Elfde Gebold

1
wulgaryzmy (nieliczne)

Znam ten kawałek Europy, znam całkiem nieźle. Bywało się w portach Antwerpii, w terenach po lewej od Skaldy, toczącej wody po belgijskiej ziemi. Choćby w Kallo. Brzydota otoczenia po otwartych przestrzeniach Skandynawii sprawia jednak, że najchętniej zaszyłbym sobie oczy. Ale z oczywistych względów jest to niemożliwe, więc pokonuję zakazaną strefę z oczami zwężonymi w szparki, żeby w pole widzenia nie wlazła cała panorama. Bez powodzenia. Nawet nocą pchają się przez szybę błędne ogniki nad kominami chemicznych fabryk, widoma oznaka wypalania ubocznych produktów, powstałych przy mieszaniu najróżniejszego syfu w trzewiach przerażających Lewiatanów. Tym razem jednak, zamiast cystern, ciągnę kontenery z drewnem, wyrzynanym bez litości w niemieckich lasach. Zanim dostanę się w pobliże Beveren, gdzie zaczynają się marsjańskie klimaty, muszę najpierw pokonać trasę od zrębu do porządnej, utwardzonej nawierzchni, dopiero potem robi się normalniej. A z Antwerpii z powrotem na wyrąb – i nie jest to Road to Hell. Raczej Road to Chlew. Jesień nadchodzi zimna i mokra, a w lesie trzeba dwójeczkę załatwiać na mech i kamienie, jakoś nikt nie pomyślał o toaletach. Przejebana robota, do niej standardowe grzechotniki nadają się jak warząchew do kopania fundamentów. Żeby wywieźć utrupione drzewa potrzeba konkretnych chamów o większych pojemnościach, wzmocnionych napędach i terenowych oponach, autostradowe lale niezdarnie mieszają błocko na rozjeżdżonych leśnych drogach, skropionych obficie deszczem. Trzeba przywołać wszystkie umiejętności, żeby nie ugrzęznąć na amen, a stajnia odhacza na stosownych formularzach pierwsze poważne ofiary w sprzęcie.
Pandemia, nie pandemia, Chińczyki przerobią każdą ilość tarcicy, kontrakt jest gigantyczny, choć podobno pod topór idą tylko ofiary kornika. Pewnie, jasne jak słońce. Nawet nie ma kto zrobić rabanu, bo Niemcy grzybów nie zbierają, więc systemu wczesnego ostrzegania, jak w Polce, gdzie przynajmniej grzybiarze donoszą o połaciach kniei golonych na łyso, nikt nie włącza. Ich lasy, ich sprawa, ja zarabiam na życie.
Moim celem jest Miasto Kontenerów. Hektary zajmowane przez stalowe pudła, ustawione jedne na drugich, spiętrzone w kilkunastometrowe wieże, a raczej budynki, między którymi prowadzą wytyczone od linijki ulice. Ruch jak w ulu, ciężarówki z całej Europy, masa towarów, ramiona dźwigów i liny suwnic trzeszczą od zawieszonych ciężarów, człowiek, gdy musi wysiąść i nagle pozbawiony zostaje ochronnego pancerza kabiny jest w tym wszystkim malutki, maciupeńki, krasnoludek w krainie olbrzymów. Wszędzie zwieszają się kilometry elektrycznej trakcji, już to na wielgachnych słupach, już to podczepionej gdzie się da, niebo, ledwie widoczne z wąwozu ulicy, pocięte jest siatką grubych i cieńszych kabli. I wiatraki wszędzie, zielona energia w natarciu, mielą skrzydłami powietrze. I ogrodzenia, wokół siatkowe płoty, wydzielające dzielnice Miasta. Ta, do której zdążam ma dodatkową atrakcję, strefę, gdzie płot ma fryzurę z drutu kolczastego i jest pod prądem, a co kilka kroków wiszą na nim tablice z ostrzeżeniami. Trupie główki i błyskawice kłują w oczy. I napisy z wykrzyknikami. Tu się mieści konteneriatorium. Nie da się tej strefy inaczej nazwać.
Niemcy nie chcą, żeby w czasie podróży robaki wrąbały im celulozę między słojami nieokorowanych pni, ale sami nie mają ochoty zajmować się zabezpieczeniem ładunku. Jeszcze by się komuś rzuciło w oczy, ktoś by sobie przypomniał IG Farben i Oświęcim. Belgowie nie mają podobnych rozterek i gazują aż miło. Pucha z trucizną załatwia wszelkie ryjące stworzenia, a i gryzonie, jeśli się jakiś zaplącze do kontenera, w końcu myszy i szczury nie mają szkół z podręcznikami do historii. Ilekroć patrzę na ogrodzony obszar, tylekroć przestawia mi się podstawowa funkcja płotu; on nie jest po to, by nie wpuszczać do środka postronnych osób, tylko po to, żeby biedne kontenery nie mogły uciec na wolność, póki kołacze w nich jeszcze odrobina życia. Wyłącznie stosownego napisu brakuje nad bramą.

