Uwaga! Spoiler!Cześć. Fabuła raczej płaska i pretekstowa, ale bardziej zależy mi na Waszej obiektywnej opinii n/t warsztatu. Czy jeśli moja książka będzie na takim poziomie, to można iść z tym "do ludzi"? Czy są jakieś fikołki, które u "tych, co się znają" wywołają uśmiech politowania i niemożebną chęć naciśnięcia przycisku delete?
Wulgaryzmów brak, ale są sceny brutalne i przemoc.
***
Moja ulubiona pora dnia. Te kilka, kilkanaście leniwych minut, kiedy nic nie muszę. Płomyki z trzaskiem przeskakują między gałązkami chrustu, dym wznosi się ku żebrowanemu sklepieniu wiaduktu, silnik motocykla cichutko cyka stygnącym metalem, a świerszcze wtórują mu z wysokiej trawy porastającej nasyp autostrady. Poza tym cisza. Rozkładam skórzaną kurtkę na betonie, wyciągam nogi w kierunku ogniska, a głowę opieram o szerokie tylne koło mojej maszyny. Jest dobrze. Nawet rozharatane kolana nie bolą już tak bardzo. Trzeba będzie je przelać spirytusem, ale to za chwilę. Teraz nacieszę oczy widokiem zachodzącego słońca. Przez moment. Póki życie znowu się o mnie nie upomni.***
– Dom ci dwajścia liter bezołowiowyj. W naturze albo na talon. Jak se tam wolisz. – Burmistrz był bardzo konkretny. Zwykle prości despoci kręcą, wiją się jak piskorze, a prawdę powiedzą tylko wtedy, kiedy już nie mają innego wyjścia. Widać sprawa urosła do rangi prawdziwego problemu.– Nie jestem pierwszy, prawda? – Nie mogłem sobie darować. Negocjacje to najważniejsza część zlecenia.
Aż się skrzywił. Potarł w zamyśleniu podbródek, ale nie miał odwagi skłamać mi w żywe oczy. Zamiast tego wstał zza stołu bilardowego, który służył mu za biurko i podszedł do okna. Poprawił poły wyświechtanej marynarki, założył dłonie za plecy i warknął:
– Nie twoja rzecz, odmieńcu.
Dałem mu chwilę. Niech poczuje, że to on tutaj rozdaje karty. Niech się napatrzy przez tę brudną szybę, na ten zlepek ruin i ruder, który nazywa swoim miasteczkiem. Ponapawa władzą. Człowieka zdesperowanego się nie kopie. No, może nie za mocno.
Zdjąłem nogi ze stołu, wstałem i przeciągnąłem się, jakbym już był po robocie.
– Macie rację, burmistrzu. Nie moja. – Narzuciłem kurtkę na plecy i ruszyłem ku drzwiom. Trzy kroki, dwa, je…
– Czekej!
Miał przynajmniej tyle godności, żeby się nie odwrócić. Dalej stał przy oknie, ale w zakurzonym szkle widziałem jego oblicze. Nastroszone wąsiska nadawały mu specyficzny wygląd. Gdyby nie to, że z postury przypominał niedźwiedzia, to wydawałby mi się pocieszny.
– Czydzieści dom. Więcy nie. – Zacisnął dłonie ze złości.
– Dorzućcie piątkę spirytusu i biorę – zaproponowałem niby od niechcenia. – Ale na weksel. Na gębę nic nie załatwiam.
Prychnął i pokręcił głową, zupełnie jakbym go tym obraził. Dopiero teraz spojrzał mi w oczy. Skinął na zgodę. To właściwie byłoby wszystko, ale zanim chwyciłem klamkę, dobiegł mnie jego cichy głos:
– Przyniś mi dowód.
– Jeśli mała żyje, dostarczę ją całą i zdrową. To część umowy…
– Jo nie o tym – przerwał mi takim głosem, że po prostu nie mogłem na niego nie spojrzeć. – Muszę wiedzieć, słyszysz? Muszę…! Że ta wiedźma zdechła!
