ambicji. Chciałby być pan przywódcą nieporadnych...
- Czytasz mi w myślach. Cieszę, że dla mnie pracujesz. Na ten moment masz dwa zadania. Namierz dobrego chemika. Jak znajdziesz, przygotuj ogłoszenie. Chętni do testowania parówek nowej marki. O, i kajzerek. Taki zestaw śniadaniowy. My płacimy, oni mówią co lepiej smakuje.
Zbladła, ale przytaknęła. Wyszła z gabinetu na miękkich nogach. Doskonale pamięta ten moment, zamiast iść wtedy prosto do gabinetu i wykonać zlecone zadanie, wymknęła się tylnym wyjściem z bazy, która wyglądała raczej jak przeciętny domek jednorodzinny. Zadzwoniła do męża i niecierpliwie czekała aż odbierze. Pierwsza próba nie powiodła się. Zapaliła papierosa i zdała sobie sprawę, że nawet nie wie jak mu to powiedzieć. Prosto z mostu – nie może. Co z tego, że to prywatny numer. Miała niejasne przeczucie, że odkąd tu pracuje, w związku z tym za dużo wie, jej każdy krok jest śledzony. Może chciała tylko usłyszeć głos męża, nic więcej. Ot tak, na pocieszenie. Ciepłe, miłe słowa. Krzysiek i tak był przekonany, że jej praca polega tylko na asystowaniu przy zabiegach SPA w sanatorium. Ani to sanatorium, ani SPA… asystowanie przy zabiegach – w tym przypadku nie kłamała. Nadal nie odbierał, nie oddzwaniał, papieros jakoś szybko się skończył. Zauważyła, kiedy filtr zaczął parzyć w usta.
Doskonale pamięta, bo wtedy jeszcze mogła powiedzieć o sobie – jestem miłą, sympatyczną osobą. Dobrą, wrażliwą pielęgniarką i nigdy żaden pacjent przeze mnie nie cierpiał. Teraz – ostatnie skreślić. Trzymała się tego wspomnienia jak zbawiennej poręczy, jak czegoś co mogłoby wymazać widok ludzi, którym osobiście podawała śniadanie z uśmiechem. Życząc smacznego.
Prawie nikt nie wiedział co się dzieje, życie toczyło się nudnawym rytmem. Krzysiek wtedy nie odebrał telefonu, bo grzebał przy samochodzie. Sąsiadka cieszyła się, że dostała karmę dla kota w promocji – trzy puszki w cenie jednej, kot miał to w dupie. Córka pokłóciła się z chłopakiem i z tej okazji kupiła sobie pudełko lodów, choć przysięgała, że nie będzie tracić kieszonkowego na pierdoły. Ktoś zarysował komuś samochód na parkingu i nastąpiła klasyczna wymiana uprzejmości. Normalnie, wszystko normalnie…
Położyła tekturową teczkę na lśniącym biurku prezesa. Normalnie to byłby pendrive albo coś równie praktycznego. Cóż, on po prostu miał słabość do teczek.
- Po wszystkim?
- Po wszystkim. Adam Berlinek wyzdrowiał i zachowuje się… jak powinien.
(Jak sobie życzysz, ścierwo, sadysto pierdolony).
- Ostatni? Na pewno ostatni?
- Tak, panie prezesie. Receptura jest już na tyle udoskonalona, że możemy wprowadzić do obiegu. Ryzyko, że powtórzy się taka sytuacja, to w najgorszym wypadku promil. Wszystko ma pan w teczce. Jak chodzi o przypadek Adama Berlinka, to… niektórzy ludzie tak reagują na gorączkę. Omamy, stany lękowe. Gorączkę można wytłumaczyć wszystkim, niekoniecznie zatruciem nawet. Ot, grypa.
- Zawsze mówiłem, że Bóg nam zesłał coronavirus. Nie trzeba się głowić nad konsekwencjami. Możesz wziąć tydzień wolnego, napracowałaś się.
- Tak… - szepnęła, ukłoniła się grzecznie i najciszej jak mogła, zamknęła za sobą drzwi gabinetu. Postanowiła, że jej noga nigdy już nie przekroczy tego progu. Być może nawet granic Polski. Trzeba będzie jakoś to wytłumaczyć Krzyśkowi. Jakkolwiek, nawet bezczelnie kłamiąc. Chociaż… może wcale nie będzie musiała. Miała zapisane wszystkie nagrania. Jak uczono ją na studiach z pedagogiki? Powiedz mi – zarejestruję. Wytłumacz – spróbuję zrozumieć. Pokaż mi…
Zabrała ze swojego biura ulubiony kubek i pendrive. Lubiła z Krzyśkiem oglądać wieczorem filmy przy lampce wina. Do tego, co miała mu zamiar włączyć, lepszy byłby bimber. Po drodze kupiła czystą. Nie to samo, ale też się nada. To łatwiejsze rozwiązanie, niżby miała sama opowiadać. To, czemu Adam rozdrapał twarz, chciał wydłubać sobie oczy. To jak trudno go przypiąć pasami do łóżka, jak w tym całym szaleństwie wrzeszczał. Wrzeszczał jak oblany wrzątkiem, a jego skóra z minuty na minutę stawała się co raz bardziej czerwona. Płakał. Ze strachu, z bólu. Krzyczał coś o robakach, błagał, żeby mu pomogła wyjąć je z oczu…
Krzysiek nie zasługuje na ten widok. Nikt nie zasługuje. Jej za to chociaż zapłacili… Miała przeczucie, że każda wydana złotówka będzie parzyć w dłoń. Wrzuciła pendrive do odpływu, pieniądze postanowiła przekazać na jakiś charytatywny cel. Może na schronisko dla zwierząt? Psy i koty nie kupią sobie parówek.
Zbierało się na deszcz. Było duszno, żaden listek nie drgał na drzewie, niebo przybrało ołowiany kolor. Trzeba się zbierać zanim lunie i o wszystkim zapomnieć, postanowiła. Wtedy zadzwonił Krzysiek.
- Kochanie, jak będziesz wracać z pracy, kup nam parówki. Wiem, wiem. Dużo było, ale tak sobie przekąsiłem i nie wiem jak to się stało, zjadłem wszystkie. Cudowna dzisiaj pogoda!
*******************************************************
! | Wiadomość z: Bitwa |
Oceniający mogą przyznać każdemu tekstowi maksymalnie po trzy punkty. |
Zachęcamy do pisania komentarzy i przyporządkowania nicków do tekstów. 