Szydera na Fallenowego gołębia... wulgaryzmy - przecinki na chybił trafił.

1
Cudownie obudziło mnie światło, radośnie wstającego słoneczka... hmm, pierwsze zdanie i od razu stek bzdur!
Obudził mnie jazgot skrzydlatych zasrańców, żyjących na drzewie za oknem. Czy to orzech, czy kasztan pojęcia nie mam, ale jest wielkie, ma całe mnóstwo gałęzi, no i logicznie kombinując, to jeszcze więcej liści, za którymi te skrzydlate koszmarki robią każdego rana niezłą rewolucję. Bójka, kłótnie na dzioby, a nierzadko skrzydła też idą w ruch.
- Żeby was wszystkie kanalie głód nikotynowy dopadł... i kac od wódki też!
Przywitałem, się z kolegami z drzewa, czując od razu, że będzie to kolejny chujowy dzień na angielskim zadupiu. Wstałem z łóżka, nie wiedząc, za co pierwsze się złapać. Paracetamol kusił uroczym błękitnym pudełkiem, ale i kropelki CBD też rzuciły się w oczy. Pstryknąłem dużym palcem syry włącznik czajnika stojącego na podłodze i poszedłem się odlać do łazienki. Poszedłem... hmm mocne słowo na klitkę, trzy na trzy metry. Tak więc po dwóch, no może trzech krokach stanąłem przed lustrem, patrząc na to, na co już nikt inny patrzyć nie chciał. Mówię tu o kobietach i to takich, choć z dziesięć lat młodszych ode mnie. Żadna już nawet nie splunie, a to, co kiedyś było ładne i czarujące, straszy teraz napuchniętą od tabletek gębą. Wóda też zrobiła swoje, choć i amfa i koks nie pozostają bez winy. Chuj w to! Żyć trzeba dalej, bo przecież nikt za ciebie tego nie zrobi.
Ledwo odwróciłem łeb od lustra, a tu już żołądek daje znać, że ma się dobrze i tego dnia podobnie jak przez ostatnie dwa tygodnie, nie pozwoli mi o sobie zapomnieć. Ból chwilami jest tak śmiesznie, fajnie oraz paskudnie ostry, że o zgrozo wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Czy ja już całkiem jestem jebnięty, czy to CBD oil z wczoraj jeszcze wciąż działa. W kiblu zwykle palę szlugi, bo w pokoju jest czujnik przeciwpożarowy, ale tego ranka jakąś dziwną zachcianką, mój mózg domagał się świeżego powietrza. Porannego, zimnego i wywracającego płuca na drugą stronę. Palce lizać i mniam!
Wychodzę na zewnątrz z playersem między palcami i zapalniczką w kieszeni dziurawych dresów. Zimno jak cholera, wieje wiatr, jak ten, co spierdolił gościa z dachu i jedyne, co przychodzi mi do głowy, to wrócić do środka i zajarać w tym kiblu. Nie, nie jestem lalusiem i wytrzymam te pięć minut na powietrzu. Obracam łeb w lewą stronę, a tam niespodzianka!
Borsuk, tak na oko, ma z osiemdziesiąt centymetrów, może więcej i pyskiem grzebie w drewnianym kwietniku w ogrodzie piwnym pubu. Co jest do jasnej ciasnej! Pieprzony domek Gucwińskich dla przybłędów z pól i lasów. Tupię nóżką jak dziewczyna na ulicy z zimna, bo przecież bydlaka trzeba stąd natychmiast wygnać. Tupię i tupię, a ta łajza nic sobie z tego nie robi. W końcu jakby coś usłyszał i odbija się przednimi łapami od krawędzi kwietnika. Ląduje na czterech łapach i obraca łeb w moją stronę. Ja patrzę, on/ona/ono patrzy, a skóra na policzkach coraz bardziej napięta od tego wiatru, co też spierdolił gościa z dachu. Patrzę dalej na łachmytę, dziwiąc się, jaki jest bezczelny i wcale się mnie nie boi. Robię krok w jego/jej kierunku i już porządnie, jak wkurwiony facet, walę całą stopą, uzbrojoną w klapek, w ubitą ziemię. Szkoda, że nie mam miecza i nie mówię po borsuczemu... pokazałbym, mówiąc dziadowi, że zadzierać Polakiem to nie przelewki.
Borsuk idzie w moją stronę! Oj, drugie Oj i już trochę mam wątpliwości, czy rozumek dobrze zrobił, dodając mi odwagi. Kiedyś co prawda waliło się po mordach na prawo i lewo i człowiek, jak to mówią, był kozak, ale teraz...