Widziałem go, jak cały czas stał w tym samym oknie, na pierwszym piętrze podstawówki pełniącej funkcję ratusza. Czekał, aż wyjdę na dziedziniec, założę kask, odpalę motocykl, i dałbym sobie palec uciąć, że patrzył za mną, gdy odjeżdżałem zarośniętą uliczką między ruderami. Do pełnego romantyzmu brakowało tylko majestatycznie zachodzącego słońca. Cóż, poczucie winy to menda. Wcześniej czy później każdego zeżre od środka.
***
Słońce zaszło, gdy byłem w połowie drogi. Przez chwilę płonęło w lusterkach i czerwonym blaskiem wciskało się pod wizjer kasku. Zwolniłem, ale nie dlatego. Na autostradzie już nie byłem sam. Cienie pojedynczych wraków wyciągały się na asfalcie długimi pasmami. Przerzuciłem przycisk na lewej manetce i zapaliłem reflektor. Owal jasnego światła wyciął z szarówki fragmenty sylwetek osobówek, autobusów, wojskowych ciężarówek. Czterocylindrowy silnik mruczał na obrotach pół kreski powyżej biegu jałowego.Punkt kontroli epidemicznej – głosiła przechylona, wypłowiała tablica. Przed nią tkwiły w poprzek obu jezdni cztery przysadziste cielska transporterów opancerzonych. Jak tama trzymająca w ryzach rude morze. Dalej na wschód nie było nic oprócz kłębowiska poskręcanego metalu, wciśniętego pomiędzy ściany ekranów dźwiękochłonnych. Wraki, pordzewiałe, pogniecione, leżące jeden na drugim, ciągnęły się tak daleko, jak sięgało światło. Nie przejechałbym. Nawet dla motocykla było za gęsto.
Odbiłem w zatoczkę Miejsca Obsługi Podróżnych. Łuski zachrzęściły pod kołami. A może kości? Trochę zbutwiałych szmat walało się po parkingu. Foliowe torebki między resztkami brezentowych namiotów, ciemne plamy mundurów, jaśniejsze – cywilnych kurtek. Wszystko szare, zgniłe; leżało tu dziesiąty rok. Od czasu, gdy rozpętało się tu piekło. Gdy ludzie gołymi rękami rozdzierali się nawzajem na strzępy.
Jeden promil. Czasem więcej, czasem mniej. Trzydzieści osiem milionów zredukowane do trzydziestu ośmiu tysięcy w ciągu kilku tygodni. Jeden ocalały na tysiąc martwych. Ze wszystkich miast, osiedli, wsi, domów. Z odchyłką statystycznie nieistotną.
Wirus miał zabić wszystkich. Prawie mu się udało. Wśród tych, których oszczędził, są tacy jak ja.
Inni.
Odmienieni.
Zdjąłem kask i wciągnąłem w płuca chłodne wieczorne powietrze. Nic. Przynajmniej nic żywego. Ani jednej nuty zapachu, więc miejsce na bazę wypadową równie dobre, jak każde. Rozłożyłem się obok truchła wojskowej ciężarówki. Motocykl oparłem o burtę, przykryłem gałęziami i kawałkiem plandeki. Mała szansa, żeby ktokolwiek go wypatrzył, ale pod bakiem zostawiłem granat. Zawleczka podpięta linką do łańcucha, poprowadzona pod osłoną zębatki. Jak ktoś nie wiedział, gdzie szukać, to nie znajdzie, a sześćdziesiąt gramów heksogenu detonujące tuż przy jajcach skutecznie nauczy poszanowania cudzej własności. Moja mała, prywatna, pielęgnowana z czułością paranoja. Bo kto niby miałby mi coś stąd ukraść? Ocalali trzymali się od takich miejsc z dala, a wszyscy zainfekowani dawno wykitowali.
