Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

1
R.1. "Dym"

Panonia, 550 rok. Czasy cesarza Rzymskiego Justyniana.

Tętent kopyt zadzwonił w uszach Jaromiry a tuman kurzu przysłonił jej pole widzenia tak, że gliniane naczynie pełne jagód, które niosła właśnie do wioski wypadło jej z rąk i rozprysło się na kamieniach. Przerażona wycofała się w kierunku lasu, zasłaniając twarz rękoma. Dopiero, gdy pył opadł a huk zaczął cichnąć w oddali, odważyła się unieść wzrok, by sprawdzić co się stało. Zobaczyła grupę uzbrojonych mężczyzn, jadących n wschód. Tam, skąd coraz częściej, nocami dobiegały odgłosy szybko przemieszczających się ludzi... a trzykrotnie już także szczęk broni.
"Co się dzieje?" Jaromira nie miała odwagi rozwinąć swej myśli do pytania "czy zbliża się bitwa?" Przysiadła pod drzewem, obejmując ramionami kolana. Wiedziała, że rodzice chcą ją chronić. Ale wiedziała też, że wolałaby wiedzieć...
- Mirko! - usłyszała wołanie. Uniosła wzrok i odwróciła się w kierunku wioski. Z przerażeniem spostrzegła, że słońce chyli się już do zachodu a wzdłuż chat biega gorączkowo płowowłosy chłopak, wykrzykując umniejszającą formę jej imienia.
- Jestem bracie... - wymówiła słabo. Chciała krzyknąć, na nic się jednak zdał jej zamiar. Zdołała wydobyć z siebie tylko ochrypły głos, niewiele głośniejszy od szeptu.
Chłopak jednak usłyszał ją i rzucił się w stronę lasu.
- Mirko, co się stało? Rodzice już wysłali mnie ciebie szukać... - zaczął powoli, podbiegając do Jaromiry.
- Widziałeś ich? - zapytała, tym samym ochrypłym głosem.
- Kogo? - brat rozejrzał się dookoła. Jaromirze zdało się, że jego zaskoczenie było szczere.
- Wojów - wyjąkała czując, iż jej głos powoli wraca do normy. - Jechali na wschód. Tam, skąd zawsze słychać te hałasy.
- Mają tam swoje obozowisko, Mirko. Mówią, że od wschodu ktoś grozi. Ludzie w popłochu uciekają jedni przed drugimi – odpowiedział chłopak powoli, rozglądając się wokół, jakby bał się, że ktoś go usłyszy. - Ale na razie nikt tu tych wrogów nie widział. Matka czekała na jagody do południowych godzin – dodał i podniósł się z miejsca. Jaromira czuła, że chce jak najszybciej uciąć temat zagrożenia. Jednak historię o tajemniczych wrogach, których nikt nigdy nie widział, słyszała zbyt często ostatnimi miesiącami, by tak po prostu zapomnieć o tym, co sama widziała.
- Zbiłam dzban – odparła sucho. - Czy matka jeszcze potrzebuje jagód? - zapytała powoli, patrząc bratu w oczy.
Ten błyskawicznie odwrócił wzrok.
- Nie zadawaj tylu pytań - burknął. - To nie te czasy, gdy żona i mąż stawali razem do bitwy. To już minęło a twoja rola inna. - wykonał łagodny ruch, jakby zamierzał odejść, jednak zawahał się. - Jagody już niepotrzebne – rzucił, po czy odszedł.
Jaromira zacisnęła powieki i z ciężkim westchnieniem opadła do tyłu, opierając się na pniu drzewa. Jagód matka potrzebowała do naparu, by ulżyć rannemu. Coraz częściej wysyłała Jaromirę na długie godziny do lasu, po zioła i leśne owoce, które następnie odbierał od niej brat... i wysyłał ją po kolejne leki. Przez pierwsze tygodnie, dziewczyna nie rozumiała, dlaczego matka nie chce, by uczestniczyła w warzeniu wywarów i kurowaniu chorych – gdyż, zgodnie z niepisanym zwyczajem, kultywowanym tak długo, jak sięga pamięć najstarszych, pierworodna córka wiedźmy zawsze przejmowała po jej śmierci jej profesję. Taka też miała być przyszłość Jaromiry. W swojej profesji kształciła się już od siódmej wiosny życia, zgodnie z obyczajem. A teraz... Pewnego dnia, zamiast tak, jak jej nakazano, pobiec w las, ukryła się w gąszczu krzewów, tak, by widzieć swoją chatę. Było to krótko po tym, gdy zobaczyła pakującą się do podróży pierwszą grupę mężczyzn. To tamtego dnia, po raz pierwszy zobaczyła to, co później widywała za każdym razem. Ojciec odstawiał włócznię poza ścianę chaty i wprowadzał człowieka, którego przywoził wcześniej, przytroczonego do grzbietu swego konia, do ulokowanej za ich chatą ziemianki dla chorych. Czasem mężczyźni mięli przebite strzałą ramię, czasem bok, czasem tylko oblani byli krwią z trudnej do zlokalizowania rany. Ich jęki Jaromira słyszała później przez całą noc. Czasem jednak ludziom tym brakowało ręki, bądź nogi, bądź z ich szyi sączyła się nadmierna ilość krwi. Wówczas nocą nie dochodziły do niej jęki, ale trzask palącego się drewna i zapach dymu ze stosów pogrzebowych. Jaromira wiedziała, że tak będzie także tej nocy. Czuła też, że zbliża się coś strasznego, burza i kres tego, co znała. Modliła się tylko, by nie nastało to, nim poczuje, co to szczęście. Podniosła się z miejsca i po omacku zaczęła zbierać resztki jagód i skorupy dzbana do skraju sukienki.

Wieczorny zapach wody od zawsze wzbudzał niepokój w duszy Jaromiry. O tej porze dnia, nikogo wzdłuż strumienia nie było. Uciekła tu. Wracając do domu ze skorupami i resztką jagód, zastała ojca okadzającego wnętrze chaty. I uciekła. Dopiero, trzy dni wcześniej ojciec robił to samo. Nigdy jeszcze, w przeciągu trzech dni i o tej porze roku nie zebrało się w ich chacie tak wiele natrętnych owadów, by normalny sen nie był tam możliwy. Tym razem chodziło o coś innego... Jaromira nachyliła się nad wodą, lekko przymykając oczy i i nabrała jej trochę, by się napić. Skorupy dzbana zakopała obok strumienia, modląc się w duchu, by taki dar był dla tamtejszych bóstw choć w tej chwili wystarczający. Bądź co bądź był on takim samym darem stworzenia, jak wszystko inne, co mogli uczynić własnymi rękami.
- Mirko! - usłyszała nagle za plecami. Poderwała się z miejsca, nieomal zachłystując się wodą. Przez chwilę wydawało się jej, że nie utrzyma równowagi i wpadnie do strumienia.
- Co się stało? - zapytała, ocierając twarz skrajem rękawa.
- Ojciec twój pyta, dlaczego wybiegłaś. Martwią się – usłyszała w odpowiedzi a zza drzew zamajaczyła pyzata twarz jej najdroższej towarzyszki zabawa sprzed lat.
- Boję się Sława... - szepnęła Jaromira. - Coś strasznego wisi nad nami. Czuję to.
- Tak... - Sława spuściła wzrok. - Twoja matka mówi, że jutro rada wojenna ma zwołać mieszkańców. Ale nie wolno mi o ty tobie mówić.
Rada wojenna. Jaromira poczuła lodowaty dreszcz lęku, przecinający jej ciało od czubka głowy aż do stóp. Wojna, tak?
- Wojna?- zapytała ostrożnie.
- Chyba nie – westchnęła Sława. - Ale i nie pokój. Czuję, że jutro wreszcie poznamy prawdę.
Jaromira przykucnęła i spojrzała w wodę. Nie ulegało wątpliwości, że prawda nie będzie taka, jaką mogłaby przyjąć za zwykłą kolej losu. Ani też taka, jakiej oczekiwała dotychczas.
Wtem, w głębi strumienia zamajaczył jakiś okrągły cień. Jaromira mogłaby przysiąc, że zobaczyła głowę starca, pokrytego rybią łuską a do jej uszu dotarł zduszony chichot.
- Sława... - szepnęła drżącym głosem. - Wodnik...
Sława drgnęła i nachyliła się przez ramię Jaromiry. Dziewczyna dostrzegła, że jej oczy robią się coraz większe.
- Uciekamy! - krzyknęła i chwyciła Jaromirę za rękę. Nim jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności wewnątrz zagajnika, znalazła się już na skraju wioski. Sława przystanęła i z ulgą wypuściła powietrze.
- Myślisz, że nas zobaczył? - zapytała, opierając dłonie na kolanach i spoglądając na Jaromirę z wyraźnym niepokojem w oczach.
- Ty też go widziałaś? - upewniła się dziewczyna.
- Nie wiem, co widziałam – odpowiedziała Sława, potrząsając głową. - Ale to był zły znak. Bardzo zły.
Jaromira poczuła, że pokrywa się gęsią skórką. Jeśli utopiec ją widział, jej życie było już przesądzone.
- Nie mów o tym w domu – powiedziała nagle Sława. - My nie powinnyśmy być tam... nad rzeką.
Jaromira popatrzyła chłodno na Sławę. Rodzice mieli już zbyt wiele problemów, by jeszcze martwić się o jej życie...

