Pierwszy rozdział z piętnastu napisanych.
Drugie podejście do tego samego tekstu.
Postarałem się uporządkować tekst, dodałem brakujące podmioty i orzeczenia do zdań, połączyłem wiele akapitów. Jednocześnie starałem się utrzymać założenie, że narrator opisuje świat z perspektywy bohatera, siedzi w jego głowie i prezentuje jego strumień świadomości. Może udało się osiągnąć jakiś złoty środek?
Alfred wskazał palcem na zdjęcie czegoś, co wyglądało jak owsianka. Potem stuknął w szklankę z kolorowym płynem.
Nic nie rozumie z tego, co mówi ekspedientka. Wpatruje się w kasę fiskalną. Wreszcie dostrzega cyferki z ceną. Wyciąga i pokazuje kartę płatniczą.
Pojawiła się przed nim taca ze śniadaniem. Zabrał ją i zaniósł na pierwsze wolne miejsce.
Mają w tym zamku nawet niezły bar mleczny.
Zjadł. Opuścił bar. Ale nie wie, którędy na dwór? Brak jasnych oznakowań go irytuje.
Przypadkiem znalazł jakiegoś pracownika. Trudno się dopytać, skoro nie zna języka. Rozmawiają na wpół na migi, na wpół łamaną angielszczyzną.
Jednak wreszcie się udało dowiedzieć. Dwa razy prosto, potem w lewo i jeszcze raz w lewo. Chyba. Rusza naprzód.
Widzi portiera. Więc pewnie idzie dobrą drogą.
Udało się. Jest na dworze. Można zapalić.
Idzie na parking. Rozgląda się, ale ciągle nie widzi busa. Trudno, trzeba czekać.
Papieros wypalony. Co zrobić z petem? Nie ma w pobliżu żadnego śmietnika.
Przecież Alfred miał być już grzeczny. Nie wolno rzucić śmiecia na ziemię.
Ale ile można szukać jakiegoś kubła? Tym bardziej, że zaczęło kropić.
Patrzy dokładnie na wszystkie strony. Eee, nie widać ochroniarza. Nikt nie zauważy. Rzucił peta na ziemię i zadeptał.
Kieruje się do środka.
Zaraz. Chyba znowu zgubił drogę. Którędy z parkingu do wejścia‽ Chyba skręcił w lewo, a miał skręcić w prawo.
Trzeba zawrócić. Obejść zamek. W deszczu.
Zwrócił uwagę na jakiegoś gówniarza, pałętającego się w pobliżu. Instynkt go ostrzega. Coś tu jest nie tak.
Gówniarz biegnie prosto na niego. W dawnych czasach Alfred by dzieciaka po prostu staranował. Ale teraz ma już przecież być grzeczny. Spróbował się usunąć, ustąpić drogi.
Nie udało się. Gnojek i tak na niego wpadł. Przeprosił i pobiegł dalej. To znaczy chyba przeprosił, bo słowa niezrozumiałe.
Dobre sobie! Alfred nerwowo przeszukał kieszenie. No tak. Oczywiście puste.
Nie ma: komórki, karty płatniczej, dowodu, numerka do szatni, kluczyka do szafki z plecakiem, gotówki w lokalnej walucie. Najgorszy jest chyba brak kluczyka, bo tam są wszystkie inne jego rzeczy.
Wzbiera w nim furia. Złodziej jebany!
Zawahał się. Jest przecież na warunku. Nie wolno mu naruszyć prawa, ani trochę. Jedno wykroczenie i wraca za kraty. Tak powiedział kurator.
Ale musi odzyskać swoje rzeczy! Zanim przyjedzie policja, gnój dawno ucieknie. Szczególnie na tym zadupiu.
Zresztą jak ma dzwonić na policję bez komórki? Niby może próbować rozmawiać z obsługą skansenu. Ale nie zna języka. Nie dogada się.
Decyzja. Dogoni złodzieja i odbierze mu rzeczy. Nikt nie zdąży się zorientować.
⁂
Alfred nigdy nie prowadził żadnych głębszych rozważań. Nigdy też nie interesował się tym, co wolno, a czego nie wolno. Chciał, to brał. Jak ktoś mu się naraził, to wpierdol. Jak ktoś czegoś się od niego domagał – na przykład nauczyciel w szkole w latach chłopięcych – to ni chuja.
Z taką mentalnością szybko trafił do młodzieżowego gangu. Tam szanował silniejszych od siebie, pastwił się zaś nad słabszymi.
Dalsze lata to ciągłe przechodzenie z ulicy do poprawczaka, potem znowu na ulicę, potem do więzienia i znów na ulicę. W więzieniu z nudów trenował stale na siłowni.
Aż w końcu, mimo jego odporności na wszelkie argumenty, na licznych terapiach, resocjalizacjach i tym podobnych wtłuczono mu do głowy, że jeśli przestanie bez przerwy wchodzić w konflikt z prawem, to przestanie też wracać za kraty i może sam dojdzie do wniosku, że to nowe życie będzie dla niego lepsze.
