Uwaga wulgaryzmy!
– Załatwione – mówi Kaan, nie odrywając wzroku od interfejsu komputera.
Pukasz palcem w ekran swojego ręcznego terminala. Stan konta wyświetla saldo miliona federacyjnych kredytów.
– Zgadza się – odpowiadasz.
Kaan wstaje, robi kilka kroków i przesuwa dłoń wzdłuż ściany, jakby sprawdzał cug w wentylacji. Ukryty panel odskakuje bezgłośnie. Kaan wpisuje szyfr, potem wyciąga z sejfu pistolet i podaje rękojeścią zwróconą w twoją stronę. Lewą ręką, uprzejmie, niczym sprzedawca w sklepie.
Ważysz broń w dłoni. Zarrett P-9. Porządna spluwa przeznaczona do walki na krótkim dystansie. Niezawodny mechanizm i magazynek na piętnaście ceramicznych pocisków. Kładziesz palec na spuście. Kontrolka zielonym światłem sygnalizuje pobranie próbki DNA i ćwierknięciem potwierdza zakończenie procesu personalizacji. Unosisz lufę i celujesz w głowę Kaana. Przyjmuje to spokojnie, nawet się uśmiecha, dobrze zna zasady gry.
***
Życie polega na podejmowaniu decyzji. Neurony iskrzą i wysyłają impuls do układu nerwowego. Sygnał idzie w dół do włókien mięśniowych, one zaczynają drgać, ruszasz palcem, kiwasz głową, wypowiadasz słowa. Czasem wibrują tak szybko, jakby chciały wyskoczyć z ręki, i pociągasz za spust.
Wszystko to wygląda jak jakiś wolny proces, ale w rzeczywistości bierzesz udział w grze elementarnych cząstek rządzących się podstawowymi prawami fizyki. W świecie, gdzie jest wolna przestrzeń i jej nie ma, w świecie, gdzie to kim jesteś, jest z reguły kwestią wolnych wyborów, które czynisz, i gdzie to, co wybierasz, zależy od tego, kim jesteś.
To nie jest zdeterminowane.
Pierwszy dzień reszty twojego życia rozpoczyna migające, czerwone światło ręcznego terminala, które uporczywie komunikuje: koniec urlopu.
Nowe przepisy Gildii Transportowej wymusiły zmiany w specyfikacji statków zbudowanych na licencji Artechu, dlatego od tygodnia twój holownik Grucho stoi w doku, gdzie cierpliwie zaspokaja chciwość biurokratów, a załoga krąży w typowym dla uziemionych wilków trójkącie: hotel, bar, burdel.
– Zamykamy! – mówi dupek.
– Dla… Dlaczego? – pytasz.
– Już późno!
Późno… Słowo niesie ze sobą swoistą głębię. Za późno na kolejne piwo, zbyt późno, żeby zaczynać od nowa. Za późno na myślenie, że przez wiele lat szło się w złym kierunku.
– Nie… Nie wkurwiaj mnie! – mówisz, dźgając palcem powietrze.
– Spokojnie, przyjacielu. – Dupek kończy polerować kufel i odkłada ścierkę. – Jesteś pijany. Poważnie, urżnąłeś się jak bela.
Pogrążony w ciszy lokal pachnie metalem i pustką. W podmuchach z wymienników powietrza falują paprocie i bluszcze. Próbujesz wstać, ale wysiłek przekracza twoje siły, zupełnie jakby grawitacja nagle osiągnęła nieznośny poziom kilku G. Świat wiruje, ogarniają cię mdłości. Łapiesz kilka głębokich oddechów. Wierzchem dłoni przecierasz oczy, kilka razy mrugasz, i dupek zmienia się w barmana.
– Przepraszam, Grub's – mówisz.
– Wyglądasz fatalnie – odpowiada. – Będziesz rzygał?
Zaprzeczasz gestem. Barman kiwa głową i wraca do polerowania kufla, ale nie spuszcza cię z oczu. Mechaniczne ruchy szmatką hipnotyzują przez wieczność, trwającą około dwóch minut.
– Nalejesz mi ostatniego? – pytasz.
Barman kręci głową i wskazuje na twój migający ręczny terminal. Spojrzeniem wyraźnie mówi, że zakrywanie oczu nie odwróci wzroku od tego, co nieuniknione.
Naciskasz przycisk i terminal wypluwa komunikat: siedem godzin do odlotu.