Tej nocy, Jaromira długo nie mogła zasnąć. Powietrze było wyjątkowo duszne i gorące, nietypowe, jak na kwietny miesiąc. Czuć było w nim niepokój. W pewnym momencie poczuła, że ciemność, która ją otacza, nie jest tą samą ciemnością, w której układała się do snu. To była ciemność dna ich rzeki. Tak gęsta, że nie pozwalała oddychać. Była uwięziona w królestwie wodnika. Już słyszała ten chichot, nad wodą. A teraz rozlegał się tak blisko a powietrza było coraz mniej...
Przerażona, poderwała się do pozycji siedzącej. Była w domu. Przez otwarte drzwi, do chaty wpadało światło księżyca, oświetlając palenisko, krosno, śpiących braci... ale dlaczego drzwi były otwarte? Jaromira przechyliła się nieznacznie w bok, szukając wzrokiem sylwetek rodziców. Ale... ich posłania były puste i leżały nieuprzątnięte niedaleko ognia.
"coś się dzieje..." pomyślała Jaromira, tym razem usiłując wstać tak, by nie obudzić braci. Nim jednak zdołała to zrobić, dobiegły d niej z zewnątrz głody rodziców.
- Oni mają rację, wiesz o tym – mówił ojciec. - Musimy się przenieść.
- W nieznane – skwitowała matka. - Wiesz do jakich walk nam tam przyjdzie?
- Ale podróżni twierdzą, że te ziemie prawie pustkami świecą, tylko kilka wiosek i las – tłumaczył ojciec.
- Las. Może pusty las. Gdyby tam żyć się dało, ktoś by tam żył. A tak... w nieznane. Na poniewierkę - wyjąkała matka. Jej głos drżał.
- Większa poniewierka tutaj. Nie widzisz co się dzieje? Ludzie ze wschodu do nas ściągają, bo wróg jakiś się zbliża. Widziałaś naszych ludzi. Ciągle tylko walki o wszystko, może nawet wojna. Zrozum, my tu już jedynymi nie jesteśmy. Ich też ta puszcza będzie żywić. A jak potem jedzenia dla nas tylu zabraknie? Głodni mamy stąd potem uciekać? - tłumaczył ojciec.
Jaromira zacisnęła powieki i opadła na posłanie. A więc taka była prawda. To nie wróg napadał na ich ziemie, tylko ludzie, którzy ze swoich ziem przed tym wrogiem uciekali. A im... też przyjdzie uciekać. Być może jutro właśnie rada wojenna miała to ogłosić. To, że widzi ten las i tę chatę być może po raz ostatni w swoim życiu. Że musi uciekać na nieznane pustkowie, gdzie nie wiadomo, kto żyje i, kto może ją skrzywdzić. Wiedziała, że nie powinna, bo w tej sytuacji rodzice odkryją, iż ich słyszała, ale zbliżającą się do jej oczu falę ciepła, wypuściła na zewnątrz wraz ze łzami...

R.2. "Wilk z Rzymu"

Prawy brzeg Dunaju.

Deszcz lał tak intensywnie, że Rodolf co chwilę tracił z oczu ścieżkę, którą podążał... samemu nie wiedząc dokąd. Szedł już od 15 dni, szukając jakiegokolwiek ludzkiego osiedla, gdzie mógłby uzyskać jakiekolwiek informacje na temat rodu, z którego rzekomo miała pochodzić jego matka. Miesiąc temu, nagła, śmiercionośna zaraza pokonała jego rodziców i dwie młodsze siostry. On jeden z całej rodziny nie zachorował. Tylko on... nadal żył. I nie miał już czego szukać na bagnistym, szarym pustkowiu, gdzie dotychczas mieszkali. Dochodziły słuchy, że ludzie z rodu jego ojca, właśnie teraz, z włócznią w ręku walczyli o Rzym. Miało to być miejsce nieporównywalne z niczym innym na ziemi, monumentalne miasto z białego kamienia. Rodolf jednak nie potrafił go sobie wyobrazić. I chyba nie chciał. Wystarczała mu jego drewniana chata ze słomianym dachem, opadającym niemal do ziemi. Jednakże... jego chaty także już nie było. Spalił ją, by to, co musiał zostawić nie dostało się w ręce rabusiów. A teraz szedł przed siebie. Szedł, pomimo, że już dawno zapadł zmrok i niedługo miało stać się zupełnie ciemno. Wdawało mu się, że droga, którą podąża z każdym kolejnym krokiem ustępuje miejsca zwartej puszczy. Ścieżka była coraz węższa a gałęzie zwieszały się coraz niżej... tym traktem zapewne, podróżowała bardzo mała ilość ludzi. Być może nie było tutaj nikogo od lat. Rodolf dziękował w duchu Bogu, iż jest wiosna. Gdyby utkwił w takim miejscu zimą, zapewne rano, byłby już martwy. Na dokładkę potknął się o kamień i zerwał rzemień w bucie... a wędrówka boso po takim terenie zakończyć się mogła poranieniem stóp. Mokre drewno się nie zapali a bez ognia... czy usłyszał właśnie wycie wilka? Odwrócił się gwałtownie w stronę źródła dźwięku i wymierzył włócznię w kierunku zbliżającego się do drogi, pokrytego liśćmi cienia. Ten drgnął, zatrzymał się i odrzucił poły burej peleryny, która okazała się okrywać człowieka.
- Nie atakuj! Ja w pokoju! - zawołał po łacinie. Barwa jego głosu wskazywała, iż Rodolf ma do czynienia z mężczyzną. Ale kto o zdrowych zmysłach przemierzał o tej porze to bagniste pustkowie... mając pokojowe zamiary?
- Stój! - zawołał Rodolf w swoim języku. Rozumiał łacinę, nie chciał jednak zdradzać tego od razu. - Kim jesteś?
- Ja? - wyjąkał podróżny. Zdawało się, że zrozumiał pytanie Rodolfa, jednak nie potrafił na nie odpowiedzieć jego rodzimą mową. - Ja... Ja Markus Pawlus... syn Juliusza, urzędnika... z Konstantynopola. Ja tu tylko bursztynu szukam... nic więcej... ale tu inaczej jakoś, niż w książkach piszą... - wyjąkał podróżny. W ciemnościach, białka jego oczu świeciły na kolor porannego nieba.
- Ty żeś na głowę upadł?! Ja mam w to uwierzyć?! - warknął Rodolf, postępując krok przed siebie. Markus wycofał się do tyłu, unosząc w górę dłonie, w uspokajającym geście.
- Ja naprawdę... wyjąkał. - Ty nie wiesz, co się w Rzymie dzieje... ty nie wiesz... sześć lat temu, na miasto nasze, Konstantynopol i cały kraj taka zaraza przyszła, że... - zasłonił oczy dłonią i zadrżał, jakby powstrzymywał płacz. - Nasi pisali, że sto tysięcy ludzi na dzień zabijała. I talia przez nią stracona. A moja rodzina... ja.. uciekłem stamtąd...
Rodolf opuścił włócznię i odsunął się od mężczyzny. Zaraza? Czy... czy i jego rodzinę zabiła właśnie ona?
- Ja też tu dlatego... - odezwał się ostrożnie po łacinie. - Moja rodzina też... na zarazę pomarła... szukam swoich ludzi... nie wierzę, że ty od swoich uciekasz...
- Uciekam, bo nie podobają mi się cesarskie rządy – Markus splunął na ziemię. - Ale, gdyby nie zaraza, nie poszedłbym. Nie mam już w Rzymie nikogo. Nic mnie tam nie trzyma. Szukam północnego morza, żeby zarobić na bursztynie.