Ale dzisiaj mam to wszystko gdzieś, dzisiaj robię nalot na Anwerpię. Nawet pogoda się ze mną zgadza, nie pada, chmury odeszły gdzieś nad morze, albo do tego cholernego lasu, który jutro znowu zobaczę. Jeszcze tylko wydostać się ze strefy, na rondzie u zbiegu Hazopweg a Steenlandlaan mijam charakterystycznego hasiora. Mają Belgowie zwyczaj przyozdabiania placka trawy w środku okrężnego ruchu pomnikami, nawiązującymi do lokalnych specjalności. A to figura hutnika, a to wagonik z górnikiem czy rybacki kuter. A tu – katedra z dwóch ustawionych na sobie kontenerów, ozdobionych wyrzezanymi palnikiem rozetami i strzelistymi oknami kończącymi się ostrym łukiem, niczym w gotyckich kościołach. Współczesna trawestacja stylu, postindustrialny hołd dla bliźniaczych, kamiennych budowli w Antwerpii. Ciekawostka. Kontenerowe sacrum, promieniujący na całą portową krainę. Święty kontener, witający przybyszów i żegnający ich po złożeniu ofiary za drucianymi płotami.
Znajduję dobre miejsce na nocleg grzechotnika i ruszam na drugą stronę Skaldy, w miasto. Je też znam, wiem, że ma w sobie magię, włóczęga jego ulicami jest jak plaster położony na ranę zadaną przez przemysłową brzydotę. Nawet maska na twarzy nie przeszkadza w nasiąkaniu odrobinę egzotycznym czarodziejstwem starych murów.
Lockdown jeszcze niepełny, jak zwykle zawijam do Hard Rock Cafe, dopełnia się mój prywatny rytuał, pielęgnowany latami. Z głośników leci Chris Rea, co za traf, jakby mi kto z drona głowę prześwietlał, kradł dane z ostatnich tygodni. Kawa na pierwszym piętrze, przy oknie z widokiem na pomnik Rubensa i podświetloną katedrę Najświętszej Marii Panny. Ależ jest ogromna, jedna z najwyższych budowli sakralnych na całym świecie, cud strzelistości i harmonii. A z bliska, gdy wychodzę na plac, robi jeszcze większe wrażenie, połyskująca ciepło w blasku reflektorów wieża śpiewa tylko do mnie, gdy podnoszę głowę, by objąć wzrokiem jej wierzchołek, wtopiony w kryształ fioletowego nieba.
Z tą piosenką, dźwięczącą długimi pasażami w uszach, idę załatwić to, co - dla odmiany - całkiem przyziemne. Skończyły mi się bibułki do papierosów: w ogóle dobre alibi do zaplanowania turystycznej rajzy. Za całe ćwierć euro, tanio wyszło.
Przy Reyndersstraat znajduję sklepik, gdzie sprzedawcą jest czarnoskóry rastafarianin. Do bibułek dokładam piwo Jupiter, a ten odsłania dziąsła w szerokim, porozumiewawczym uśmiechu, uderza pięścią w serce, pozdrawiając niczym rzymski legionista. Miło, też się uśmiecham, kombinując, jak zarobiłem na te dowody sympatii. Czy ja wyglądam na jakiegoś, kurwa, rasta brata? A może sekret tkwi w czarnej, motocyklowej skórze, naciągniętej na grzbiet, wyjściowym odzieniu, używanym przeze mnie najchętniej, gdy tylko robi się chłodno? A potem zaczynam się odbijać od miejsc, które chciałem sobie pozwiedzać. No bo jak tu być w Antwerpii i odpuścić Het Steen, podobno najstarszy budynek z tych, co przetrwały po najpierwotniejszej zabudowie? I gówno, zamek w remoncie, jedynie zza blaszanego płotu można sobie popodziwiać