Niech im będzie. Spróbuje.
Ale powierzchowność bandyty ulicznego została. Solidne mięśnie, wyglądające cokolwiek groteskowo przy niskim wzroście. Łysa głowa, za to zaniedbana szczecina na brodzie. Bruzdy na twarzy sprawiały, że trudno było uwierzyć, że miał tylko dwadzieścia parę lat. Grubo ciosana szczęka, głęboko osadzone oczy, spojrzenie spode łba.
Ludzie na jego widok często przechodzili na drugą stronę ulicy. Cóż, przyzwyczaił się.
Jakież było jego zdziwienie, gdy pewnego dnia zawitali do niego policjanci i niemal siłą zawlekli do suki. Przecież się na tym warunku naprawdę starał! Przetrząsał w myślach ostatnie miesiące swego życia, starając się przypomnieć sobie, kiedy to mógł znów uchybić prawu, lecz żadnej podobnej sytuacji nie znajdował.
Tymczasem zamiast standardowej formuły wygłaszanej przy aresztowaniu Alfred usłyszał, że w nagrodę za niezwykle długi – jak na niego – okres dobrego sprawowania, w ramach resocjalizacji, ma być wysłany na wycieczkę do zabytkowego zamczyska w samym środku rezerwatu, przerobionego na skansen, i to jeszcze w obcym kraju. Przecież to nonsens, nawet on to wiedział. Ale jak ma się kłócić z mundurowymi? Sądzi, że to tylko szyderstwo i zaraz znowu dowiozą go do celi.
Jednak nie. Samochód jechał i jechał przez całą noc. Alfred przysnął, na chwilę tylko się obudził, kiedy przekraczano granicę. I rzeczywiście, o świcie policjanci wysadzili go pod jakimś zamkiem. Kazali czekać na autokar z wycieczką, do której miał dołączyć. I pojechali.
Cóż więc miał robić? Zdążył zgłodnieć. Zaczął więc szukać, gdzie może coś zjeść.
⁂
Gnój był szybszy, niż początkowo wyglądało. Skacze przez mur. Alfred skoczył za nim i znalazł się w samym środku zagrody dla psów. Tymczasem dzieciak jest już na dachu kojca. No tak: on wiedział, gdzie skacze. Alfred nie wiedział, więc wpadł w pułapkę. Ale uratował się, podążając za złodziejem. W ostatniej chwili wspiął się na kojec.
Niedaleko psiarni stoi ochroniarz. Chłopak odstawia przed nim scenę. Coś krzyczy w swoim języku, pokazuje na Alfreda. Wykrzywia twarz w udawanym strachu. Ochroniarz patrzy na Alfreda groźnie.
Kurwa. Tyle z resocjalizacji. Tyle z warunków. Tyle z życia poza kratami. Przynajmniej niech gnój za to zapłaci.
Ochroniarz próbuje zatrzymać Alfreda. A więc Alfred rozumie, że teraz już nie ma co się pierdolić. Czas na stary, brudny, wypróbowany chwyt. Palec w oko, kolano w krocze. Po chwili goryl leży i kwiczy. Na nic mu była pałka i gaz pieprzowy przy pasie.
Złodziej wbiega do jakiejś dziury. Alfred za nim. Ale wcisnąć mu się trudno.
Jakoś zdołał wpełznąć. Ale za wolno. Złodzieja już nie widać. Musiał nawiać.
Alfred tkwi ściśnięty i zastanawia się, co dalej.
Niewesoło to wygląda. Warunek pewnie przejebany. Gówniarza nie dogoni. Nic nie ma.
Twarz kamienna. W środku furia. Nauczył się tego w życiu. Trzeba umieć połknąć wściekłość. Zachować ją na później. Gdy będzie można się zemścić.
Ale tymczasem musi sam wiać. Zanim go zgarną. Znowu.
Patrzy w dół. Jest w jakimś szybie. Może zejść po drabince, a potem skoczyć. Ale to będzie droga w jednym kierunku. Wpadnie do dużego pomieszczenia, z którego już nie zdoła wrócić na górę. Co prawda pomieszczenie wygląda na puste, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Gdzieś mogą być ochroniarze. Jeśli tam go dopadną, już im nie ucieknie.
Więc jednak trzeba się cofnąć. Ale jest za ciasno. Nie może się obrócić.
Czołga się w dół. Prawie opuścił szyb. Zaraz spadnie na łeb, na szyję. Chwycił się ręką najniższego szczebla drabinki. Spada. Zawisł na tej ręce.
Podciąga się. Z trudem wspina się w drugą stronę. Może uda mu się nawiać z zamku. Skryć w rezerwacie. Co dalej, się zobaczy.
Prawie na wierzchu.
Co takiego‽ Otwór szybu zasłania się kratą. Tę chwilę, zanim Alfred zdążył wypełznąć.