Rodolf kichnął i otworzył oczy. Tuż przed jego nosem dogasało ognisko a niebo powoli jaśniało, pokryte charakterystycznymi, lekkimi chmurami, układającymi się we wstęgi tak, jak zwykle po deszczu. Swąd dopalających się, nadgniłych gałęzi, błyskawicznie przywrócił Rodolfa do przytomności. Usiadł i rozejrzał się wokoło, nie dostrzegł jednak nigdzie tego dziwacznego rzymskiego podróżnika, który wczoraj kładł się razem z nim przy tym ogniu. Nerwowo rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy wszystkie jego rzeczy znajdują się tam, gdzie je zostawił przed zaśnięciem. A, czy gdyby ten podróżny był złodziejem... nie zabiłby go od razu? Nie zdążył głębiej się nad tym zastanowić, gdy usłyszał głos Markusa z oddali. Recytował coś monotonnie, jakby ze czcią i dumą. Rodolf odniósł wrażenie, że mężczyzna się modli. Zacisnął zęby. Mógłby teraz przyznać się kim jest i, że... teraz, prawdopodobnie ich narody walczą. Jednak ten dziwny mężczyzna w przykrótkiej koszuli zdawał się samemu być przeciwnikiem swoich władców. Przez krótką chwilę, Rodolf wsłuchiwał się w recytowane przez Markusa słowa... aż zdał sobie sprawę, że od bardzo dawna sam się nie modlił. Właściwie, to nie zrobił tego ani razu, od kiedy umarła jego cała rodzina. Jak dziś pamiętał, gdy patrząc na swój płonący dom, myślał, że jego Bóg wcale tak naprawdę nie istnieje. A ten Rzymianin, widział tyle śmierci i nadal miał siłę, by się modlić... Rodolf westchnął ze smutkiem i podniósł się, by do niego dołączyć. W tej samej chwili jednak, modlitwa ucichła a od strony północnej rozległy się kroki. Rodolf poderwał się i nieznacznie położył dłoń na włóczni.
- Ty znowu chcesz mnie zabić? - usłyszał po chwili a z gąszczu liści wyłoniła się twarz młodego mężczyzny. Dopiero teraz Rodolf zobaczył wyraźnie, jak cudacznie wygląda jego towarzysz i, jak dziwnie jest ubrany. Z trudem powstrzymał śmiech. Marus owinięty był długim niemal do ziemi, burym płaszczem, przypiętym na trójkąt do jego prawego ramienia tak, że okrywał w tej chwili tylko jego lewy bok. Spod płaszcza widoczna była jasnoniebieska, upaćkana błotem koszula, która kończyła się gdzieś w połowie uda, ukazując nagie i podrapane kolana. Nogi, owinięte miał czymś na kształt onuc, przytrzymywanych rzemieniami, co też już w paru miejscach pękło. Ale... jego nos! Gdy Rodolf to zauważył, po prostu musiał dotknąć własnego, by porównać go z tym, co widział. Markus mimowolnie powtórzył jego gest i także złapał się za nos. Największy nos, jaki Rodolf kiedykolwiek zobaczył... takie, wypukły w górnej części tam, gdzie powinien znajdować się dołek, nadający mu normalny kształt... no i włosy. Markus włosy miał ciemne, jak pióra kruka i tak krótko ścięte, że otaczały całą jego głowę, niczym puszysta, ciasno poskręcana aureola. Rodolf tymczasem, miał włosy zupełnie proste, koloru świeżych sztabek złota, które obcinał dopiero, gdy dosięgały ramion tak, jak robili to jego ludzie.
Nagle, Markus podskoczył dziwnie w miejscu w miejscu a jego loki tak zabawnie zatrzęsły mu się na głowie, że Rodolf nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Dopiero teraz uświadomił sobie, że obaj stali i patrzyli na siebie przez przez dobrą chwilę, zupełnie nic nie mówiąc. Być może, dla Markusa to on wyglądał dziwnie...
Tymczasem Rzymianin krzyknął przeraźliwie i odskoczył w bok, poza resztki paleniska. Dopiero to przykuło uwagę Rodolfa.
- Co się stało? - krzyknął, również odskakując w bok i chwytająca za włócznię.
- Wąż – powiedział Markus w jego języku, wskazując na plątaninę traw przed nimi. - Ukąsił mnie.
Rodolf popatrzył na niego przerażony.
- W tych stronach nie ma jadowitych węży... - powiedział powoli. - Przynajmniej matka nic mi o tym nie mówiła...
- Zostaw! - krzyknął Markus po łacinie.
Nim Rodolf zdążył zaprotestować, chłopak wyrwał mu włócznię i doskoczył do traw. Wymierzył kilka silnych ciosów, w miejsce, skąd rozległo się syczenie, po czym oddał włócznię Rodolfowi i usiadł na skraju obozowiska. Rodolf obserwował, jak zdejmuje but i owija nogę białą chustą, którą wydobył ze swego toboła. Chwilę później, jego wzrok powędrował na ostrze jego własnej włóczni. Grot umazany był krwią. Czyli ten Rzymianin, którego dotychczas miał za tchórza, wcale takim nie był... nie tylko opatrzył się sam, ale także zabił węża. Rodolf nerwowo przełknął ślinę. Teraz... jego podróż zapewne miała wyglądać inaczej...

- I powiesili ich. Złapali, aresztowali i powiesili publicznie. Widziałem to. Wiesz, jak się czuje dziesięcioletni chłopak, który musi patrzeć, jak wieszają człowieka? Matka zasłaniała mi oczy, ale ja i tak widziałem. Ojciec mówił, że mężczyzną będę, to i muszę to oglądać, żeby zrozumieć znaczenie śmierci. Mój wuj nieomal zginął wtedy... ale zabili go podczas tej masakry, kiedy zaczęło się powstanie... - Markus zacisnął powieki i potrząsnął głową.
Rodolf pomyślał, że nie rozumiem połowy jego opowieści, jednak to, co stało się jego udziałem musiało być przerażające. Być może, właśnie z tego powodu jego towarzysz był taki dziwny, a każdy szmer powodował, że rzucał się do walki. Szli wspólnie już drug dzień i Rodolfowi powoli przestawało przeszkadzać jego towarzystwo.
- Jeszcze raz... - powiedział, nabierając głęboko powietrza. - Twój wuj był... zielony, czy niebieski?
- Mówiłem ci już, że zielony. .. - westchnął Markus nerwowo. - Niebiescy się sprzedali.
- Jak ludzie mogą być zieloni...? - mruknął Rodolf. - U nas wszyscy są różowi. Zielonego człowieka nie widziałem.
Markus wydobył z siebie dziwne charknięcie i ukrył warz w dłoniach.
- Głupi, głupi! - warknął.
- No nie! - Rodolf położył dłoń na rękojeści włóczni.
Markus jednak, jakby tego nie zauważył, spojrzał w niebo i powoli powtórzył:
- To chodzi o rydwany. O to, że... kolor odpowiada drużynie. I tym kolorem nazywamy też tych, którzy te drużyny wspierają. Rozumiesz?
- - Tak – mruknął Rodolf, puszczając włócznię. - O rydwanach słyszałem, ale nie widziałem nigdy. To jak taki mały wóz?
Markus popatrzył na niego przerażony. Po chwili, westchnął ciężko i pokiwał głową.
- Tak, jak mały wóz – powiedział z rezygnacją. - Boże... dlaczego akurat mnie posłałeś pomiędzy barbarzyńców?!
- Było zostać w swoim cywilizowanym Rzymie – warknął Rodolf, ponownie chwytając za włócznię.
- Gdyby chociaż ktoś z mojej rodziny... - jęknął Markus, ponownie ignorując gest Rodolfa. - A tak... jak wrócę to i mnie powieszą.
- Powieszą cię? Za co? - Rodolf ponownie puścił włócznię.
- A bo... spaliłem dwa urzędy podatkowe i klasztor – Markus odwrócił wzrok. Rodolf odniósł wrażenie, że widział w jego oczach ten sam dziwny błysk, jaki zobaczył, gdy Markus zabijał węża.
- Po co to zrobiłeś? - zapytał powoli.
- Bo mieliśmy długi. A tak, przynajmniej dokumenty się spaliły... - odparł Markus sucho.
- A klasztor? - upewnił się Rodolf.
- Bo to zdrajcy! - warknął Markus. Chwilę później drgnął, dobył miecza i rozejrzał się bacznie dookoła.
- Co? - jęknął Rodolf.
- Nie słyszałeś? - zapytał Markus szeptem. - Ktoś tu jest.
- Nie ma ni... - zaczął Rodolf. Nie zdążył jednak dokończyć, gdy poczuł silne uderzenie w kark. Obok niego spadł duży kamień.
- Poddać się! - zawołał ktoś w jego języku. - Jesteście otoczyć. My was na niewolników.
- Rodolf chciał coś powiedzieć, gdy jednak otworzył usta, poczuł kolejne uderzenie a z krzaków wyskoczyła grupa, może pięciu płowowłosych mężczyzn z obfitymi brodami. Zadrżał. Nerwowo odwrócił się w stronę swojego dziwnego towarzysza podróży. Ten jednak stał bez ruchu. Wzrok miał nieprzytomny.
- Rusz się! - krzyknął. Markus drgnął i odwrócił się w jego stronę. Był bardzo blady. Po chwili zrobił niezdarny krok w tył... przewrócił oczami i osunął się na ziemię...
- Zabiliście go! - wrzasnął Rodolf.
- Nie... nie! - odkrzyknął stojący na czele mężczyzn chłopak, jedyny, który nie miał brody. - Ja... nie trafiłem.
- Wąż go ugryzł... - wyjąkał Rodolf. Sam nie wiedział, dlaczego to powiedział.
- Tak! - krzyknął chłopak. Nim Rodolf zdążył zareagować, doskoczył do Markusa. Przyłożył mu dłoń do czoła, po czym warknął coś w swoim języku.
- Zostaw go! - Rodolf wykonał krok w jego stronę.
- Ten wąż mógł być jadowity. Jeśli nie pozwolisz nam go zabrać, on umrze, albo straci nogę. Chcesz tego? Moja matka ma dar leczenia...

R.3. "Wódz"

Obóz w Pannoniej.

Jaromira przymknęła oczy i oblała wodą ramiona. Wschodzące słońce tańczyło wokół niej odwieczny taniec odradzającej się natury. Po tych przerażających latach, gdy, za jej dzieciństwa słońce zgasło na czas dwóch cykli życia a Ziemia zderzyła się z Nawią, świat powracający do normy cieszył ją jeszcze bardziej, niż zwykła wiosna. Zdawało się jej, że do końca swojego życia pamiętać będzie te dni wiecznej zimy... i głodu. Dziś, wprawdzie świat stał się zimniejszy, niż był, gdy biegała tu, jako dziecko, ale kwiaty znowu kwitły a śnieg nie padał już w czerwieniu.
- Mirko! - usłyszała wołanie. Odwróciła się. Pomiędzy drzewami, na brzegu stał jej starszy brat.
- Co się stało? - zapytała Jaromira, kucając w wodzie. Naturalnie, nie miała nic do ukrycia, jednak, sama nie wiedząc dlaczego, wolała, by brat nadal widział ją, jako dziecko, nie zaś pełnej krasy kobietę.
- Wybrali księcia – zaczął chłopak. - Jeśli chcesz, chodź zobaczyć. Nie uwierzysz w to!
- Mirona wybrali? - zapytała Jaromira powoli, usiłując przedostać się do swoich ubrań nie wstając.
- Nie... gorzej – westchnął brat. A... co ty robisz? - zapytał po chwili zaskoczony. - Utopisz się.
Jaromira drgnęła. Słowa brata natychmiast przywiodły jej na myśl topielca. Wprawdzie nie była tam... uciekła, wybrała inny strumień, bardziej oddalony od ich wioski, by się wykąpać. Wierzyła, że tutaj będzie bezpieczniejsza. Ale... jeśli... Ze złością wstała i zaczęła zbierać swoje rzeczy.
- Nie zadawaj tylu pytań Bojan – popatrzyła na brata znacząco. Ten wycofał się w tył. - To... kogo wybrali?