Przynajmniej tak sądzono.
Wypakowałem najpotrzebniejsze rzeczy, a plecak ukryłem razem z motocyklem. W miasteczku dostałem mapę. Nie wiem, na ile mogę jej wierzyć. Łowczy szli tropem wiedźmy aż do samego lasu. Jedyny, który ocalał, wracał do miasteczka prawie trzy dni. Złamana ręka, żebra, do tego gorączka i odwodnienie. Ledwie mógł utrzymać ołówek. Szkoda, że nie dali mi z nim pogadać. Burmistrz zatłukł go jeszcze tego samego wieczora. Cóż, nie mógł pozwolić żeby wieść się rozniosła. Rozumiem go.
Koślawe linie, przecinające się pod różnymi kątami, chaotycznie zakreskowane pola, symbole budynków, rowów, maszyn? Raczej ogólne wskazówki. No, przynajmniej z technicznego punktu widzenia. Generalnie gówno warte. Trzeba będzie polegać na zmysłach. Tutaj, na odludziu, z łatwością mogę wywęszyć i usłyszeć wszystko. Reszta to kwestia instynktu.
Przeładowałem strzelbę. Na dno dałem cztery loftki grubego śrutu, na górę dobiłem breneki. Ołowiany, trzydziestogramowy walec potrafi otworzyć czaszkę jak skorupkę jajka. Jeśli chłopak mówił prawdę, to mogłem tego potrzebować. Razem osiem pocisków. Co, jak nie wystarczy? Przy pasie miałem dziewiątkę, ale to jak strzelać z pistoletu na wodę. Jeśli ją zaskoczę, to strzelba wystarczy. A jak nie, to… to nie będzie miało znaczenia. Jeszcze latarka, nóż, butelka wody i apteczka. Resztę zostawiłem. Do roboty trzeba iść na lekko.
***
Nim minąłem pierwsze drzewa, księżyc wyszedł zza chmur. Na gruntowej dróżce, prowadzącej w gęstwinę, wyraźnie odznaczyły się ślady moich poprzedników. Tu szli jeszcze spokojnie. Na obrzeżach błotnistych kałuż buty odcisnęły równe, miarowo rozłożone ślady. Niczego się nie spodziewali. Zatrzymałem się i zamknąłem oczy. Zapachy napłynęły szeroką, wezbraną falą. Pierwszego trupa znalazłem trochę dalej. Umarł szybko, ale nie bezboleśnie. Plecy rozorane do kości, prawe ramię odgryzione zaraz przy barku. Coś go wlokło po ziemi i chyba cisnęło o drzewo. Leżał zawinięty o pień, na korze bure plamy zakrzepłej krwi.
Zgasiłem latarkę. Trochę dlatego, żeby nie zdradzać swojej pozycji, a trochę, bo twarz nieboszczyka, nadjedzona przez małe trupojady, szczerzyła się do mnie szpetnie. Lisy i dzikie kundle miały na nim używanie przez kilka dni. Też by mi było wesoło.
Z bronią przy ramieniu ruszyłem ostrożnie, trzymając się krawędzi drogi. Chciałem wykorzystać głęboki cień rzucany przez gęste krzewy i choinki. Nie musiałem węszyć. Wszystko widać było jak na dłoni. Srebrna poświata zalewała polanę na stoku małego pagórka. Tu trupów leżało więcej.
Wyglądało na to, że bydlę było wybredne. Żylastych strażników, ubranych w metalowe i skórzane pancerze nawet nie napoczęło. Wolało iść na łatwiznę, a do tego lubiło tłuste. Zastępcę burmistrza poznałem po bogato zdobionej dubeltówce. Widziałem go nieraz, jak przechadzał się z nią po miasteczku, chociaż od ostatniego razu troszkę się zmienił. W miejscu okrągłego kałduna, który kiedyś opadał mu aż na kolana, ziała wyżarta do czysta dziura. Puste oczodoły patrzyły prosto w gwiazdy. Sięgnąłem po jego broń i wyłamałem baskilę. Srebrne punkciki spłonek zalśniły w świetle księżyca. Wyjąłem oba naboje i schowałem do kieszeni. Pociągnąłem nosem nad pustą komorą. Tak, jak myślałem, nie zdążył wystrzelić. Nie to, że grubas był szczególnie dobrym strzelcem, ale nie dał rady nawet walnąć na wiwat w panice. To, co ich dopadło, musiało być naprawdę szybkie.