To ten gnojek. Z paskudnym uśmieszkiem zamyka kratę na klucz.
Przekleństwa cisną się Alfredowi na usta. Ale z trudem się powstrzymał i nie bryznął błotem. Ktoś mógłby to usłyszeć.
Alfred gramoli się znowu na dół. Teraz już nie ma wyjścia. Musi skakać. Znów zawisł na jednej ręce, ale tym razem się puścił.
Rozgląda się po pomieszczeniu. Na prawo jest korytarz. Na lewo jest kanał, ale zakratowany. Oprócz tego tylko szyb i ściany. Nie ma innego wyjścia, trzeba iść korytarzem.
Korytarz przecina szeroki i głęboki dół. Studnia jakaś? Nad dołem przebiega mostek, ale łatwo z niego spaść. Jeszcze wyżej, nad mostkiem, po prawej, jest wyjście na powierzchnię. Otwarte. Nie jest za wysoko, ale jest za daleko. Z mostku się tam nie sięgnie.
Korytarz po drugiej stronie mostku to właściwie kanał. Woda spływa przez niego do studni, ale jej nie wypełnia. Jest odpływ na dnie. Alfred nie ma innej drogi, więc brnie tym kanałem, brodząc po kolana. Woda jest brudna i śmierdząca.
Kanał kończy się kratą. Nie można iść dalej. Czy Alfred jest uwięziony?
Przecież jest wyjście. Na górze. Alfred nie sięgnie. Ale wyjście jest.
Siada i myśli. Myślenie przychodzi z trudem. Złodziej musiał jakoś wyjść, tylko jak?
Obok leży duży głaz. Alfred ciągle wraca do niego myślami. Sam nie wie, dlaczego. Głaz wydaje się mieć znaczenie, ale jakie?
Wreszcie pomysł. Zatkać odpływ dołu głazem.
Alfred turla głaz kanałem. Ciężki głaz, ciężka praca. Kanał kończy się progiem. Trzeba przerzucić głaz przez próg. To będzie jeszcze trudniejsze.
Alfred zapiera się nogami, ze wszystkich sił podrywa kamień.
Wreszcie się udało. Głaz jest w dole. Ale nic się nie dzieje. Woda się nie podnosi. Dlaczego?
Alfred wytrzeszcza oczy. Już widzi przyczynę. Głaz jest w kształcie półkuli. Niedokładnie zatyka odpływ. Trzeba go obrócić na płaską stronę. Ale jak zejść?
Można tylko skakać. Na kamień, bo najwyższy. Skoczył więc.
Au. Jednak boli. Ale chyba nic sobie nie zwichnął.
Znów musi poderwać głaz. Bardzo ciężka praca.
Chyba się udało. Poziom wody się podnosi. Trzeba czekać. Utrzymać się na powierzchni.
Wreszcie. Woda jest na poziomie obu korytarzy. Odpływa tym korytarzem, z którego Alfred przyszedł. Więcej już się nie podniesie.
Czy można sięgnąć otworu na suficie? Trochę wysoko, ale powinno się udać.
Za drugą próbą się udało. Dłonią chwycił się krawędzi. Podciągnął się. Wyjrzał ostrożnie. Czy nikogo nie ma? Chyba nie.
Jest patio, otoczone murem ze wszystkich stron. Dziwne. Czy można się tam dostać tylko z kanałów?
Alfred się zawahał. Nie wie, czy powinien wyjść teraz, czy czekać do nocy. Instynkt każe czekać do nocy. Ale woda leje się drugim korytarzem. Tam, gdzie nie powinna. Ktoś może to zauważyć.
Zatem nie ma wyjścia. Musi uciekać co prędzej. Wylazł na patio.
Patrzy na mury. Stare, kamienne. Winorośl na jednym z nich. Może jest furtka za winoroślą?
Chwila. Trzeba być ostrożnym. Co jest po drugiej stronie muru? Którędy najbliżej do wyjścia? Alfred już stracił poczucie kierunków.
Wpina się po winorośli. Już jest prawie na górze.
I w tym momencie winorośl nie wytrzymała. Alfred spada.
Spada znowu pod ziemię‽
Leży w jakiejś komnacie. Nawet się nie potłukł. Nie rozumie, co się stało.
Patrzy w górę. Wszystko powoli staje się jasne. Pod winoroślą była kolejna dziura w ziemi, tym razem zamaskowana. Wleciał w nią.
Ale na czym leży? Wygląda to na stertę pierza. To dlatego nic go nie boli. Ale kto wyściela wilczy dół pierzem‽
Nieważne. Dziwne, ale nieważne.
Na górę się nie dostanie. Za wysoko. Ale od komnaty odchodzi korytarz.
A więc trzeba iść dalej. Drogą, która właśnie się otwarła. Korytarzem.
Ale za chwilę. Jest zmęczony. Posiedzi chwilę. Zapali. Odpocznie. Potem pójdzie.
Kurwa. Papierosy zamokły.