Jaromira już po raz trzeci wycierała stopy o suchą trawę. Żałowała, że posłuchała Bojana i rzuciła się w ten tłum mężczyzn i kobiet, który zebrał się na głównym placu. I tak nie widziała księcia, gdyż głowy i ramiona rosłych młodzieńców, stojących tuż przed nią, zasłaniały cały widok na plac a tylko stawiając świeżo umyte stopy na mokrej ziemi, pobrudziła je bardziej, niż mogłaby to zrobić przed kąpielą. Odwróciła się, chcąc obejść tłum z drugiej strony, gdy do jej uszu dobiegła para męskich głosów. Znała... znała je. Głosy zapowiadały, że ich życie, choć od teraz będzie inne, nowa ziemia uczyni lepszym. Wreszcie znalazła pustą przestrzeń, między kobietą, trzymającą za rączkę mała córkę a grupką chłopców przed postrzyżynami. Wcisnęła się między dzieci, łagodnie rozsuwając je ramionami i wydostała się z tłumu wprost w centrum placu. Tuż przed jej oczami, członkowie wiecu unosząc w dłoniach symbole książęcych dystynkcji – i żelazny miecz, wręczyli je dwóm mężczyznom, stojącym na drewnianym postumencie, wyobrażającym cykl życia. Czyli tak... to wyglądało. Jaromira pierwszy raz w życiu uczestniczyła w wyborze i koronacji księcia. I poczuła nagle, że to nie tylko to... nie tylko zwykła podróż. Że ta chwila w jakiś tajemniczy sposób pieczętowała ich przyszłość... poczuła, że właśnie teraz coś się zaczęło, że... że widzi.
- Mirko! - usłyszała nagle z oddalenia. Odwróciła się. Zobaczyła cień wędrujący wśród tłumu, zajęło jej jednak trochę czasu, by oprzytomnieć i zrozumieć, że to wołał jej brat. Jej najstarszy brat, który powinien teraz walczyć poza wioską. Czy... było już tak źle...? Jaromira wycofała się z tłumu, pozostawiając nowych przywódców dla innych. Wiedziała, że będzie jeszcze miała okazję ich zobaczyć.
- Gosław... - zaczęła Jaromira powoli. - Czy... jest źle?
- Hm? - mruknął mężczyzna. - Źle... - popatrzył na nią niepewnie. Chwilę później, gwałtownie potrząsnął głową i zawołał. - Nie! Nic się nie dzieje! Matka cię woła do pomocy.
Jaromira spojrzała na niego zaskoczona. Przez chwilę chciała powiedzieć, że... że przecież rodzice nie pozwalają jej oglądać żołnierzy rannych w bitwie. Gosław odchrząknął i pokręcił głową.
- To nie tak... - zaczął, jakby spodziewał się o czym myśli Jaromira. - Znalazłem dzisiaj mężczyznę. Jego towarzysz powiedział, że ukąsiła go żmija. Kiedy go badałem leżał już, jak martwy. Ale potem ten drugi stwierdził, że to było dwa dni temu.
- To były już martwy od wczoraj... - mruknęła Jaromira. - Krwawił?
- Nie – odparł Gosław. - Ale od kiedy go przywiozłem co chwilę mdleje... a po chwili się budzi.
- Gorączka? - upewniła się Jaromira.
- Lekka. Serce z kolei bije mu za szybko. Nie majaczy
, ale próbuje uciekać. Jego towarzysz powiedział, że krzyczy coś o swoim bracie i, że on właśnie tak skończył...
- Mama podała napar z kwiatów lipy? Zbiłby mu gorączkę i przy okazji uspokoił - zapytała Jaromira.
- Tak, ale trzeba więcej. I ktoś musi z nim posiedzieć. A jego towarzysz dostał w głowę...
- Trzeba pajęczynę? - mruknęła Jaromira. Wzdrygnęła się. Nienawidziła jej zbierać. Była taka lepka i czasem w środku były martwe muchy... odwróciła się. Tym razem, ponad głowami zebranych zobaczyła wyraźnie dwóch sędziwych mężczyzn przysięgających przed bogami wywiązać się ze swej roli... znała ich. Byli to jedni z najmądrzejszych i najbardziej szanowanych członków wiecu. Ten starszy na imię miał Lech a do rodu, z którego wywodził się młodszy należała jej towarzyszka dorastania, Sława...

Jaromira otarła pot z czoła i potarła obolałe uszy. Jej pacjent szarpał się tak bardzo, że matka kazała Bojanowi i Gosławowi przytwierdzić go rzemieniami do drewnianego stołu. Na krzyk nie dało się jednak nic poradzić... Towarzysz chorego iż dwukrotnie proponował, by wetknąć mu do ust zawinięte w kulę płótno, Jaromira jednak nie mogła tego zrobić – uniemożliwiłoby to podanie mężczyźnie leków. Na szczęście połykał on to, co mu podawały. Gdyby zaczął wypluwać napar, nie byłoby sensu nadal go leczyć. Jaromira zacisnęła powieki, gdy matka przepalała mu ranę po ukąszeniu węża. Wiedziała, że powinna już umieć to robić, nie mogła jednak znieść widoku nadpalonego ciała pacjentów. Zapach, jaki rozchodził się wówczas po chacie, przypominał jej zapach zwłok zmarłych tlących się na stosach pogrzebowych. Jakby chory palony był żywcem...
Towarzysz chorego tymczasem rozsiadł się wygodnie na ułożonym w kącie posłaniu i zajadając się zupą obserwował ich zmagania z kpiącym uśmieszkiem. Czasami rzucał w powietrze "dobijcie go", lub "nie ma sensu go leczyć, to tchórz". Jaromira posyłała mu tylko kolejne wściekłe spojrzenia. Nie mogła tracić czasu na przepychanki. Poza tym, nie znała jego języka a jedyną osobą, która go rozumiała był Gosław. Była to jedna z bardziej wartościowych pozostałości po ośmiu miesiącach, które spędził w nieprzyjacielskiej wówczas niewoli. Drugą, nieco mniej wartościową była blizna, przecinająca ukośnie jego lewą brew. Cios na szczęście oszczędził oko, bo inaczej, jako na wpół niewidomy, Gosław nie zdołałby zbiec. Dość, że po powrocie, okrzyknięty został w wiosce bohaterem a dwie najpiękniejsze panny natychmiast zażądały go za męża. W tej chwili jednak to, że Gosław zmuszony był tłumaczyć jej kłótnię z przybyszem zdawało się jej co najmniej niezręczne. Tymczasem, odstawił on miskę z zupą i podszedł do stołu, spoglądając z ciekawością na wijącego się i wrzeszczącego po łacinie obelgi towarzysza. Jego złociste brwi uniosły się wysoko w górę.
- Jego tylko dobić! - prychnął. - Zobaczcie tylko! On ma policzek spuchnięty, jak jabłko... - po czym sięgnął po wymieniony owoc na półeczkę na leki, wgryzł się w niego z głośnym warknięciem i wyszedł. Jaromira odprowadzała go zrezygnowanym wzrokiem.
- Co on powiedział? - zapytała.
- Że wasz chłopak ma policzek, jak jabłko... - westchnął Gosław, pocierając uszy.
- Jabłko? - upewniła się Jaromira, po czym chwyciła chorego za dolną szczękę i odciągnęła jego głowę w swoją stronę. Policzek młodego mężczyzny obejmowała wielka, krwistoczerwona opuchlizna...
- Mamo... - zaczęła powoli. - Zęby.
- Ja nie będę patrzeć, kiedy to robicie... - westchnął Bojan. Podniósł się z miejsca i wyszedł na podwórze. Tymczasem, Jaromira wraz z matką spędziły kolejne kilkanaście minut na walce, by przybysz otworzył usta i powoli usnąć sobie zęby z opuchniętego dziąsła. Przytrzymujący chorego Gosław, co chwilę odwracał głowę, krzywiąc się z niesmakiem. W pewnym sensie, Jaromirę to bawiło. Oto ten, który nie bał się oglądać rozpruwanych włócznią mężczyzn, uciekał wzrokiem od zwykłego wyrywania zębów... wreszcie, w dłoni dziewczyny spoczęły cztery białe zęby. Odetchnęła z ulgą. Usiadła i otarła pot z czoła, podczas gdy matka podawała choremu zioła nasenne. Zdało się, że problem został rozwiązany... Jaromira poderwała się z miejsca. Nagle za jej plecami rozległ się huk otwieranych drzwi. Do izby wpadł Bojan.
- Ten wasz, jasnowłosy... przewrócił się pod zagrodą. Krzyczy i trzyma się za głowę. Chyba jednak odczuje skutki uderzenia – Bojan uśmiechnął się chytrze.
- Gosław... - zaczęła Jaromira, ważąc słowa. Usiłowała powstrzymać uśmiech triumfu. - Powiedz mu, że taki ból może trwać przez kilka dni. I lepiej, żeby wrócił do chaty i się położył. Na chorobę to i gocka odwaga nie pomoże...