Poderwałem głowę, bo wydawało mi się, że słyszę ludzki głos. Po trzech dniach od ataku raczej wszyscy byli już definitywnie martwi, ale zawsze mógł się napatoczyć jakiś szabrownik albo zwykły włóczykij. Zamknąłem oczy. Zapachy znowu uderzyły ze wszystkich stron. Po chwili zawtórowały im dźwięki.
Tak, to musiały być one.
Ruszyłem truchtem w kierunku żwirowni. Wjazd powinien być tuż za zakrętem leśnej dróżki. Gdy tylko podeszwy butów zaszurały o beton placu załadunkowego, stanąłem jak wryty. Podrzuciłem broń do oka.
Ktoś śpiewał.
Słaby, urywany, jakby gasnący głos. Nie mogłem rozróżnić słów, ale dobiegał od strony zakładu. Szpaler gęstych jodeł prowadził prosto do bramy. Wokół nie było nikogo. Ani trupów, ani śladów. Nic. Lekki powiew wiatru niósł woń starego smaru, rdzy i bagnistej wody, ale pomiędzy zapachami wyraźnie czułem metaliczny odór krwi i… czegoś jeszcze.
Śpiew rozległ się znowu od strony sterowni. Prosta buda z blachy falistej, wyniesiona jakieś dziesięć stóp nad ziemię na stalowej kratownicy i wciśnięta między przysadziste cielska kruszarek stożkowych. Ruszyłem ostrożnie między stertami złomu i hałdami żwiru, żeby obejść ją z boku. Głos dochodził z drugiej strony.
Na podeście między przenośnikami zobaczyłem dwie postaci. Skulone pod kawałkiem jakiejś szmaty, większa leżała na kratownicy platformy, a mniejsza siedziała z głową opartą o blachę zsypu. Melodia płynęła cichą, niknącą falą. Złowiłem słowa głupiej, jarmarcznej piosenki. Jednej z tych naprawdę dennych, bo o miłości.
Przycisnąłem broń do ramienia. Fosforyzujący punkcik muszki przykrył głowę leżącej.
Śpiew zamilkł.
– Czego tu szukasz, hyclu?!!! – Głos rozległ się w mojej głowie niczym wystrzał armatni. Strzelba wypadła mi z dłoni. Z bólu zakryłem uszy rękoma. Zwaliłem się na kolana.
– Czego chcesz, przybłędo?!!! – Rezonowała każda cząstka mojego ciała. Nie dość już nas skrzywdziliście?!!!
Czułem, że tracę zmysły. Ta wiedźma ugotuje mi mózg! Skuliłem się na piasku, zacisnąłem powieki najmocniej, jak tylko mogłem, i ukryłem głowę w ramionach. Głos szarpał mną coraz słabiej i słabiej. Powolutku odcinałem się od niego kawałek po kawałku. Walczyłem o oddech.
Potrząsnąłem głową. Jak wyrwany ze snu, spojrzałem w górę. Stała tam, na podeście i wskazywała na mnie wyciągniętym palcem. Mała dziewczynka, może dziesięcioletnia. U jej stóp, okryta zakrwawionymi łachmanami, leżała kobieta. W oczach płonęła nienawiść. Wyciągała ku mnie szczupłą, trupio bladą rękę i zacisnęła zęby z wysiłku. Nie miała już sił na nic więcej. Nagle zacharczała i opadła bezwładnie na platformę.
