Już czas.
Patrzę na błękitne niebo, mając nadzieję, że przygarnie mnie, jak moją Anię.
Włosy jeszcze poprawia mi wiatr, nie wie, że wzrok już przestaje reagować. Ogarnia mnie kojąca cisza, delektuję się dźwiękami w mojej głowie. Saksofon znów zawodzi podmieniając głos Watersa, a akordy gitary zmieniają niespiesznie. Widzę w myślach przesuwające się po strunach palce. Czuję chłód ziemi, i jak otwiera się, obejmując mnie powoli zimną mgłą i czarną darnią. Nadchodzi moja moc bez brzasku.
- Nareszcie!! – witają mnie niespodziewanie znajome twarze.
Stoję trochę zdezorientowany. Żona siedzi na kolanach jakiegoś muskularnego blondyna, trzymając drinka w dłoni. To ‘sex on the beach’, poznaję po rozkładzie barw i kryształkach cukru na brzegu szklanki. Jest jeszcze wujek Zbyszek, który zmarł na zawał, kuzyn Marek, dawca organów sprzed dziesięciu lat, i sąsiedzi spod siódemki, co im się drzwiczki do kaflowego pieca uchyliły w noc sylwestrową. Ach, i dwie koleżanki z liceum, które też dawno nie widziałem. Nie rozpoznaję pozostałych osób. Znajomi machają do mnie, jakby doczekali się przyjazdu gościa z prezentami.
Rozglądam się dookoła, wodzę wzrokiem po krwisto-czerwonym suficie, szukając bez sukcesu źródła światła. Nie ma nigdzie ścian, tylko wystające z ziemi białe miejsca do siedzenia przy okrągłych stołach. Jak małe wyspy z grupkami ludzi aż po horyzont, obojętnie, w którą stronę się spojrzy. Podłoga też jest czerwona, i nasze ubrania. Tylko blondyn jest na biało. Podchodzę do nich, żona ewidentnie już pijana uśmiecha się bezwiednie, obejmując go lewą ręką za szyję.
- Kto to jest? – pytam żonę, przyglądając mu się z bliska. Albinosowi z czerwonymi tęczówkami.
- Nie wwważne kto, ale jjjaki – bełkocze uśmiechnięta. – Jest tak fffantassstycznie wwwulgarny.
Łapię się na tym, że myślę zupełnie trzeźwo. Analizuję metodycznie to, co widzę. Każdy ruch, zataczających się ludzi, pojawiające się znikąd szklanki i kieliszki w ich rękach.
- Już rozumiesz, prawda? – pyta blondyn głębokim barytonem.
Odwracam głowę, widzę przy dalekiej grupce drugą ubraną na biało postać. Siedzą po kilka osób przy suto zastawionych stołach. Wydaje mi się, że jest tam mój ojciec, ruszam w tamtą stronę.
Powietrze nagle mlecznieje, ale wchodzę w tę mgłę, pamiętając kierunek. Pięćdziesiąt metrów prostego marszu jest łatwe, dlatego dziwię się, że dochodzę do mojej pierwszej grupy, ale z drugiej strony. Mgła znika, tak jak się pojawiła, Albinos uśmiecha się lekko, jego ramię zsuwa się niebezpiecznie po plecach żony, która pręży się jak kotka, przytulając się do jego torsu.
- Martini z lodem – mówię i wyciągam rękę.
Duży kieliszek na cienkiej nóżce pojawia się w mojej dłoni, czuję przyjemne zimno na palcu, który dotyka szkło od spodu. Stoję zastygły i patrzę jak wilgoć wykrapla się na jego ściankach.
- Nie cieszysz się? – Albinos patrzy na mnie ptasim wzrokiem. – To w końcu twoje najczęstsze marzenie ostatnich trzech miesięcy.
Żona chichocze, opiera rękę na jego piersi. Chwytam kieliszek drugą ręką, odłamuję nóżkę i wbijam ostre szkło w jego szyję. Jestem pewien, że trafiłem w tętnicę, ćwiczyłem kiedyś ten niespodziewany ruch setki razy, więc obserwuję spokojnie jak krew tryska i znaczy jego biały garnitur na czerwono.
- Za to, że umierała w męczarniach - mówię wyciągając szklany szpikulec. - Mam nadzieję, że cię mino wszystko boli. Takie miałem marzenie.
Blondyn wciąż się uśmiecha, dotyka ręką szyi zasklepiając ranę.
Teraz już naprawdę rozumiem. Wiem, że musi to powiedzieć. Jak zaklęcie otwierające skarbiec. Widzę nagle łzy w jej oczach, słyszę znów wysokie tony elektrycznej gitary Gilmoura, upuszczam zakrwawione szkło żałując, że nie sprawdziłem jak smakuje martini w czyśćcu.
- Szybko ci poszło - stwierdza jakby ze smutkiem w głosie. - Wybrałeś piekło.
- To piekło mnie wybrało - odpowiadam i zamykam oczy.
Lecę w dół.