niewielki kawałeczek zabytku. Następne idzie Museum aan de Stroom, podoba mi się perspektywa szwendania między pieprzem, mydłem i powidłem różnych ekspozycji i oglądania panoramy miasta z tarasu na dwunastym piętrze kompletnie odjechanego budynku. Ale tu też ciemno, głucho i zawarte podwoje, tylko klamkę można pocałować, wyrażając żal i sromotę w duszy. Dopiero teraz do mnie dociera. Przecież prawie wszystko jest pozamykane, po ulicach jeżdżą tylko puste tramwaje, taksówki, śmieciarki (kurza twarz, dlaczego akurat śmieciarki?) i policja. Przecież pomór w mieście, pandemia. Trafiłem fantastycznie, tylko turystyka taka bardziej kwalifikowana. Co się okazuje po chwili.
Włażę w jakieś uliczki, bo tak mi się zwidziało, że to będzie właściwa droga, i nagle się okazało, że odium powszechnej pustki w tym rejonie miasta nijak się nie utrzymało, wokół pieszy ruch jak na Monciaku w sezonie. Tylko że w zasięgu wzroku sami faceci. No co jest? Przez chwilę panikuję, bo mi się wydaje, że trafiłem na zgrupowanie gejowskich klubów, tym bardziej, że błyskają jasno świecące wystawy. Ale nie. Wzdłuż Vingerlingstraat istotnie widzę rząd witryn zbliżonego rozmiaru, w których wystawiają się skąpo ubrane dziwki z całego świata - małe, duże, chude, grube, młode, stare, czarne, żółte i czerwone, jakie tylko chcesz. Machają, uśmiechają się, kiwają zapraszająco, kusząco oblizują usta, wyginają się w ponętne pozy. Żywe manekiny. Mają krzesła, żeby żylaków nie dostały, nawet stoliki się trafiają.
Niby fajnie, bo potem się dowiedziałem, że poza tym gettem – a konkretnie kwadratem ulic z domami zwanymi umownie, z przymrużeniem oka „schipperskwartier”, czyli „domy okrętowych kapitanów” - otwarta prostytucja jest zabroniona, zaś koncesje we właściwej lokalizacji podpisuje sam burmistrz. Zatrudnienie bez paszportu i pozwolenia nie wchodzi w grę, pod ręką za to są lekarze do interwencji i okresowych badań. Podobno reforma kurewstwa zaprowadziła porządek, bezpieczeństwo dla kobiet pracujących i wykatapultowała z interesu mafijnych alfonsów. Podobno.
Nie przystaję, chociaż wzroku nie odwracam, właściwie trochę jestem ciekawy, ile kosztuje taka usługa. Może, mimo pozorów obycia i pozy obieżyświata wyłazi ze mnie prowincjonalny Janusz z zatęchłego kąta cywilizowanego świata, ale jakoś głupio stać i się gapić jak sroka w gnat. Inni mężczyźni, może bywalcy, koneserzy nawet, nie mają tego typu rozterek. Przyglądają się otwarcie, oceniają, ślinią jak psy.
No nie dziwota, bo przecież każdy z nich może pokazać palcem, wejść sobie przez szklane drzwi i kupić seks. Kupić. Jak w supermarkecie. Wcale nie mam zamiaru osądzać, skądś się przecież wziął najstarszy zawód świata, widocznie istniała zawsze społeczna potrzeba, a jestem ostatnim kandydatem na jurora. Ale taki zwierzyniec, kurwiniec właściwie, metodycznie zorganizowany, jak na wysoką cywilizację przystało, budzi we mnie jakiś niesmak. A do tego jeszcze zdaję sobie sprawę z wysokiego priorytetu świadczonych usług, gdyż na targowisku chuci nie ma pandemii. No nie ma. Takie cuda. W kraju ciężko zainfekowanym, gdzie chorzy lekarze bez objawów są proszeni o nieudawanie się na kwarantannę, tylko o powrót do pracy, bo nie ma komu walczyć z zarazą. Najwyraźniej ryzyko przenoszenia korony przy najbliższym kontakcie, jaki mogą mieć ludzie, staje się kompletnie nieważne, bo biznes musi się kręcić.