– Biały miś, biały miś… biały… bia… – mamrotało dziecko.
Wpatrywało się we mnie półprzytomnie. Nagle zacisnęło powieki, wbiło piąstki w uszy i zawyło:
– Czarny miś, czarny miś, czaaarnyyy…!
– Spokojnie mała, już dobrze… – starałem się żeby mój głos jak najmniej przypominał warkot, ale ściśnięte gardło ledwie przepuszczało oddech – …chodź, zabiorę cię do taty, tylko zejdź…
Podniosłem strzelbę i potykając się, ruszyłem ku sterowni, ale dziewczynka osadziła mnie w miejscu, mówiąc zupełnie trzeźwo:
– Stój. On tu idzie.
Popatrzyłem w górę. Złapałem spojrzenie wiedźmy, pocięte kratownicą podestu. W jej rozpalonych gorączką oczach nie było już nienawiści. Tylko satysfakcja.
Ryk rozdarł noc gdzieś za moimi plecami. Zdążyłem się obrócić akurat w chwili, gdy ściana jodełek trzasnęła i padła pod ciosem potężnych łap. Pnie i gałęzie poleciały na drogę niecałe trzydzieści kroków ode mnie. Blask księżyca zatańczył na ułomku metalowej tablicy wbitej w masywny kark, na zwojach drutu kolczastego owiniętego wokół szyi. Niedźwiedź stanął na tylnych łapach i ryknął wściekle.
Mógłbym przysiąc, że w jego ślepiach widziałem tę samą satysfakcję, co w oczach kobiety. Miał mnie dokładnie tam, gdzie chciał. Na otwartym terenie, w połowie drogi między sterownią, a barakami. W którą stronę bym nie pobiegł, tam on będzie pierwszy. Sprytna bestia.
Pochylił łeb i ruszył! Żwir pryskał spod ciężkich łap. Padłem na kolano i podrzuciłem strzelbę do ramienia. Huk. Pierwszy pocisk targnął barkiem stwora i ugrzązł w kłębie. Przeładowałem szarpnięciem. Drugi. Krwawy bryzg tuż przy obojczyku. Trzeci. Ten go zatrzymał. Potknął się i zgubił krok. Przednia łapa ugięła się pod ciężarem cielska. No to czwarty w łeb! Już niemal z przyłożenia. Szarpnąłem za czółno przeładowania i zamarłem. Zacięcie!!! Zdążyłem tylko zasłonić się kolbą.
Uderzenie przyszło z lewej. Świat zawirował. Gwiazdy, drzewa, wściekła bestia. Kamienie drogi walnęły mnie w plecy, w kolana, bark… wreszcie wszystko się zatrzymało. Przytuliłem policzek do czegoś szorstkiego i… odpłynąłem.
***
Głupia piosenka. Słowa tak durne, że aż cierpną zęby. Nawet zdechnąć człowiekowi nie dadzą w spokoju. Chociaż gdy młoda śpiewała to tym delikatnym głosikiem, powolutku przeciągając zgłoski, to nawet dało się tego słuchać.Podniosłem głowę. Lewej strony twarzy zupełnie nie czułem. Oko zachodziło opuchlizną. Podciągnąłem się na drżących ramionach i nadludzkim wysiłkiem usiadłem na piętach. Obraz rozjechał mi się na boki i o mało znowu nie upadłem. Dopiero po chwili udało mi się zogniskować wzrok na rzeczywistości.
Księżyc. Plac załadunkowy. Koślawa, kanciasta bryła sterowni. Czarny cień poniżej. Nieruchomy. Wpatrzony w drobną sylwetkę, stojącą na krawędzi podestu. Śpiew. Cichy, falujący, urywany.
Piękny.
Wymacałem rękojeść pistoletu przy boku. Drżącymi palcami wyjąłem z kabury i złożyłem w dwie ręce. Lufa latała na wszystkie strony, a mucha za nic nie chciała wpasować się w szczerbinę. Zamknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech.