Barman wyciąga spod lady puszkę, otwiera i przelewa zawartość do szklanki. Wprawnym ruchem pcha ją po blacie, aż złoty płyn zatrzymuje się tuż pod twoim nosem.
– Przepraszam, Grub's, miałem po prostu zły dzień.
Tydzień. Miesiąc. Rok. Właściwie odkąd sięgasz pamięcią, życie piętrzy problemy, a wszystkie próby rozwiązania przypominają obserwowanie upadku czegoś cennego i delikatnego, ze świadomością, że nie zdoła się tego złapać na czas.
Wypijasz kwaśny płyn. Stymulant rozkładający alkohol wkręca twój metabolizm na szczyt możliwości. Z każdym łykiem czujesz przypływ sił. Klepki w głowie powoli moszczą się we właściwych miejscach.
Zawieszasz wzrok na ściennym monitorze wyświetlającym informację o zaginięciu transportowca Killo. Czerwony pasek na dole ekranu sugeruje nadawanie wiadomości w trybie pilnym. Całość obrazu uzupełnia zdjęcie kanciastej sylwetki korporacyjnego trzymasztowca, który na bank nie jest Killem.
– Kolejny? – pytasz.
– Czwarty w tym miesiącu i drugi w odstępie trzech dni. Jak tak dalej pójdzie, będę zmuszony zwinąć interes.
– Podczas kampanii na Qa był taki facet – mówisz. – Porucznik. Mały gnojek. Za wszelką cenę chciał się wykazać, najchętniej poszedłby sam na najmocniej ufortyfikowane pozycje Szmerów.
Barman w odpowiedzi opiera dłonie o kontuar w swojej najlepszej pozie profesjonalnego braku zainteresowania.
– Wtedy w układzie krążyły dwa pancerniki i kilkanaście fregat – kontynuujesz – pełno wojska, a i tak każdego tygodnia jeden transport rozpływał się w próżni. Nie ginęło nic ważnego: roztwór do rozpuszczania owłosienia, proteinowe batony. Nikomu tego nie brakowało. Oprócz faceta.
Sięgasz do kieszeni i wyciągasz waporyzator. Wciskasz przycisk i zaciągasz się głęboko. Mgiełka smakuje wanilią i wypełnia ci płuca jak miękka, ciepła chmura.
– Chodził wiecznie wkurwiony – ciągniesz dalej. – Nakręcał się tym. Cały czas wszystkich opieprzał i bił rekordy w zgrzytaniu zębami. Myśleliśmy, że facet chce się wykazać i na tym froncie, ale nie zdążył. W końcu zaliczył rozpryśnięcie.
– Rozpryśnięcie? Co to takiego? – pyta barman.
– Zabicie oficera dowodzącego oddziałem – odpowiadasz. – To czasem się zdarza, gdy jakiś dupek zbyt ochoczo pragnie się wykazać. Żołnierzom się to nie podoba. Wiesz, jemu chodzi o medal, a oni woleliby przeżyć, zatem gdy podczas akcji on krzyczy: „Do ataku", ktoś strzela mu w plecy lub rzuca w niego granatem, co jest znacznie lepszym rozwiązaniem, bo nie wymaga celowania.
– Nigdy o czymś takim nie słyszałem. – Grub's wzrusza ramionami.
– Rząd kryje własne tyłki, szczególnie kiedy morale szoruje dupą po dnie, więc tylko wpisują dane gościa na formularzu: zabity w walce albo zaginiony. Potem trep przykłada palec, zatwierdza odciskiem i nikomu nic nie brakuje. Oprócz ojca faceta. Ważniaka z rządu.
– Więc złapali winnego?
– Ciasne korytarze, brak działających kamer i zderzenie ze ścianą milczenia. Nawet spryciarz z żandarmerii nie dał rady. Za to równo ze śmiercią faceta przestały ginąć transporty, więc spryciarz nie miał wyjścia i poszedł tym tropem. Ruszyło śledztwo i odkrył całą szajkę. Kilku ludzi w logistyce, kilku oficerów i podoficerów na planecie. W tym martwy facet. Transporty ginęły tylko w tabelkach na wyświetlaczach. Sprzedawali towar miejscowym, a ci oddawali partyzantom. W normalnych warunkach pokazowy proces i czapa za zdradę.
– Gdyby nie ojciec faceta?