R.4. "Ognie"

Pannonia, maj 550.

Rodolf siedział na skraju polany, gdzie zebrali się ludzie z wioski i z martwym spokojem obserwował grupę znanych mu już osób, tańczących wokół wielkiego ogniska. Spędził wśród nich już tak długi czas, że nie przerażały go te dziwaczne pląsy, zastanawiał się jednak,dlaczego na styku lata z wiosną, grupa wciąż nie wyruszyła w podróż. Westchnął i zacisnął powieki. Ktoś wrzucił w ognisko pęk ziół i ich zapach unosił się teraz ku niebu. Był słodkawy i piekący a Rodolf czuł, że coraz bardziej gęstnieje, odcinając go jednocześnie od świata realnych problemów, otwierając tymczasem drzwi na świat przedziwnych mar i wyobrażeń. Jego prawa ręka stawała się powoli coraz cięższa, podczas, gdy lewa, jakby lewitowała w powietrzu... potrząsnął silnie głową. To była jakaś diabelska magia. A ulegać jej, to jak zaprzeczać temu, co materialne. Zakaszlał i podczołgał się na dłoniach tam, gdzie powietrze było świeższe. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego, właśnie teraz, ponad jego oczami przesuwa się całe jego życie, którego nie mógł przestać wartościować. Świeże powietrze na chwilę przywróciło mu zmysły tak, by mógł poczuć ogarniającą go, wielką, słodką senność...

"Ja, Jaromira, wieczna poddana niezbywalnej duszy świata, który znałam, w samym centrum, otwierającego kolejny cykl życia miesiąca czerwi, od chwili przybycia tamtych dwojga dziwnych ludzi do sady, zaczęłam dostrzegać. Nie dostrzegałam wiele, jeszcze nie. Na razie, były to tylko ciche nuty wróżby, przepowiedni, przeczucia. Czegoś ulotnego. I tego silnego przekonania, że wraz z ostatnim mężem,opuszczającym tę ziemię, która tak długo nas żywiła, coś się zakończy. I zacznie... a ci dwaj przybysze byli znakiem. Znakiem tego, co nas czeka. Sława przyznała, że i ona czuje, że, gdy opuścimy te ziemie coś się zmieni, ale dodała, że to jest oczywiste i, że ja nie mogę zobaczyć niczego szczególnego. Ale, ja wiedziałam... Teraz ten ponury, białowłosy chłopak, siedzący na uboczu zgromadzenia, zdał mi się znakiem mego przyszłego życia. Tym razem nie, życia mych ludzi, ale mnie samej..."

Jaromira usiadła na brzegu ognia, by złapać oddech. Dzięki zapachom ziół i temu, iż dzień ten przeznaczony był czemu innemu, niż powszedni świat, nawet, gdy dostrzegła, że jej odświętna, biała sukienka poszarzała od dymu, prychnęła tylko z rozbawieniem i podczołgała się głębiej w las. Dzisiaj otwierała się Nawia a ona mogła spotkać bogów. Dostrzegała, mogli więc wyjść jej na spotkanie.
- Aaa... - nagle rozległo się tuż przed nią. Zerwała się a w tym momencie ktoś naprzeciwko niej stęknął i powoli uniósł się do siadu. Jaromira, dopiero po dobrej chwili, zrozumiała, że był to Rodolf – ten dziwaczny przybysz, którego obserwowała od początku święta. Zacisnęła powieki i wymówiła powoli, by zrozumiał:
- Co ty tu robisz? Śpisz w lesie?
- Eee... - chłopak potrząsnął głową. Wymamrotał coś w swoim języku i wykonał ruch, jakby chciał uciekać. Jaromira wyciągnęła rękę, by go zatrzymać.
- Co... to? - wykrztusił Rodolf, czerwieniąc się, jak dziecko.
- To, co robimy? -upewniła się Jaromira. Rodolf nieśmiało skinął głową. -Wiesz... ja nie wiem, czy ty zrozumiesz... - zaczęła powoli. -Ale... dziś jest najkrótsza noc w roku. Święto życia. Wszyscy, przez cały rok na nie czekamy. Ogień i woda oczyszczają świat. A my, młodzi, możemy zobaczyć dziś naszą przyszłość.
- D-diabeł –wykrztusił Rodolf. - Zło.
- Nie, naturalnie, że nie! - roześmiała się Jaromira. - To święto dobra. Żywioły są po naszej stronie, jeśli potrafimy żyć z nimi w zgodzie.
- Panować – szepnął Rodolf.
- Jesteśmy częścią świata. Człowiek nie ma takiej mocy, by być ponad nim – Jaromira zgarnęła brzegi sukienki i wstała. - Możesz do nas dołączyć –powiedziała, uśmiechając się przyjaźnie.

"Chciałem przyznać, że ich święto zrobiło na mnie wrażenie. Chciałem przyznać, że ich ognie były imponujące. Byłoby to jednak zaprzeczenie wszystkiego tego, w co wierzyłem, co było i materialne i duchowe. Prawdą było, że moja wiara osłabła, nim spotkałem Markusa, ale teraz... zaczynała powracać. Dlatego, nie brałem w tym udziału a patrzyłem, jak o zachodzie słońca, gaszą ogień w wszystkich chatach i budują swój pogański ołtarz – belę brzozową, jeszcze korą pokrytą a na nią, zakładają koło, jak od wozu. Pachniało piekłem i jesionową korą. To połączenie, zdało mi się zupełnie niewiarygodne. Ale chwila, w której krzesali ogień, była piękna w całej swej pogańskości. Płonąca obręcz, tocząca się wzdłuż lasu, do stosu, nie zapalając niczego wokół, znów, zdała mi się czarną magią. Ale ludzie ci, nie byli źli. A dziewczęta pięknie wyglądały w wiankach i białych sukienkach. Tak, jak i nasze dziewczyny na wiosnę. Tęskniłem. Ale tutaj, też było życie."

Rodolf obserwował, jak trzy dziewczęta zbierają kwiaty i zioła w przepojonym zapachami prześwicie wewnątrz boru... plotły z nich większe, bądź mniejsze wianeczki, symbol i wróżbę ich przyszłości tak, jak to zdążył już pojąć. Do tej nocy, kąpiel o innej porze, niż o świcie, była zakazana. Tak powiedziała mu Jaromira. Teraz, wetkną w nie małe łuczywka i puszczą te wianki na wodę a, jeśli któryś utonie, jego panna umrze. Rodolf zacisnął powieki. Nie wiedząc dlaczego, bał się, że to utonie wianek Jaromiry. To był tylko pogański zabobon... ale... uwierzył w niego. W końcu żył z tymi ludźmi już dwa miesiące. I to było ich prawo. Ze wszystkich dziewcząt, które znał... wianek Sławy płynął prosto, nie tonąc i nie zatrzymując się aż zaplątał się w sitowie na drugim brzegu. Wianek siostry Jaromiry, Myślibory, wyłowił jakiś chłopak. Był piegowaty i niepozorny, ale oczy dziewczyny, gdy zbliżył się do niej ze zdobyczą, mówiły wszystko. Zbysława, jej druga siostra, także miała wybranka. Jaromira obserwowała je z rosnącym niedowierzaniem, tymczasem, jej wianek chwiał się i... chyba chciał utonąć. Rodolf poczuł ukłucie strachu. Zupełnie ignorując swą wiarę i grzech, jaki spadnie na niego za uwierzenie w magię pogan, rzucił się do strumienia, roztrącając po drodze, piszczące ze strachu dziewczęta. Chwilę później, mokry i ubłocony wręczył wianek Jaromirze.
- Teraz nie umrzesz –powiedział z troską.
Jaromira patrzyła na niego oczami wielkimi z przerażenia. Zdawało się, że nie jest zadowolona. Niepewnie wzięła wianek i skierowała się w stronę lasu.
- Jaromira! - krzyknął Rodolf.
Dziewczyna odwróciła się zaskoczona. Chłopak potrząsnął głową, dając znak, że nic nie rozumie. Gromada młodych ludzi rozchodziła się a noc gęstniała. Wreszcie, do Rodolfa dotarło, że Jaromira chce, by poszedł za nią. Nie był pewny, czy powinien to zrobić, ale odczuwał przedziwny niepokój i pokusę, której nie był w stanie się oprzeć. Gdy znaleźli się głębiej w lesie, Jaromira zapytała:
- Dlaczego to zrobiłeś? Nikt tak tutaj nie postępuje. Mogłeś kogoś skrzywdzić.
- Ja... ja nie wiedzieć– wyjąkał Rodolf. - Gdzie iść?
- Tam – Jaromira wskazała na niewielkie wzniesienie terenu, otoczone szarym, podmokłym lasem.- To ostatnie chwile naszego święta. Widzę, tedy mogę dzisiaj znaleźć Perunowy Kwiat.