W kolejnym boksie widzę dziewczynę, która nie kusi niczym, żadnym gestem, i choć jej strój jest równie symboliczny, co pozostałych, siedzi na krześle i czyta książkę. Nie mam pojęcia, czy to wiersze T.S Elliota, czy raczej tanie romansidło, ale jej czytanie nie jest pozą, nie łapie klientów na duszę intelektualistki. Naprawdę jest wpatrzona w stroniczki wybranego dzieła. Ma długie, ciemne włosy, delikatne rysy i długie palce, podtrzymujące tom. Mimo ostrego światła jest w jej pozie coś z malarskiego wizerunku starych mistrzów flamandzkich. Nic więcej nie zauważam, przechodzę bez zatrzymywania. Później napiszę o niej wiersz, rymowany, patetyczny i głupi, wyrzucam go z komputera, gdy tylko wersy układają się w beznadziejną całość, zwieńczoną równie beznadziejną puentą.
Nie mogę się wycofać, za daleko, muszę dojść do końca ulicy, chowam głowę w ramiona, przychodzą idiotyczne myśli o Marrakeszu, zastanawiam się, czy tu też można się targować jak tam, z rozmachem, z bezczelnością, z teatralnymi gestami i powtarzanym szantażem ogrywanej rezygnacji z zakupu. Lęk przed czarnymi glistami w głowie sprawia, że nieomal truchtem zwiewam pod Katedrę, nadziei ratunku szukając za drzwiami obrośniętej winoroślą karczmy Elfde Gebod, obiecującej przytulne ciepło i normalność.
No i tak jest, zziajany wpadam do środka, ceglane mury, tu i ówdzie pochlapane wapnem, kafle z terakoty, drewniane belki sklepienia, solidne stoły z toczonymi nogami i krzesła bez wyściółki, wypisz-wymaluj jak te w polskich biurach za komuny, gięte, z zakrzywionymi oparciami, wrzynającymi się w plecy, dobrze, bo się nie zaśnie nad szklanką z piwem, ale też się nie pobujasz ryzykownie na krawędzi, za słaba konstrukcja, wszystko w ciemnych kolorach, pewnie żeby nie przeszkadzało dziesiątkom świętych figur, rzeźbionych i namalowanych, kolorowych i jednobarwnych, stojących i wiszących wszędzie, na każdym centymetrze płaskiej powierzchni, o, nawet pod jedną ścianą jakby czubek ołtarza, złocone, wysmukłe łuki pną się po ścianie do samego sufitu. Wszystko obejmuję jednym spojrzeniem, na szczegóły nie ma czasu, bo po następnych dwóch krokach natykam się na świętego Krzysztofa, przyglądającego mi się z niesmakiem, a obok stoi święty Piotr, marszczy brew i zaraz do mnie mówi:
- Jak ty tam jeszcze raz trafisz, to nawet nie próbuj tutaj przychodzić!
- Ale gdzie trafię? - palę głupa.
- Już ty wiesz gdzie, nie udawaj większego debila, niż jesteś.
Na co ja:
- Pioter, no weź, zabłądziłem, wcale nie chciałem, jak bum cyk cyk, no przecież mnie znasz!
- A tak, znam, jak zły szeląg znam, wszyscy cię tu znamy i ty mnie nie bumcykcykuj, pajacu jeden.