Tchórz chwycił mnie mocno w garść i kiedy już zwierz znajdował się dwa metry ode mnie, to szybki odwrót, zgubienie klapka i ewakuacja na całego. Siedzę w fotelu, oglądając pazury borsuka na zdjęciu w Google. Hmm, może i pizda ze mnie, ale przynajmniej żywa pizda, bo te jego pazury, to naprawdę nie jest żart.
Za oknem ogród zoologiczny w pełnej krasie. Gołębie mutanty walą się skrzydłami po pyskach między gałęziami. Na polu, a właściwie łące, a jeszcze dokładniej na recreation ground, bo tu angielskie dzieciaki z pobliskiej szkoły dbają o formę fizyczną, całe masy wron, srok i reszta tego plugastwa. Po drewnianym słupie wspina się szara wiewiórka. Nie lubię tych szarych, bo wybiły te mniejsze brązowe. Zabiły wszystkie Basie, a że Basie nie należały do NATO, to i nie znalazł się nikt, kto chciałby im pomóc.
Boli mnie tak tchórzliwa ucieczka przed borsukiem, więc trzeba leźć do sklepu i kupić coś na poprawę humoru. Niestety nie jest to już butla z procentami, a tylko bułka z custardem, albo inny cukierniczy wymysł szatana. Miałem coś wspomnieć o sprzedawcy ze Sri Lanki, co to nigdy nie słyszał o Putinie, ale to by chyba rasistowskie, a Gośka i Sara tego nie lubią, więc zachowam dla siebie. Tak czy siak, o Ukrainie nic nie wie, bomba atomowa, to też studnia tajemnic, ale spytać mnie, czy coś jeszcze podać, z tym błyskiem gnidy w oczach, to nigdy nie zapomniał.
Wracam do mojej klity i spoglądam na uroczą parkę kaczuszek w małym pondzie przed pubem. Jedna jest czarna i szara, a druga większą, bo trochę zielona i ta czerń na niej jest bardziej czarna. Patrzę na nie, a one na mnie nie patrzą, ale za to, chyba coraz bardziej są wkurzone moim towarzystwem, bo zaczynają kłapać dziobami i to coraz bardziej. Dobra, już sobie idę! Po co te nerwy! Po głowie lata mi pomysł, żeby je utłuc oraz zrobić z nich specjał na weekend... nie, taki żart, bo przed wyjściem do sklepu znów trzy krople CBD wleciały mi do gardła.
W pokoju zakładam kuchenne szmaty i idę do roboty. Trochę jeszcze za wcześnie, ale co mi tam. Borsuka na zewnątrz już nie ma, więc idę wesoły, że tak fajnie jest żyć na łonie natury. Świeże powietrze... hmm... i tyle! Reszta to żałosna samotnia i codzienne użeranie się z anglikami (pisownia celowa)
Tam w kuchni, to dopiero zemsta ludzkości nad zwierzętami. Okonie, pstrągi i łososie zamordowane przed dniami kilkoma, leżą wybebeszone w pudełkach w lodówce. Niewinne krówki zamienione w steki, gulasze i inne specjały dnia. Świnka już nie taka niewinna, na co dobrym przykładem jest scena z filmu „Snatch” i moja akcja ratownicza jednej lesbijki na wyspach szetlandzkich. Głupia dziewucha weszła do zagrody z trzema prosiaczkami, a każdy z nich miał ze dwieście kilogramów. W ostatniej chwili wytargałem ją za fraki z tej zagrody i choć najpierw chciała mi dać w pysk, to później jednak zrozumiała ryzyko. Może by zaatakowały, a może nie... morze jest szerokie, a brzegi ma płytkie, więc w sumie chuj wie, co mogłoby się stać. Szkoda, że to była lesba, bo dobrze wyglądała i morze/może w ramach wdzięczności za uratowanie życia...
Więc, te świnki też leżą zamordowane w pudełkach i czekają, aż ktoś je zamówi. Krewetki, burgery i nawet struś i kangur się przypałętał. Te ostatnie dwa to dopiero egzotyka i nawet nieźle schodzi. Miałem coś jeszcze wspomnieć o mordowaniu tych zwierzątek, ale po co. Ludzie to debile i tak przylezą, żeby napchać tłuste dupska i obwisłe brzuchy. Więc po co na darmo trzaskać dziobem. Lepiej pójść zapalić. Sam płacę za szlugi, nikogo nie truję i nie zabijam, tak więc rak, który mnie kiedyś ukatrupi, będzie za moje własne, ciężko zarobione monety.