Śpiew zamilkł.
Szarpnąłem spust. Raz. Drugi. Trzeci. Świat zamienił się w czarno-białą animację poklatkową, rozświetloną błyskami wystrzałów. Słałem pocisk za pociskiem prosto w ogromny cień.
Pierwsze uderzyły w grzbiet. Niedźwiedź, jak wyrwany ze snu, obrócił się z wysiłkiem. Kule rwały futro na barku, na szerokiej klacie. Więzły w stalowych mięśniach. Każda kolejna szła coraz wyżej i wyżej. Zwierz spiął się do skoku, chciał rzucić naprzód, ale dostał w krtań. Zarzęził i opuścił łeb. Złożyłem lufę prosto w oko i strzeliłem. Pocisk trafił łuk brwiowy i wszedł w czaszkę krwawym bryzgiem.
Niedźwiedź sapnął i padł.
Ściskałem spust raz za razem, chociaż zamek pistoletu dawno został z tyłu. Wreszcie wybiłem pusty magazynek. Nowy udało mi się załadować już za trzecim razem. Upuściłem broń na ziemię, kulturalnie złożyłem się wpół i zwymiotowałem pod siebie.
***
– Mama umiera – powiedziała cicho.Miałem to gdzieś. Jak człowieka sponiewiera, to od razu nabiera dystansu do życia. Są rzeczy ważne i ważniejsze, a ja właśnie kończyłem poranną toaletę. Zszywanie rozciętego łuku brwiowego to dość zajmująca czynność. Zwłaszcza jeśli robi się to własnoręcznie, i kontrolując proces tylko przy użyciu kawałka lusterka, próbuje nie wybić sobie oka przy okazji.
Syknąłem z bólu, bo igła weszła trochę za głęboko, a młoda wzięła to chyba za część dialogu.
– Pomóż.
Zbyłem ją wzruszeniem ramion i założyłem pętelkę na szew. Pięknie to nie wyglądało, ale powinno wytrzymać. Standard naprawy polowej, gwarancja do pierwszego deszczu.
Pozbierałem do apteczki manele rozrzucone na metalowym pulpicie sterowni. Po podłodze walały się puszki, słoiki i plastikowe butelki. Widać wiedźma zebrała z trupów wszystko, co mogło się przydać. Złapałem flaszkę z resztką bimbru na dnie. Do picia się to niespecjalnie nadawało, ale jako odkażacz jak najbardziej. Zasłoniłem oko palcami i przemyłem świeżo pofastrygowaną ranę.
Młoda aż się wzdrygnęła i skuliła w kącie. No cóż, ryknąłem pewnie tak głośno, że mnie na drugim końcu lasu usłyszeli. Jak boli, znaczy, że się będzie szybko goić. Tak, czasem sam sobie kłamię . Kiedyś to nazywali optymizm, ale teraz…
– Pomóż!!!
Głos zawibrował pod czaszką tak mocno, że aż opadłem na kolana. Żołądek podskoczył do samego gardła. Z wysiłkiem spojrzałem na małą. Stała w kącie i zaciskała pięści, a wzrok miała taki, że aż przeszedł mnie dreszcz.
– Po co, gówniaro? – mruknąłem. – Jak dla mnie to może się przekręcić. Nie płacą mi za nią, tylko za ciebie.
– Ocaliłam cię – powiedziała cicho. Patrzyła na mnie, a w wielkich niebieskich oczach lśniły łzy. – Mama rozkazała czarnemu misiowi, a ja cię ocaliłam. Ty jesteś inny… taki, jak my.
To był ten moment, w którym powinienem założyć jej worek na łeb, spętać jak cielaka i zawieźć do ojca. Wypełnić zadanie. Skasować zapłatę. Tak, właśnie tak powinienem był wtedy postąpić.