– I rozpryśnięty facet! – Kiwasz głową, mrużysz oko i celujesz waporyzatorem w barmana. – Nie było żadnego procesu, zapakowali ich w starą szalupę, zaspawali śluzy i puścili wolno w przestrzeń międzygwiezdną. Oficjalnie kolejni zaginieni w akcji, ponieważ jakiś trep przyklepał odciskiem, ale przez dobry teleskop wciąż możesz zobaczyć smugę dyszy wylotowej. Oczywiście, jeśli wiesz, gdzie patrzeć, bo w próżni zawsze zostaje ślad.
Barman się uśmiecha, jakby usłyszał dobry żart na pogrzebie. Później wyciąga ręczny terminal i stuka palcem w ekran. Przez dłuższą chwilę wpatruje się w zlepek liczb i liter.
– Tylko dokładam do tego interesu – mówi. – Kiedy spłacisz rachunek?
Podejmowanie decyzji nigdy nie przychodziło ci łatwo, ale akurat ta przesłonięta widmem katastrofy finansowej zapada automatycznie i szybko utwierdza cię w przekonaniu, że czyste konto w ulubionej knajpie zaprocentuje w przyszłości.
– Zapłacę, teraz – mówisz. – Dorzuć coś na wzmocnienie.
Barman puka palcem w ekran terminala i otwiera łącze. Później sięga do szuflady, skąd wyciąga wypchany woreczek wielkości pięści. Starannie odlicza z niego dziesięć niebieskich kapsułek, przekłada do mniejszego woreczka i podaje. Prawą ręką, uprzejmie, niczym uliczny sprzedawca.
Bierzesz do ręki woreczek i wyciągasz jedną. Przez chwilę patrzysz na czarny nadruk Biomtechu. Potem wkładasz z powrotem, przeciągasz palcami po zamknięciu strunowym i całość z namaszczeniem chowasz do kieszeni.
– Do następnego, Grub’s! – Podnosisz rękę i wychodzisz.
Na zewnątrz wpadasz wprost w oleiste powietrze sztucznej atmosfery. Żółto-niebieskie światła udają poranek, ale świt nie niesie ze sobą obietnicy ciepła. Kierujesz swoje kroki do metra. Wsiadasz do tuby transportowej. Zajmujesz miejsce i opierasz głowę. Miękka powierzchnia ściany przewodzi leciutkie drgania. Możesz zamknąć oczy, osunąć się głębiej w siedzisko i postarać się zapomnieć o całym otoczeniu.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że podczas minionego tygodnia, gdy tylko zamykasz oczy, widzisz rachunek za wymianę części w holowniku.
Kopalnie w pasie asteroid na pograniczu Układów Zjednoczonych i Niezależnej Republiki Ra'anu przyciągnęły cię obietnicą kolejnej gorączki litu. Ogromne zasoby, znikomy wpływ wielkich korporacji i szara strefa wielkości gazowego giganta.
Na miejscu wypływa brutalna prawda. Długie korporacyjne macki sięgają wszędzie, szybko wkręcają w spiralę długów, później mielą w maszynce do robienia pieniędzy. Dlatego interes od samego początku nie idzie tak, jak powinien. W ciągu kilku ostatnich miesięcy bezustannie balansujesz na krawędzi bankructwa i wraz z nowymi przepisami w końcu nadszedł moment, kiedy musisz zaciągnąć dużą pożyczkę, przez którą stracisz statek, a wybrać możesz ledwie pomiędzy bandytami różniącymi się tylko ubraniem.
Otwierasz oczy i wciskasz przycisk stopu. Tuba zwalnia i hamuje na stacji transferowej. Mothpike. Dzielnica śmierdząca moczem i rozgrzanym plastikiem, przesiąknięta buczeniem tanich generatorów.
Przemieszczasz się w głąb bocznych korytarzy, aż słyszysz podejrzane odgłosy, chwilę później dostrzegasz dwóch zbirów kopiących człowieka. Dokładnie tego szukasz. Cieszysz się, że dziś poszło tak szybko. Czujesz, jak odzywa się w tobie zew, mimowolny, ale nieuchronny. Adrenalina z dodatkiem czegoś mrocznego, ciepłego i pierwotnego, dawnego i prehistorycznego, i drapieżnego, czegoś, co zagłusza wszelkie lęki, pozostawiając tylko siłę, spokojną pewność siebie i niewzruszone przekonanie o zwycięstwie.
Uczucie pożądane i jednocześnie znajome jak własna twarz w lustrze.
