
Sugestie co do formy dialogu mile widziane.
Powtórzenia i nieścisłości stylistyczne (podmioty) - zamierzone – mowa potoczna (i pokręcona

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
- No więc, pan wie, ja hoduję róże. Mam wiele nagród na półkach w domu… Pierwszą dostałem za „Wierność”, jeszcze po tatusiu. Miała być „Niewinność”, bo śnieżnobiałe płatki, ale potem musiałem zmienić…
- Tak, to wszystko na pewno bardzo ciekawe, ale nas interesuje pana sąsiad…
- Sąsiad! Phe… – parsknął zniecierpliwiony. – W ogóle nie interesował się różami, a nawet w ogóle ogrodnictwem. Phe. Taki tam, goguś. Tylko udawał, że tu nowy, że jeszcze nie wie jak, i czy mógłbym mu doradzić…? No, czemu właściwie nie? I tak nigdy by nie dostał żadnej nagrody, nie to co ja. Tato zawsze mówił: „najważniejsze jest odpowiednie miejsce i nawóz, a potem praca, praca, i jeszcze raz praca: podlewanie, przycinanie, walka ze szkodnikami…” Próbowałem mu to wytłumaczyć, ale jak mówiłem: goguś. Tylko udawał. Ogród był mu potrzebny właściwie tylko do… – Wykrzywił twarz z pogardą.
- No, proszę mówić dalej.
- No więc sąsiad… Za to nasze żony od razu się zaprzyjaźniły, babskie ploteczki, śmichy-chichy, który przepis na szarlotkę lepszy. Nawet jak mi podbierały płatki róż do ozdobienia tortu, to nie protestowałem. Przynajmniej były podziwiane, nawet napawało mnie to dumą. Jakby. Tato zawsze mówił… No, ale miałem swoje róże i dbałem o nie, i wygrywałem nagrody. Mam ich wiele na półkach w domu. Dbałem o nie. Są bardzo delikatne, trzeba je osłaniać przed zimnem, przed wiatrem… Dbałem o nie…
- I co się stało?
Wzruszył ramionami. Widać było, że niechętnie o tym mówi.
- No więc, to wszystko ich wina – powiedział gorzko. – Urządzili sobie imprezę. W nocy. Głośną, z fajerwerkami. Nie mogłem ich uratować, nie mogłem ich osłonić…
- Kogo? Sąsiadów?
- Róż! Moich cudownych, nagradzanych róż. Zniszczyli je, połamali, spalili ogniem, w ogóle ich nie obchodziło…
- No i co? Co się wtedy stało?
- Poszedłem tam, żeby zobaczyć, żeby powiedzieć: że zniszczyli. I wtedy zobaczyłem.
- Co? Co Pan zobaczył?
- Ich. Razem. Jego z moją żoną… Tatuś zawsze mówił, że takie kobiety są jak psy, niewarte by się nimi przejmować. Żadne z nich.
W pokoju zapadła pełna napięcia cisza, za to przesłuchiwany uśmiechał się już tylko ze spokojem.
- Ale moja „Wierność” dostała pierwszą nagrodę. I to dzięki mamusi. A to było tyle lat temu… Tatuś sam się tym zajął. Zawsze powtarzał, że „najważniejsze jest miejsce i odpowiedni nawóz. Tylko taki daje dobre efekty”. I jak się okazało, miał rację. Tak samo było z „Gniewem”: ciemne, purpurowe płatki z niewielkimi pofałdowaniami na brzegach. Piękne! – Rozmarzył się na chwilę. – Tatusiowi by się spodobały. Właściwie nie zasługiwał by leżeć obok mamusi, ale tam było jego miejsce. A teraz te krzewy przy płocie, jak już się trochę wzmocnią, to na pewno wydadzą wspaniałe, dorodne kwiaty, godne kolejnej nagrody. Nazwę je: „Szarlotka” i „Zimne ognie”.