O szczurze lądowym, który nie chciał wyruszyć w rejs.

1
Późne lato to najlepsza pora na zmiany. Zawsze, bez wyjątku, jeśli coś się zaczynało dziać pod koniec wakacji lub na ich początku, nie wolno było tego lekceważyć. Trzeba się było (i będzie, bo tak jest co roku!) temu dokładnie przyjrzeć. Potraktować poważnie. I zaakceptować. Tak jak dzieci musiały pogodzić się z faktem, ze od pierwszego września będą codziennie chodzić do szkoły, kierowcy autobusów pożegnać sezonowe trasy nad kąpieliska, sprzedawcy ciuchów polubić najnowsze jesienne trendy, tak Artur musiał się pogodzić z tym, że stał się właścicielem knajpy. A nie chciał.
Miał mnóstwo czasu, żeby przygotować się na ten moment. Wuj Leon umierał codziennie, od kiedy zachorował, znaczy dość długo by na nikim nie robiło to wrażenia. Długie, naprawdę długie lata. Zachorował na lekkie zapalenie oskrzeli, tydzień przed siedemdziesiątymi urodzinami. Lekarz przepisał antybiotyk i syrop, co błyskawicznie pomogło, ale wyraźnie zaszkodziło na głowę. Hipochondria spadła na niego jak radioaktywny deszcz, który wyżarł na wylot mózg, przez dziury wypłynął zdrowy rozsądek, chęć do życia, na dnie pozostał gąbczasty osad zrzędliwości.
Te nieszczęsne urodziny i tak musiał wyprawić, bo urodziny Leona dla klientów baru były ważniejsze niż Sylwester, Andrzejki, obojętnie czyje chrzciny a nawet wesela. Nie miał oporów, żeby dzień w dzień psuć wszystkim humor opowieściami o wyimaginowanych chorobach, bo i tak marność wszystko, koniec bliski, a trumna może być byle jaka, ale urodziny Leona to urodziny Leona! Skoro Bóg dał, że ich doczekał, to trzeba wyprawić jak należy.
W skrócie – obniżka cen o siedemdziesiąt procent. Wszystko prawie za darmochę. Nie tylko piwo i wódka, w ruch szły zakurzone butelki, które mogłoby się zdawać, stoją za barem tylko dla ozdoby. Tego dnia każdego było stać na szklanicę Balantais’a. Urodziny, jak urodziny, można by rzec, okrągłe, bo okrągłe, żadna Afryka, ale pamiętne. I nieszczęsne. Wtedy to wuj Leon, pewny, że lada dzień umrze, postanowił udać się do notariusza i rozparcelować skromny majątek według zasług członków rodziny, czyli własnego widzimisię.
Artur nie zasłużył na ten bar. Unikał wuja jak tylko mógł. Nie znosił dziada i nawet tego nie ukrywał, więc można wysnuć tezę, że to był akt wredoty, ale nie wuj Leon za bardzo nie miał wyboru. Nie doczekał się syna, jego brat zmarł (przy barze) szmat czasu temu, został więc bratanek Artur. Taki był porządek rzeczy, tak to ktoś wcześniej wymyślił i nie było na to rady. Żonie miał przepisać? Córkom? Żeby wszystko zniszczyły? One nie miały pojęcia o tym interesie, nie znały zasad. Jak wszystkie baby w głowie pstro. Na szczęście córki w ogóle nie były zainteresowane, ale żona próbowała się wtrącać. Firanki w oknach wymyśliła. Boazerię wymyśliła, kwiatki na parapetach. To chociaż sztuczne, żeby było ładnie… Obrazki wymyśliła i nawet kupiła, co skończyło się awanturą. Nie, po prostu nie mógł przepisać tego żonie. Wierzył, że Artur załapie bakcyla. Jak tylko zrozumie, czym jest naprawdę bar. Czym jest wdzięczność klientów, stałych bywalców, czym jest zaufanie. Wystarczyło zostawić go sam na sam za ladą. Niech potrzyma ster. Niech odkryje jak wiele może znaczyć. Być kimś znacznie ważniejszym niż proboszcz na wiosce i prezydent w swoim kraju. Klucze do baru, koncesja na alkohol i specjalny zeszyt z każdego mogły uczynić boga jedynego. Prawdziwego. Na wyciągnięcie ręki. Łaskawego i sprawiedliwego, który nagradza lub karze. Blady strach padł na społeczność osiedlowych, gdy ich dobroczyńca pierwszy raz ogłosił, że umiera.
- Myślałem, że kłamie. Wiedział, że nienawidzę tej mordowni, a on ją kochał bardziej niż swoją rodzinę. To zupełnie bez sensu – zwierzył się Artur koledze, w innym barze, w innym świecie. Gdzie ludzie nie przypominali zombie, szklanki były czyste, a z sufitu nie straszył grzyb.
Kolega znał historię baru Titanic. Jak każdy w mieście. Co do jednego wuj Leon miał rację, odszedł jako legenda. Zabrakło kapitana, nie będzie pasażerów, pozostał wrak. Obita blachą buda nieopodal śmietnika, skryta na tyłach ciągu garaży. Speluna przetrwała to, co wykończyło wiele porządnych lokali. Kryzysy finansowe, naloty sanepidu, sam wielki i groźny Urząd Skarbowy, jedno podtopienie w czasie powodzi tysiąclecia i dwa pożary będące wynikiem nieostrożności w obchodzeniu się z ogniem.
- Wiem, że masz opory, ale myśl perspektywicznie.
- To miejsce jest skażone. Nie rozumiesz.
Kolega nie rozumiał. I nie dawał za wygraną.
- Pamiętasz, jak graliśmy z chłopakami w Dungeons&Dragons? Jak nam się marzyła taka prawdziwa karczma? Świece, drewniane stoły, cegła na ścianach. Zajebisty klimat, celtycka muzyka… Miałeś szesnaście lat, ale nie miałeś własnych pieniędzy nawet. Teraz masz lat czterdzieści sześć, pracujesz w bankowości, stary. Pomyśl. Zrobić coś, o czym marzyłeś jako smarkacz…
- Właśnie zamierzam zrobić. Dokładnie to, o czym marzyłem jako smarkacz.
Kolega wzniósł toast, wypili za jego mrzonki. Artur poklepał się po kieszeniach, przez chwilę wydawało mu się, że zgubił zapalniczkę. Taka śmieszna, malutka. Benzyny też nie ściągnął za wiele. Wystarczy, by spełnić najgorętsze marzenie.
Zablokowany

Wróć do „Teksty konkursowe”

cron