Rabusie mają na sobie szare kombinezony pracowników doków, są mocno zbudowani, niscy, ale szerocy w ramionach, co w połączeniu z ciemną karnacją daje wygląd charakterystyczny dla ludzi urodzonych w warunkach wysokiej grawitacji planet Republiki Ra'anu. Gdy cię widzą, zostawiają leżącego i ruszają w twoją stronę, ale zatrzymują się w niewielkiej odległości, co oznacza, że zanim cokolwiek zrobią, chcą porozmawiać. Unosisz lewą dłoń, a prawą wkładasz do kieszeni, co w uniwersalnym języku mowy ciała powinno oznaczać deeskalację, jednak oszukujesz już od samego początku. Schowałeś dłoń do kieszeni, żeby nie widzieli, jak zaciskasz palce na kastecie.
– Niech zgadnę? To nie moja sprawa i mam spierdalać? – pytasz.
– Nieźle ci idzie!
Przesuwasz się nieco w lewo, podchodzisz odrobinę bliżej, po czym nagłym ruchem gładzisz sobie włosy.
– Umiem czytać w myślach – mówisz – i wiem, że teraz powinniście przejść do rzeczy.
Już podczas służby w wojsku odkryłeś u siebie niebywałą wręcz zdolność przewidzenia ataku, chociaż w tym przypadku nie trzeba geniusza. Górujesz nad nimi wzrostem, więc zasięg działa na twoją korzyść, co sprawia, że przeciwnik musi powalić cię na ziemię. Zgodnie z przewidywaniem, pierwszy atakuje bykiem, mierząc w środek twojej klatki piersiowej.
Wyciągasz rękę z kieszeni i obracasz się bokiem, lekko uginasz kolana i uśmiechasz się, bo wiesz, że energia kinetyczna to wspaniała rzecz. Wymierzasz cios w twarz poparty całym ciężarem ciała i odbiciem z obu nóg, prawie się nie poruszasz, ale czujesz przyjemne chrupnięcie, dewastujesz nos i kości policzkowe przeciwnika, który momentalnie zalewa się krwią i pada w przód jak rzucona w kąt szmata. Drugiemu przyznajesz plusa. Nawet nie pomyślał o ucieczce. Dwa minusy przyznajesz za tempo reakcji i podatność na blef. Markujesz uderzenie pięścią, przeciwnik skupia całą uwagę na obronie góry, a ty wykorzystujesz lukę i zamiast przywalić sierpowym, kopiesz go w jaja. Z krzykiem pada na kolana. Walkę kończysz ciosem łokcia w skroń. Zapada cisza. Wygrywa brak zasad. Dwa ciężkie nokauty w siedem sekund.
Przez chwilę czujesz się okropnie, ciśnienie krwi spada, ściska ci się żołądek. Adrenalina sprawia, że cały się trzęsiesz. Gruczoły dokrewne starają się nadrobić opóźnienie, dlatego wyrzucają jej za dużo i za późno. Łapiesz kilka głębokich oddechów, żeby spalić nadmiar.
Po upływie kilkunastu sekund podchodzisz do człowieka, którego właśnie uratowałeś. Nie wygląda najgorzej, ma kilka siniaków, złamany nos, rozbitą wargę i dziurę po straconym zębie. Podnosi się z trudem.
Trzyma się za głowę. Przeciętny facet. Długie czarne włosy, cienkie wąsy i spiczasta bródka. Ubrany w sztywną koszulę i szerokie spodnie charakterystyczne dla urzędników administracyjnych średniego szczebla w większości korporacji. Patrzy na ciebie tak, jak egzobiolog mógłby obserwować jakiegoś przedstawiciela obcego gatunku, zastanawiając się jednocześnie, czy ten może go użądlić?
– To nie moja sprawa. – Wzruszasz ramionami. – Mogę wezwać strażników, ale na nich nie poczekam.
– Oni? – Facet nieśmiało pyta, wskazując na leżących mężczyzn.
– To też nie moja sprawa – odpowiadasz i odchodzisz.
– Zaczekaj!
Facet najwyraźniej chce od ciebie czegoś więcej. Odwracasz głowę i ważysz w myślach: czy powinieneś mu pomóc, czy może już wystarczająco mu pomogłeś? To nie jest zdeterminowane, ale dziś szala wskazuje jednoznacznie.
– Przykro mi – mówisz. – Życie to nie fikcja literacka.