"Im bliżej byliśmy wzgórza, tym wyraźniej słyszałam huk, dostrzegałam też nieznaczne ruchy w gęstwinach. Coś ciągnęło mnie tam, dokąd szliśmy. Gdy nasze stopy, zapadły się w grząskim podłożu mokradła, przeszył mnie dziwny dreszcz. Ktoś stał za nami. Odwróciłam się gwałtownie. Był tam. Złoty, świetlisty kwiat Peruna. Widziałam go a ponoć nikt go nie widział..."

- Jaromiro? - zaczął Rodolf powoli, trącając ją w bok.
Dziewczyna tymczasem odepchnęła jego rękę ruszyła w kierunku plątaniny paproci na drugim brzegu mokradła. Wróciła, niosąc z nabożną czcią w dłoniach mały, żółty kwiatek.
- Bogowie mnie wysłuchali, Rodolf – szepnęła. Jej oczy płonęły. Wręczyła kwiat Rodolfowi.
- Wyrzuć go w powietrze– powiedziała łagodnie. - I nikomu nic nie mów.
Rodolf nerwowo przełknął ślinę. Nie rozumiał, co jest tak wyjątkowego w tym kwiecie, który trzymał w dłoniach. Westchnął i wyrzucił go najdalej, jak tylko mógł. Jaromira rzuciła się w kierunku, gdzie upadł kwiat. Rodolf obserwował, jak grzebie w piasku, na skraju mokradeł. Chwilę później, usłyszał jej triumfalny okrzyk, Dziewczyna wstała,unosząc na dłoni dwie... nie, aż cztery złote monety z wizerunkiem cesarza Rzymu.
- Kiedyś, może ocalą nam życie – szepnęła. - Moja modlitwa została spełniona. Teraz już wiem – spojrzała w oczy Rodolfa. Chłopak cofnął się w tył, pod naporem jej przeszywającego spojrzenia. Tymczasem, Jaromira zaczęła powoli zsuwać z siebie sukienkę...
- Co.. ty robić? -wykrztusił Rodolf, usiłując odwrócić wzrok od rosnącej pokusy. Coś go jednak przyciągało. Nie mógł się jej oprzeć.

Do obozowiska, Rodolf i Jaromira powrócili o świcie. Ognie wciąż płonęły a dziewczyna cierpliwie tłumaczyła mu, że w tej chwili, wykonanie skoku przez ten płonący stos, oznacza zaślubiny. Oboje nie mówili o tym, co zaszło między nimi, podczas tej nocy. Rodolf wyraźnie tego nie rozumiał, Jaromira tymczasem, zdała się w ten sposób, po prostu dopełnić jakiegoś tajemniczego rytuału. Ona nie była tym skrępowana. Oboje przystanęli na brzegu obozowiska, obserwując, dopełniające małżeństwa młode pary. W jednej chwili jednak...Jaromira cofnęła się w tył, krztusząc z niedowierzania. Oto, przez płonący stos, skakała właśnie jej starsza siostra Myślibora, wraz z bratem Sławy...

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

2
Zastanowił mnie wybór czasu i miejsca, w którym umieściłaś akcję swojej powieści. Określiłaś je bardzo precyzyjnie: rok 550, Panonia. Taka dokładność sugeruje, ze układając fabułę, będziesz przestrzegać realiów historycznych, niezależnie od tego, że bohaterowie są fikcyjni. Ciekawi mnie, dlaczego zdecydowałaś się na takie właśnie kryteria wyjściowe. Mogłabyś coś o tym napisać?
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

3
Tak :) To w założeniu miałaby być saga rodzinna o historii Polski, podzielona na kilka części od czasów legendarnych do dnia dzisiejszego. Chciałam mieć w niej jakiś symboliczny początek, zamiast, jak wszyscy zaczynać od Mieszka, czy Piasta - i, w taki sposób trafiłam na kronikę Marcina Bielskiego, w której są bardzo szczegółowo opisani wszyscy władcy legendarni, jacy się pojawiali w naszych podaniach, włącznie z datami, itd. I to tam się pojawił rok 550.

Wydarzenia historyczne, realne, też oczywiście będą - choćby w Rzymie, czy też sąsiednich państwach z udokumentowaną historią.

Ja w ogóle, chciałam zastosować taki zabieg, żeby połączyć te wydarzenia z legend z tym wszystkim, co rekonstruuje się z czasów przedchrześcijańskich jako możliwy sposób życia ludzi na naszych ziemiach a potem, płynnie przejść do rzeczywistych wydarzeń. Tam będzie później dużo metafor i symbolicznych sytuacji, przepowiedni, w które główna bohaterka uwierzy, itd. Chodzi o taką prezentację, jak się zmieniało życie na naszych ziemiach przez 1.5 tys. lat. Więcej filozofii w tym nie ma :roll:

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

4
Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że pisanie sagi historycznej, obejmującej półtora tysiąca lat, to jest wręcz potworna ilość researchu, i jeszcze potworniejsza ilość czasu, jaki trzeba na to poświęcić? I że to jest karkołomne zadanie nawet dla autora, który na pisaniu i wydawaniu powieści historycznych zjadł zęby - a co dopiero dla ciebie, tak naprawdę raczkującej w tym temacie...
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

5
To nie tak. To byłyby krótkie historie, poświęcone tylko najważniejszym wydarzeniom. Zgodnie z moimi obliczeniami, pisząc codziennie skończyłabym ten projekt w ok. 10 miesięcy. Lubię historię, i o życiu codziennym w różnych epokach, mam wiedzę wystarczającą a research robiłabym tylko dla rozmaitych ''smaczków'', które pomogłyby to lepiej osadzić w czasie. To nie jest najdziwniejsza rzecz, którą pisałam... było już z 10 dziwniejszych, ja już tak mam, że za dziwne rzeczy się biorę :roll:

Nie pracuję w tej chwili i na razie nie szukam pracy, więc czasu mam tyle, że mogę nic więcej nie robić...

Albo mi się tylko to wydaje takie proste.

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

8
Ja się na historii nie znam, więc kwestię wiarygodności przedstawionego świata zostawiam innym. Zajmę się stroną językową tekstu. Poniżej tzw. "łapanka" czyli trochę uwag bardziej szczegółowych do początkowych fragmentów tekstu. Gdzieniegdzie dawałam przykłady, w jakim kierunku bym dane zdanie zmieniła. To nie jest świętość, można to na pewno zrobić na tysiąc innych sposobów, ale chodziło mi o pokazanie jakiegoś kierunku, w którym moim zdaniem można pójść, by ominąć niektóre problemy.
Na końcu jeszcze będzie bardziej ogólne podsumowanie.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Tętent kopyt zadzwonił w uszach Jaromiry a tuman kurzu przysłonił jej pole widzenia tak, że gliniane naczynie pełne jagód, które niosła właśnie do wioski wypadło jej z rąk i rozprysło się na kamieniach.
Rozbiłabym to zdanie na dwa. "Tętent kopyt zadzwonił w uszach Jaromiry, a tuman kurzu przesłonił jej pole widzenia. Kobieta w przestrachu [czy coś tam w tym stylu na start drugiego zdania] wypuściła gliniane naczynie pełne jagód.
Inna rzecz, że nie jestem przekonana, czy tętent to akurat "dzwoni" w uszach czy może lepiej by tu działało jakieś załomotanie/huczenie.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) jadących n wschód
Literóweczka - "na"
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Tam, skąd coraz częściej, nocami dobiegały odgłosy szybko przemieszczających się ludzi... a trzykrotnie już także szczęk broni.
Nie wiem, czy "odgłosy szybko przemieszczających się ludzi" dają czytelnikowi to wyobrażenie, o które Ci chodziło. I czemu oni się przemieszczali i naparzali tylko nocą? Skoro się bili, nie słyszała krzyków/wrzasków/rozkazów/ogólnego zgiełku? Jakoś mi to "przemieszczanie się i szczęk broni" wiszą w próżni.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Wiedziała, że rodzice chcą ją chronić. Ale wiedziała też, że wolałaby wiedzieć...
Z dużo tego "wiedziała". "Rozumiała, że rodzice chcą ją chronić, ale chciała znać prawdę" [na przykład]
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) że słońce chyli się już do zachodu
Nie jestem pewna, czy to stricte niepoprawne, ale mam wrażenie, że lepiej byłoby się tu trzymać już utartego związku "słońce chyli się ku zachodowi".