Tak mówi. Naprawdę. Chyba dobry ma wywiad, albo za dobrze widzi z tej karczmy, myślę sobie.
- Pioter, dajże już spokój, no święty nie jestem, ale bez przesady.
- Stefanku...
- O Jezu, długo tak możesz?
- Nicponiu, drugie przykazanie, nie wzywaj imienia Pana Boga swego nadaremno, do ciężkiej cholery!
- Tak? Drugie? No to jakie jest niby to jedenaste, co nazywa tę knajpę i was w środku? - kozakuję, bo mogę.
Sam jestem za głupi, ale jak raz zupełnie niedawno rozmawiałem z pewną bardzo mądrą Panią Profesor, która się zna na teologii i zeszło czegoś na relację między Księgą Wyjścia, Biblią i katechizmem. Gdzieś po drodze od tej pierwszej pierwszej do tego ostatniego zginął zakaz uwieczniania jakkolwiek istot ożywionych, w tym, a jakże, świętych. Za to dziewiąte przykazanie się rozciągnęło na dwa podpunkty, no przecież dycha, dziesiona, dziekana musiała zostać, taka ładna, okrągła, magiczna cyferka.
A tu świętemu Piotrowi rumieńce, wymalowane na policzkach przez barokowego chyba polichromistę czerwienieją intensywnie, wygląda na serio zapowietrzonego. I święty Krzysztof też wkurzony wielce, rękę już, już podnosi, ani chybi przydzwoni mi w łeb.
- Nie przeginaj pały, nie filozofuj, wieśniaku! I tak wiem, że sam tego nie wymyśliłeś. Wyśta wycięli drugie przykazanie na swoje potrzeby! - ryczy niebiański klucznik, a potem sapie, wypuszczając parę przez wywiercone w nosie dziury o... hmm... trochę zbyt regularnych kształtach, jakby się Gepetto od świętych figur posłużył z lenistwa wiertarą.
- Pax! Pax! - podnoszę dłonie, po czym walę się na pierwsze z brzegu krzesło, wolne jak wiele innych, bo frekwencja dzisiaj w „Elfde Gebold” niespecjalna.
Natychmiast się zjawia miła panienka, zamawiam bez namysłu ciemne, bruina, z kija, po butelkowym, trochę sikowatym Jupiterze będzie jak zakąska. Kątem oka przyglądam się świętym, zastygli, widać, że wybór browara wzbudził respekt i uspokoił szalejące emocje.
- Nic a nic nie przeginam – mówię spokojnie, łyknąwszy solidnie ze szkła. - Nie mam z tym wycinaniem nic wspólnego, niech mnie ręka boska broni. Co do winy, no to wiesz, Pioter, noszę na garbie co najwyżej grzech pierworodny, przyznaję się, choć niechętnie, bo to nie mnie Ewka nakręcała tą cholerną papierówkę. I to jeszcze z robakiem, bo przecież nikt jabłonki nie pryskał.
- Taa... - święty Piotr znowu ożywa, wyraźnie ma ochotę na dłuższy wykład, ale w końcu macha ręką.
- Ty, niepryskany, ty lepiej dopijaj i pryskaj na kojo, bo ja za ciebie do roboty rano nie wstanę.
- Nie?
- Nie, leniu śmierdzący! Nawet mi się nie chce niczego wyjaśniać, bo i tak do tego zakutego łba nic nie dotrze. Zjeżdżaj!
Ja niepryskany? Tak sobie myślę, przecież nieprawda, pryskali, namaszczali, a jakże, nawet drugie imię mi się dostało przy okazji. I elektroniczny zegarek z melodyjkami na komunię też był. Prawilnie. No ale co się będę kłócił.
- Pryskany, Pioter, pryskany, tyle to ty wiesz. Ale dzięki – dopijam piwo – komu w drogę, temu kopa w dupę.
- Żebym ci ja zaraz kopa nie zasadził za wycieczkę na Vingerlingstraat! Ostatni raz ci daruję. Pamiętaj!