***
Słońce wzeszło nad lasem, zanim kobieta otworzyła oczy. Czubki sosen zalśniły złotą rosą, a strzępy porannej mgły wsunęły palce pomiędzy wysokie trzciny porastające brzegi bagnistego wyrobiska. Kobieta była słaba. Blada twarz, zapadnięte oczy. A jednak tlił się w niej płomień walki. Gdy tylko rozchyliła powieki, poczułem mrowienie z tyłu czaszki.
– Mamo, już dobrze. – Mała podeszła do blatu i ujęła w paluszki jej białą dłoń. – On nam pomoże. Obiecał. – Odwróciła ku mnie twarzyczkę, a ja po raz pierwszy od nie-pamiętam-kiedy zobaczyłem w czyichś oczach nadzieję. Nadzieję, że to ja sprawię, że jej los będzie lepszy.
– Wyjąłem ci dwie kule – odchrząknąłem, bo coś mnie zadrapało w gardle. – Jedną z uda, a drugą spod obojczyka. Wdało się zakażenie, ale zaaplikowałem antybiotyk. Gorączka powinna zejść w ciągu kilku dni…
– Dziękuję… – Jej głos był tak słaby, że bardziej odczytałem to słowo z ruchu warg.
Kiwnąłem głową i zacząłem pakować swoje manele. Trzeba było się zbierać. Jeśli nie wrócę do miasteczka, to burmistrz przyśle tu następnych, a wtedy…
On nas znajdzie – rozległo się w mojej głowie. Zaskoczony spojrzałem na kobietę. Leżała nieruchomo na blacie sterowni, a mała tuliła się do jej dłoni. Usta nieruchome, jak wykute w kamieniu, ale ja wyraźnie słyszałem słowa.
Znajdzie nas, bo jesteśmy mu potrzebne. Wykorzysta. Użyje. On też jest inny. Odporny, ale potrzebuje nas, żeby kontrolować ludzi, sprawować władzę. Robić te wszystkie rzeczy…
Potrząsnąłem głową. Chciałem uciec od tego uczucia. Uczucia, że ktoś wszedł mi do mózgu. Mieszał mi w zmysłach.
Zrozumiała. Wycofała się, dała odetchnąć, ale nie zniknęła zupełnie. Poczekała, aż się uspokoję, oswoję z jej obecnością.
A potem wróciła i wszystko mi powiedziała.
Gdy skończyła, siedziałem na podłodze sterowni, gdzieś na brzegu bagien, w samym środku lasu… i płakałem. Pierwszy raz od nie-pamiętam-kiedy. Prosta historia, wypisana cieniem na wychudzonej twarzy, bliznami na plecach i drżeniem krzywo zrośniętych palców. Prawie bez słów. Za to pełna obrazów – ludzie doprowadzeni do szaleństwa, odchodzący od zmysłów, rzucający się sobie do gardeł, kontrolowani, sterowani, przymuszani. Do tego, by robili, co On rozkazał. Bez oporu. Bo tego nie wybaczał. Każdy miał być posłuszny. Bezwzględnie. Nawet one.
Wtedy zrozumiałem. Mała podeszła i pogłaskała mnie po szorstkim, mokrym od łez policzku.
– Teraz pomożesz? – zapytała.
***
Zostawiłem je dwa dni drogi na południe od autostrady. Na zupełnym odludziu mieszkała tam para staruszków. Dobrzy ludzie. Odwiedzałem ich od czasu do czasu. Własną rodzinę pochowali w czasie zarazy. Kobietę i jej córkę przyjęli jak swoich. Pomoc w gospodarstwie zawsze się przyda. Spokojne życie. Takie, które podobno leczy rany. Może chociaż te płytsze. Te głębsze hartuje. Zabliźnia i pokrywa zrogowaciałą tkanką. Tworzy pancerz. Taki, który daje odwagę. Pozwala stanąć oko w oko z przeszłością. Wrócić. Zemścić się.Za wszystko, co im zrobił.