Zaczyna nam się dialog. Problem, jaki z nim mam to to, że strasznie dużo do niego dopowiadasz. Rozmawiają tylko dwie osoby, a mimo tego żadna wypowiedź nie jest pozbawiona didaskaliów. Do tego dość rozbudowanych. Spróbuję trochę przykładów powyciągać.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) - Mirko! - usłyszała wołanie. Uniosła wzrok i odwróciła się w kierunku wioski. [1]Z przerażeniem spostrzegła, że słońce chyli się już do zachodu a wzdłuż chat biega gorączkowo płowowłosy chłopak, wykrzykując umniejszającą formę jej imienia.
- Jestem bracie... - [2]wymówiła słabo. Chciała krzyknąć, na nic się jednak zdał jej zamiar. Zdołała wydobyć z siebie tylko ochrypły głos, niewiele głośniejszy od szeptu.
Chłopak jednak usłyszał ją i rzucił się w stronę lasu
.
- Mirko, co się stało? Rodzice już wysłali mnie ciebie szukać... - zaczął powoli, podbiegając do Jaromiry.
- Widziałeś ich? - [3]zapytała, tym samym ochrypłym głosem.
[1] Mamy tu bardzo dużo informacji. Porę dnia, to, że chłopak biega "gorączkowo", że ma płowe włosy, że forma imienia jest umniejszająca (w ogóle? w odczuciu Jaromiry?). Może część tych informacji nie jest teraz konieczna? Z nawoływania i biegu można sobie wyobrazić nerwowość chłopaka, więc "gorączkowy" pewnie ze swobodą można wyciąć. Dalej... Czy nie lepiej o tym, że ta forma jest "umniejszająca" przekazać gdzieś dalej? Może w relacji siostra-brat bezpośrednio (w stylu: "Nie mów do mnie, Mirko, nie traktuj mnie jak dziecka" czy coś podobnego)?
[2] Bardzo długi opis, który z powodzeniem można zastąpić czymś w stylu "chciała krzyknąć, ale głos z trudem wydobywał jej się z gardła". Do tego jakbyś tu zmieniła ostatnie zdanie na coś w rodzaju "Chłopak jednak ją usłyszał i przybiegł, to kolejne dopowiedzenie (zaczął powoli, podbiegając), też można spokojnie wywalić.
[3] Że "zapytała" widzimy, a skoro głos ten sam, to spokojnie można to zdanie wykreślić.

Przejrzyj sobie pod tym kątem tekst. Takie nadsłowie, dopowiedzenia tam, gdzie czytelnikowi spokojnie można zostawić miejsce, by się domyślił, tworzą wrażenie trochę niepewnego, nieporadnego stylu. Nawet jeśli chcesz używać opisowego, barwnego języka, to nadal oszczędzanie słów jest w cenie.
- Zbiłam dzban – odparła sucho. - Czy matka jeszcze potrzebuje jagód? - zapytała powoli, patrząc bratu w oczy.
Ten błyskawicznie odwrócił wzrok.
- Nie zadawaj tylu pytań - burknął. - To nie te czasy, gdy żona i mąż stawali razem do bitwy. To już minęło a twoja rola inna. - wykonał łagodny ruch, jakby zamierzał odejść, jednak zawahał się. - Jagody już niepotrzebne – rzucił, po czy odszedł.
Nie rozumiem związku między pytaniem siostry, a odpowiedzią brata. Ona o jagodach, on o rolach męsko-damskich? Bez sensu.
Plus literóweczka - "po czym". I ten "łagodny ruch, jakby zamierzał odejść" mało wyjaśniający, jak ta niby łagodność wyglądała. Znów bym cięła ten dopisek przynajmniej częściowo.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Jaromira zacisnęła powieki i z ciężkim westchnieniem opadła do tyłu, opierając się na pniu drzewa. Jagód matka potrzebowała do naparu, by ulżyć rannemu. Coraz częściej wysyłała Jaromirę na długie godziny do lasu, po zioła i leśne owoce
Często powtarzasz imię bohaterki. W dialogu jeszcze machałam ręką, ale jak już wprowadzasz narrację trzecioosobową, to można zacząć z tym trochę walczyć. Tu chociażby w drugim zdaniu można wstawić "córkę".
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Przez pierwsze tygodnie, dziewczyna nie rozumiała, dlaczego matka nie chce, by uczestniczyła w warzeniu wywarów i kurowaniu chorych – gdyż, zgodnie z niepisanym zwyczajem, kultywowanym tak długo, jak sięga pamięć najstarszych, pierworodna córka wiedźmy zawsze przejmowała po jej śmierci jej profesję. Taka też miała być przyszłość Jaromiry.
Zdanie zdecydowanie do podziału. To "gdyż" nie ma tu sensu. W moim odczuciu też znowu trochę niepotrzebnie aż tak długo wyjaśniasz rzecz prostą. To "tak długo jak sięga pamięć najstarszych" brzmi mocno egzaltowanie, a treściowo mówi tyle co "zgodnie ze starym obyczajem", bo nie wiemy, ile to tam ci najstarsi żyją ;)
Podkreślone zdanie - IMO zbędnie powtarzasz informację. Ledwo co wyjaśniłaś, jaka miała być przyszłość Jaromiry.
Kombinowałabym jakoś w tym kierunku:
"Przez pierwsze tygodnie dziewczyna nie rozumiała, dlaczego matka nie pozwala jej uczestniczyć w leczeniu chorych. Zgodnie ze starym obyczajem jako pierworodna córka wiedźmy po jej śmierci miała przejąć jej profesję". I dalej po prostu: "Uczyła się jej od siódmego roku życia". (dobra, za dużo tutaj "jej" wychodzi, ale to też do ogarnięcia)
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Pewnego dnia, zamiast tak, jak jej nakazano, pobiec w las, ukryła się w gąszczu krzewów, tak, by widzieć swoją chatę.
Powtórzenie "taków". Niestety, mocno niezgrabne. Sugerowałabym coś w stylu: "Pewnego dnia, zamiast zgodnie z poleceniem pobiec w las, ukryła się w gąszczu nieopodal chaty".
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Było to krótko po tym, gdy zobaczyła pakującą się do podróży pierwszą grupę mężczyzn. To tamtego dnia, po raz pierwszy zobaczyła to, co później widywała za każdym razem.
Pomijając powtórzenia (pogrubione), to strasznie niezrozumiałe to. Jakieś bliżej nieokreślone "po tym, kiedy zobaczyła",
"za każdym razem" (jakim każdym? Każdym, kiedy się kitrała przy domu? Wprowadzenie "pewnego razu" sugerowało jednak pojedynczą sytuację). Za bardzo to niedookreślone. Nawet nie umiem zasugerować poprawki, bo nie wiem, co chciałaś powiedzieć.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Ojciec odstawiał włócznię poza ścianę chaty i wprowadzał człowieka, którego przywoził wcześniej, przytroczonego do grzbietu swego konia, do ulokowanej za ich chatą ziemianki dla chorych.
Znów zbyt długie, zbyt zabałaganione zdanie. Nie kombinuj z kolejnością pokazywania obrazów. Najpierw przyjeżdżał z tym człowiekiem, potem odstawiał włócznię, prawda? Więc tak to opisz.
Przykładowo: "Ojciec przywoził na swym koniu rannego człowieka. Odstawiał włócznię po ścianę chaty i prowadził go do wykopanej za domem ziemianki, między innych chorych."
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Czasem mężczyźni mięli przebite strzałą ramię, czasem bok, czasem tylko oblani byli krwią z trudnej do zlokalizowania rany. Ich jęki Jaromira słyszała później przez całą noc. Czasem jednak ludziom tym brakowało ręki, bądź nogi, bądź z ich szyi sączyła się nadmierna ilość krwi.
Tu będzie kilka uwag.
Najpierw przyjrzyjmy się tym powtórzeniom. Wiem, że część z nich jest wprowadzona umyślnie i to ogólnie ok. Powtórzenie jest fajnym środkiem stylistycznym. Trzeba tylko uważać, by efektu jaki tworzy nie rozmydlić nadmiernym użyciem albo przypadkowymi powtórzeniami w sąsiedztwie. Tu mamy coś takiego. Te trzy "czasem" w pierwszym zdaniu jeszcze przejdą (choć ja bym pewnie ograniczyła się do dwóch, a trzecie już na coś podmieniła), ale zaraz nam wyskakuje czwarte i to już gorzej brzmi. Do tego powtarzasz zabieg tymi "bądź" przez co robi się tego za dużo.
W powyższym fragmencie również nie grają mi te opisy:
"tylko oblani krwią" (bycie dosłownie oblanym własną krwią to nie jest "tylko"). Jak chodziło Ci o drobniejsze rany, skryte gdzieś pod ubraniem, to może "w ubraniach splamionych krwią z trudnych do zlokalizowania ran". Inna rzecz, że rana boli. Nie wiem, czemu ma być ją trudno zlokalizować. Widać, gdzie się krew pojawia, człowiek się za coś tam pewnie trzyma... No ale dobra, to na razie poboczna kwestia.
"z ich szyi sączyła się nadmierna ilość krwi" - "nadmierna" i z rozwalonej szyi to krew się nie sączy, tylko raczej leje/cieknie. Chodziło Ci o przesiąkanie przez opatrunki? Nawet jeśli tak, to trzeba to inaczej ugryźć.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) po omacku zaczęła zbierać resztki jagód i skorupy dzbana do skraju sukienki.
Dlaczego "po omacku"? Ledwo co zbliżał się zachód słońca, jeszcze się raczej nie zdążyło ściemnić, a przynajmniej nigdzie o tym nie piszesz.
Poza tym. "Do skraju" się nie da niczego zebrać.