No to pamiętam. Tak się przecież wszystko odbyło.
Com tego dnia zobaczył i z kim rozmawiał, to moje. Nikt mi tego nie odbierze. Trza spadać do kontenerowych dzielnic i do lasu, a wrócić tu następnym razem w świetle poranka, gdy skończy się szaleństwo korony. Kiedyś przecież musi. Tylko czy wtedy święci, oblężeni przez hałaśliwych turystów, będą tacy chętni do gadania? Kto to wie?

Elfde Gebold

2
I to jest to, Brat Pan.
Tak należy rozmawiać ze sobą, gdy radio w samochodzie ciągle gra, a piwo jest wciąż za ciepłe.
Zawsze wiedziałem, że Masz prąd w głowie.
Brawo. Na osiem braw.

Bywaj taki wciąż.

Dodano po 44 minutach 55 sekundach:
Polecam "On the Way" Jack Kerouac, poczytaj, jeżeli nie było okazji. Beatnicy z Beat Generation szaleją po Stanach na kołach i wąchają wolność. Dobre na postoje.

Cieszę się, że nie kupili Cię na "ambony", to dopiero byłaby "ruina".
Amen i spadam pospać.
Fajne literowanie!
Czołówka.
Wiem, że oni nigdy tego nie zrozumieją, ale pod moją maską sarkazmu wspomnienia żyją.

Elfde Gebold

3
Myślę, że tamta kurewka czytała jednak Eliota:
My, chochołowi ludzie
Razem się kołyszemy
[...]
Tutaj kraina nieżywa
Kraina kaktusowa
Tu hodują kamienie


Podoba mi się to, co przeczytałam - weszłam w ten świat, choć dla mnie to obce przecież sztafaże, ale fajnie świat ludzki, wrażliwy, empatyczny.
Mogłabym wejść w warstwę językową, poprawiać żmudnie przecinki i niezręczności stylistyczne, ale... szkoda mi wrażenia, że Cię znam (to znaczy Twojego narratora) i przy piwie opowiadasz mi swoje historie.

Więc potem pewnie tu wrócę.

Elfde Gebold

4
Umiesz tworzyć ciekawe, obrazowe teksty, pobudzać wyobraźnię, malować słowem.

Tutaj to mogłoby stanowić piękną oprawę pomysłu, zainspirowanego dwoma kontrastami: między krajobrazem industrialnym i starówką oraz między dzielnicą rozkoszy a knajpą-kaplicą.

Taki koncept aż się prosi o plastyczną, barwną, przemawiającą do wyobraźni oprawę.

Tylko, że pod tym względem jest bardzo nierówno. Początkowy fragment ma świetne momenty (lewiatany, błędne ogniki, postindustrialny hołd, plaster na ranę), ale dobrze by było z tego zostawić tak z 30%, przetrzebić co suchsze dowcipasy i mniej ciekawe fragmenty opisów. Mam wrażenie, że chciałeś za dużo grzybów wpakować w ten barszcz, albo raczej za dużo easter eggów i od mnogości pisankowych barw zrobiło się szaro, bynajmniej nie w industrialno-asfaltowym sensie.


Potem, gdy docieramy do miasta i powinna zacząć się estetyczna uczta, dostajemy opisy rodem z turystycznego przewodnika oraz odkrywanie oczywistości.

Po dotarciu do zasadniczej części tekstu, tej stanowiącej powód jego powstania opowiadania robi się nieco lepiej, ale właśnie tutaj liczylibyśmy na coś więcej i tego czegoś więcej brakuje.

Jaskinia niesamowitości mogłaby jeszcze wynagrodzić trud dotarcia do celu, porwać i pobudzić, gdyby opisać Elfde Gebod tak, jak na to zasługuje, zamiast poświęcać miejsce nienaturalnemu dialogowi.

Sam pomysł jest świetny, obserwacja tych kontrastów wymaga pewnego szerszego spojrzenia na świat i zdolności łączenia wrażeń estetycznych ze światopoglądami, pomysłowości, zmysłu obserwacji. Tytuł też na plus jako zgrabnie zakamuflowany gimnazjalny żarcik (tu też kontrast między treścią a formą, fajna sprawa), ale tekst powstał albo za szybko, albo bez zaangażowania.

Dostajemy sporo nazw miejsc, o których warto poczytać i za inspirację do googlania pięknie dziękuję, ale przyznaję że moim zdaniem tekst nie oddał sprawiedliwości własnym inspiracjom.

Elfde Gebold

5
Ponieważ lubię Chrisa Rea i „The road to hell”, (często mi towarzyszy, gdy przemierzam autostrady), puściłam ją sobie w tle podczas ponownej lektury Twojego tekstu i lepiej już rozumiem, o czym napisano w poprzednim poście
MargotNoir pisze: (wt 04 maja 2021, 13:22) Potem, gdy docieramy do miasta i powinna zacząć się estetyczna uczta, dostajemy opisy rodem z turystycznego przewodnika oraz odkrywanie oczywistości.
.,
Opowieść czasami gubi rytm (i nastrój) w opisach starówki – jakbyś przełączał się na „piosenkę przyjazną radiu”.
Dobrze czujesz obrazami (paradoksem, analogią, metaforą) – jak dla mnie wystarczyłby opis katedry jako kontynuacja optyki w opisie odczuć człowieka w Mieście Kontenerów (to jest świetnie, ale nie do końca wykorzystane).