A na zewnątrz folklor ludowy w pełnej krasie. Przyjechały dwie pieprzone, okoliczne arystokratki... na koniach. Jedna to ta biedna, bo jej stary ma tylko ze trzysta melonów, ale ta druga, to już Premiere League. Mąż tej kwoki podobno waży na dwa miliardy i nawet kiedyś miał klub futbolowy. Zarobił na ekologii i nawet jego żona jest ekologiczna, bo konik sra równo przed drzwiami pubu, a nie jakieś tam smoluchy z rury wydechowej.
Tak więc palę tego szluga, a ta mnie pyta, czy może sobie z przyjaciółką paszteciki zamówić. Najpierw to pomyślałem, że wyrzucę papierosa, ale w końcu to jeszcze pół zostało, więc jeszcze kilo jarania. Po chwili przyszło mi do głowy, że tupnę nóżką jak na borsuka i spłoszę konia, albo i oba naraz. To by dopiero były jaja... ponad dwa miliardy funtów na ośmiu nogach koni leci w popłochu, na złamanie karku, bo jakiś na wpół normalny Polak tupnął nóżką!
Mówię im tylko, że jeszcze zamknięte, a resztę mam w dupie. Robią obie jakieś zaskoczone, pomieszane z oburzeniem miny, ale kogo kurwa obchodzi ta pieprzona arystokracja. Znów jednak przychodzi mi do głowy genialny pomysł.. Kiedy te dwie lokalne hrabiny, czy jak je tam zwał, obkręcają koniki w drugą stronę i mam niepowtarzalną okazję patrzeć na ich zady... koni, nie tych hrabianek! Jakby tak trzasnąć oba naraz z liścia, to dopiero by się działo. Jednak podejście do koni od strony ich zadu, to sami wiecie.... Dobrze, że mi się to przypomniało, bo NHS wybitych zębów za darmo nie wstawia... ups!
Panie sobie odjechały urażone, więc ja do roboty wróciłem. Zaczęło się wydawanie jedzenia, ale pisać to nie ma o tym co, bo to tylko ciężki zapierdol, no i koniec końców, pomordowane zwięrzęta na talerzach. Zrobiłem więc co miałem zrobić i lecę na szluga na zewnątrz pubu. Stoję i jaram, a tu panie nowa niespodzianka. Najpierw słyszę drącego mordę predatora, a potem potwór już w całej okazałości, przelatuję nad stolikami gości siedzących w tym gardenie, co rano mnie borsuk ośmieszył. Prawdziwy olbrzym. Skrzydła na półtora metra i naprawdę ciężko nie znieruchomieć ze strachu lub fascynacji takim widokiem. Piękny i straszny. Przeleciał nad głowami jedzących posiłek nie wyżej niż dwa metry. Ci, do których miał najbliżej, nawet nie zdążyli go zauważyć, dopiero kiedy leciał im nad głowami, to krzyk i potężne, wszechobecne... Oooo! Jedna babka zemdlała ze strachu, a drugi, co siedział pod szybującym ptakiem i jakby potwór leciał wprost na jego głowę, to zeszczał się ze strachu.
Napisałbym jeszcze więcej, ale mi się już nie chce. Choć warto wspomnieć o koźle, co mu czasem odpierdala taka amba, że wali w płot,łbem, aż zobaczy gwiazdy w biały dzień. Nie mniej ciekawy jest narzeczony owcy z fajnymi zaokrąglonymi rogami, co jak kiedyś spółkował z owieczką, to jak mnie zobaczył... no, zgadnijcie, co zrobił? Nie! Przerwał swój akcik rozkoszy, podszedł do płota i kazał mi spierdalać. Nie, no pewnie, że tego nie powiedział, ale mina jurnego samca mówiła wszystko. Obraz warty tysiąca słów. Cap trzesię pyskiem w prawą stronę kilka razy i choć przecież nie gada, to naprawdę wygląda, jakby cię stamtąd przeganiał, bo mu przeszkadzasz w robocie.


Tak więc... Fallen, daj spokój temu biednemu gołęboiwi i daj mu przez chwile postukac w ten parapet, a może kiedyś zmieni się w srokę i przystaszczy ci jakiś święcący klejnocik. Wiem, wiem sroki wcale takie nie są, ale to w końcu fikcja literacka... a może nie...!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”