Na tym fragmencie przerwałam.
Ogólnie, niestety, póki co dość ciężko się to czyta. Myślę, że Twoim głównym problemem od strony stylistycznej jest upychanie zbyt wielu informacji/opisów w jedno zdanie. To owocuje kolejnymi problemami: dziwnym szykiem, użyciem nie do końca pasujących określeń, powtórzeniami, pewnym chaosem, za którym trudno podążać.
Chcesz dużo pokazać na raz. Podzielić się równocześnie obrazami rannych, rolą Jaromiry, jej relacją z bratem, jej myślami, lękami, jej rodziną... To się da, ale wymaga starannej kompozycji i dobrego panowania nad językiem. To wszystko jest do wypracowania, ale no wymaga krytycznego popatrzenia na tekst i cięcia, zmieniania, mordowania ulubionych zdań (tak, też tego nie lubię ;) ).
Mam nadzieję, że coś z tych uwag Ci się przyda i powodzenia w dalszej pracy :)
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

9
Dziękuję za rady! Właśnie wiem, że mam spory problem z powtórzeniami - np. nadużywam słowa ''jednak'', ale jak na razie, nie umiem przestawiać zdań tak, żeby go uniknąć. Zastanawiam się poważnie nad studiami kierunkowymi w stronę polonistyki, czy czegoś jeszcze innego, związanego z pisaniem. Zależy mi, żeby to robić dobrze, ale szczerze mówiąc, myślałam, że jest gorzej, choć część rzeczy mnie nie zdziwiła - np. zdaję sobie sprawę, że mam problem z nadużywaniem opisów w dialogach, bo jakoś ''nie czuję'', gdzie trzeba sytuację bardziej wyjaśnić a, gdzie można zostawić samą wypowiedź - i często sama widzę, że nie wygląda to dobrze, ale nie bardzo wiem, jak poprawić.

Oczywiście, postaram się to jakoś poprawić. Będę wdzięczna za dalsze uwagi :)

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

10
DomiMicca pisze: (wt 17 sty 2023, 18:36) Zastanawiam się poważnie nad studiami kierunkowymi w stronę polonistyki, czy czegoś jeszcze innego, związanego z pisaniem.
I tu się nie zgodzę. :)
Studia polonistyczne w żaden sposób nie przygotują Cię do pisania - przygotuje Cię za to do tego wytrwała, systematyczna praca nad warsztatem, podpatrywanie innych (czytanie ulubionych autorów lub osób, których styl i język lubisz), risercz, metoda prób i błędów oraz tzw. wprawki, czyli małe tekściki, pisane po to, aby przećwiczyć coś konkretnego: opis, dialog, fragment szybszej akcji... Sama polonistyka i nauki pokrewne nie dadzą Ci tego, co da Ci regularna praca nad swoim warsztatem. :)
Powodzenia w pisaniu!
Istnieje cel, ale nie ma drogi: to, co nazywamy drogą, jest wahaniem.
F. K.

Uwaga, ogłaszam wielkie przenosiny!
Można mnie od teraz znaleźć
o tu: https://mastodon.social/invite/48Eo9wjZ
oraz o tutaj: https://ewasalwin.wordpress.com/

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

11
Krótko na temat fabuły: nie porwała. Właściwie po pierwszym rozdziale mam problem określić, co dokładnie przeczytałam.
Stylistycznie/warsztatowo: czyta się to dość opornie. Sporo zbędnych zaimków, powtórzeń i słów, których znaczenie gryzie się z tym, co wynika ze sceny.
Szczegółowo zacznę tam, gdzie skończyła Ada.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Wieczorny zapach wody od zawsze wzbudzał niepokój w duszy Jaromiry. O tej porze dnia, nikogo wzdłuż strumienia nie było. Uciekła tu.
Czemu ona ucieka do miejsca, które wzbudza jej niepokój? Raczej gdy nas coś przestraszy, kierujemy się do miejsc, które sprawiają, że czujemy się bezpiecznie.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Tym razem chodziło o coś innego...
Innego od czego?
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) - Ojciec twój pyta, dlaczego wybiegłaś. Martwią się – usłyszała w odpowiedzi a zza drzew zamajaczyła pyzata twarz jej najdroższej towarzyszki zabawa sprzed lat.
Zdecydowanie za dużo danych. A towarzyszka zabaw sprzed lat sugeruje, że się od dawna nie widziały. O to chodziło?
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) - Tak... - Sława spuściła wzrok. - Twoja matka mówi, że jutro rada wojenna ma zwołać mieszkańców. Ale nie wolno mi o ty tobie mówić.
Rada wojenna. Jaromira poczuła lodowaty dreszcz lęku, przecinający jej ciało od czubka głowy aż do stóp. Wojna, tak?
- Wojna?- zapytała ostrożnie.
Zdecydowany nadmiar wojny/wojennego w kawałku.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Sława drgnęła i nachyliła się przez ramię Jaromiry. Dziewczyna dostrzegła, że jej oczy robią się coraz większe.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) - Ty też go widziałaś? - upewniła się dziewczyna.
Słowo dziewczyna jest zbędne i nic nie mówi czytelnikowi. W końcu w scenie są dwie dziewczyny.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Jaromira popatrzyła chłodno na Sławę. Rodzice mieli już zbyt wiele problemów, by jeszcze martwić się o jej życie...
Chłodno, czyli w sposób pozbawiony emocji. Czy na pewno pasuje to do tej sceny?
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) Tej nocy, Jaromira długo nie mogła zasnąć. Powietrze było wyjątkowo duszne i gorące, nietypowe, jak na kwietny miesiąc. Czuć było w nim niepokój. W pewnym momencie poczuła, że ciemność, która ją otacza, nie jest tą samą ciemnością, w której układała się do snu. To była ciemność dna ich rzeki. Tak gęsta, że nie pozwalała oddychać. Była uwięziona w królestwie wodnika. Już słyszała ten chichot, nad wodą. A teraz rozlegał się tak blisko a powietrza było coraz mniej...
Jak dla mnie cały akapit do poprawki. Strumień z poprzedniej sceny został rzeką. Ten wodnik był nad wodą, a ona pod wodą? Rozumiem, że to miało być coś na pograniczu snu, ale ciągle kawałek jest napisany zbyt niejasno.
DomiMicca pisze: (pn 16 sty 2023, 18:51) ale dlaczego drzwi były otwarte? Jaromira przechyliła się nieznacznie w bok, szukając wzrokiem sylwetek rodziców. Ale... ich posłania były puste i leżały nieuprzątnięte niedaleko ognia.
Ona w końcu zasnęła? Bo nie wynika to z tekstu, a inaczej trudno byłoby przegapić wyjście rodziców. I dlaczego rodzicie decydują się rozmawiać po nocy i to stojąc wygodnie tak, aby Jaromira ich usłyszała? Nie ma to szczególnego uzasadnienia poza "fabuła tego wymaga".

Tutaj skończę, tylko jeszcze zauważę, że początek rozdziału drugiego cierpi na poważny nadmiar wielokropków.
Jagoda, elfy i świnki morskie

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

13
Romecki pisze: (wt 17 sty 2023, 19:56) Tak tylko, zupełnie na boku, zastanawiam się, jak to się koronuje księcia - i w dodatku wybranego na wiecu? Jak się to ma do realiów historycznych?
Przepraszam, nie księcia miało być, tylko wodza. Niechcący wkleiłam pierwszą wersję, w której był ten nieszczęsny książę, wprowadzony w sumie od czapy - w tej właściwej jest ''wódz''. Po prostu brak źródeł, jak ludzie w tej epoce określali swoich przywódców i w sumie, miałam dowolność, jak go nazwać i pomyślałam o księciu. Ale, potem uznałam, że ''wódz'' bardziej pasuje do funkcji ówczesnego przywódcy i zmieniłam. Zaraz i tutaj poprawię. Przepraszam jeszcze raz.

Przywódcy byli wybierani na wiecu w czasach kryzysu, kiedy lepiej i sprawniej zarządzać mogła społecznością jedna osoba. Byli typowani z najbardziej zaufanej starszyzny. Poza tymi okresami, władzę sprawował po prostu wiec. Nie wiadomo dokładnie, jak wyglądał moment inauguracji takiego wodza/księcia, dlatego napisałam enigmatycznie, ale chciałam przestawić tę sytuację, że wybierał ich wiec, bo to ważne i dla akcji i jest to jakaś informacja o obyczaju w te epoce.
Ostatnio zmieniony wt 17 sty 2023, 20:05 przez DomiMicca, łącznie zmieniany 1 raz.

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

14
Już chyba gdzieś komuś to komunikowałam, ale tekst czyta się z dużym trudem, bo... podstawy leżą i kwiczą.

Powtórzenia, siękozy, a także problem z klarownym przekazaniem, co autor miał na myśli - kłopoty z realistycznością opisu świata przedstawionego. Wszystkie wyżej wymienione uwagi, powodują, ze ciężko wytrwać nawet przy krótkim kawałku, a co dopiero przy takim długim bloku tekstu.

Moim zdaniem ambicje zdecydowanie przerosły warsztat. Może, tak jak inni radzili, na początek warto by zacząć od czegoś w rodzaju wprawek?

Klątwa, cz. 1 Jaromira (rozdziały 1-4) + [historyczne] + P

15
Założyłam, że potrafię, bo od czasów 5 klasy podstawówki wygrywałam wszelkie możliwe konkursy literackie, nigdy nie byłam poniżej 4 miejsca i, już w liceum mogłam podpisać kontrakt z wydawnictwem, ale wtedy zrezygnowałam z powodów finansowych, bo chcieli, żebym wyłożyła masę kasy. I wszyscy poloniści, jak dotąd mówili mi, że mam szansę coś osiągnąć na tym polu.

Ale, jeżeli nie, to w sumie... nie mam siły pracować nad tyloma rzeczami i nie umiem. Możliwe, że pisanie po prostu nie jest dla mnie i tracę tylko czas.

Dziękuję za uświadomienie mi tego. Przynajmniej się nie zbłaźnię, niosąc grafomanię do wydawnictwa. Tylko niepotrzebnie poświęciłam pół życia na gryzmolenie. Trochę szkoda, ale, nie takie plany upadają.

Jeszcze raz, dziękuję wszystkim.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”