Elfde Gebold

7
Romecki pisze: (wt 04 maja 2021, 21:30) Mniej tu ognia niż w starszych, lapidarnych, a przez to bardziej przemawiających, tekstach, ale nadal to jest dobre. Tylko że to bardziej obrazek, a właściwie dwa, bo Ci się opowieść rozpada na przedPiotrową i Piotrową.
Piotrowa jest niezrobiona, nieprzemyślana albo na kolanie już pisana, ale tworzą dobre analogie w świętymi kontenerami i aż proszą się o dobry dialog.

Elfde Gebold

9
Dobry tekst. Z obowiązku wspomnę, że lekkie czyszczenie tu i ówdzie by się przydało (jakichś powtórzeń, interpunkcji itd.), ale to nie wybija specjalnie z rytmu lektury, bo ta po prostu wciąga. Mnie wciągnęło zwłaszcza Miasto Kontenerów - genialny klimat tam zbudowałeś. Bardzo wyrazista też dzielnica obyczajów nie najcięższych. Za to czegoś mi albo zbrakło, albo było za dużo w scenie w knajpie. Może nie do mnie ten Pioter gadał po prostu, nie wiem...
Tak czy tak - ciekawie się czytało.
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

Elfde Gebold

10
A mnie się to gadanie z Piotrem w knajpie podoba. To jest całkiem zgrabne rozegranie "świata na opak". Knajpa to ostatnie miejsce, w którym można by się spodziewać figur świętych. Ale skoro już tam są, w otoczeniu tak bardzo dla siebie niezwykłym i niestosownym - to dlaczego nie rozwinąć tego motywu? Oczywiście, święty Pioter mógłby rozmawiać z ruinem o czymś zupełnie innym i nie z pozycji starego moralizującego zrzędy, jednak o sprawach poważnych i ogólnych było w pierwszej części tekstu. W knajpie zmiana tonacji jest pożądana. Taka sowizdrzalska zagrywka ma sens.
I tak przy okazji: to jedenaste przykazanie w szyldzie wcale mi się nie kojarzy z wyciętym drugim. Tzn. liczbowo wszystko by się zgadzało, lecz nie sądzę, żeby opiekunowie, którzy przygarnęli figury usunięte z kościołów, byli zwolennikami zakazu czynienia sobie obrazu rytego i dlatego tak nazwali knajpę :) Przypuszczam, że gdyby tak rozejrzeć się po wnętrzu, to dałoby się wypatrzeć gdzieś tablicę z jedenastym. A ono byłoby dosyć proste i powiązane z funkcją lokalu. "Pij, ile możesz" albo coś w tym rodzaju...
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Elfde Gebold

11
Rubia, gadanie w knajpie jest jak najbardziej w porządku i nostalgiczny współczesny Dyl Sowizdrzał w skórze jest pięknie wpisany w karnawał świata (kapitalny kontekst Miasta Kontenerów i katedry). W tym obrazie (dialogu) jest jednak jakby sfałszowana nuta - w sumie nie wiem, czy w Stefanku czy w świętym Piotrze. Stefanek pewnie jest "na opak bis", czyli w nim jest powaga, a w świętym rubaszność i szelmowstwo. Gdyby to było moje opowiadanie, wróciłabym do Eliota, tam, nie w dyskusji o przykazaniach, jest moc:
My, wydrążeni ludzie
My, chochołowi ludzie
Razem się kołyszemy
Głowy napełnia nam słoma
Nie znaczy nic nasza mowa

albo jeszcze lepiej:
I obcym nie był bliżej
W sennym królestwie śmierci
Niechaj jak inni noszę
Takie umyślne przebranie
Patyki stracha na polu
Szczurzą sierść, pióra wronie

(autor sam sobie winien - trafił mnie w Eliota :) )
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”