Bez tytułu (fantasy/realizm magiczny/YA)

1
Prolog

Gdy była dzieckiem, wyobrażała sobie, że po śmierci trafimy do Nieba, czyli błękitnego bezkresu, w którym możemy wylegiwać się na miękkich obłokach. Chciała unieść się do tego miejsca otoczonego najpiękniejszym odcieniem lazuru i spać na poduszkach z bieli. Wieczorami przesiadywała na huśtawce i odbijała się zawzięcie nogami od ziemi wyobrażając sobie, że jest trochę bliżej miejsca, o którym śniła.
Później zaczęła wątpić, że Niebo istnieje, ale wciąż marzyła, że po śmierci rozpadnie się na milion błękitnych cząsteczek i powróci tam, skąd przybyła.
Pewnego wieczoru została na huśtawce nieco dłużej i odkryła, że błękit zamienia się w czerń, na której widać tylko migoczące gwiazdy, piegi upragnionego Nieba. Wpatrywała się w nie tak długo, że świat wokół zaczął niknąć, a i ona wydawała się w tym świecie rozpadać, zlewać się w miękkie krawędzie nie do odróżnienia. Czerń przypominała jej pustkę i ciemność zwaliła się na nią z całą mocą tego, co oznaczała. Wtedy po raz pierwszy odczuła strach i zrozumienie, że kiedyś zupełnie zniknie, a jej obecność lub jej brak nie będzie miała dla świata żadnego znaczenia.
To odkrycie długo zatruwało jej myśli. Nie mogła myśleć o niczym innym, wszystko wydawało jej się bezcelowe. Zaczęła mieć obsesję na punkcie pozostawienia po sobie choćby małej rysy. Znaku, że faktycznie kiedyś tu była. Chciała, by ktoś mógł odnaleźć coś więcej niż imię i nazwisko na płycie nagrobnej. Chciała być zagadką. Tajemnicą z przeszłości, którą można rozwiązać.
Pewnego dnia przejechała palcem po zewnętrznej stronie książki, którą wypożyczyła w bibliotece. Tyle oczu, z sobie tylko znanych powodów sięgnęło po tę samą lekturę, prześlizgnęło się po tych samych zdaniach i znalazło się w tych samych miejscach, poznało tych samych bohaterów. Ich doświadczenie mogło być zupełnie inne, ale coś przecież musiało ich łączyć. Książki z biblioteki czyta się w mniejszej samotności niż te, które wciąż pachną nowością.
Chwyciła za ołówek, przycisnęła go do papieru i odczuwszy pewną ulgę, na długo o tym zapomniała. Cała ta historia mogłaby nie mieć w ogóle miejsca, gdyby nie jeden fakt – papier nigdy nie zapomina.


I

Marcel Cichocki miał dwadzieścia dwa lata, ale odkąd skończył trzynaście czuł się starym człowiekiem. Ubrany zwykle wyłącznie na czarno, odcinał się od kolorowego świata. Był jak ciemna plama, skaza na neonowym obrazku. Postać z czarno-białych fotografii nagle przeniesiona do teraźniejszości.
Panuje powszechne przekonanie, że mężczyzna nie powinien żyć w swoim świecie, a wyobraźnia i wrażliwość jest domeną kobiet. Marcel nie znał tych oczekiwań i zwykł nie przepadać za światem i jego dziwnymi potrzebami. Zamiast tego, tak jak wielu przed nim, uciekał do światów bardziej mu odpowiadających, w których można przebierać do woli. Uciekał w świat książek.
Literatura jednak zdawała się nie być zakochana w nim. Właśnie dlatego, zamiast raczyć się lekturą albo próbować konstruować własne historie, rytm dnia Marcela wyznaczały studia, zaś po wykładach leczył swoje rozczarowania niezbyt owocnymi wizytami u psychiatry, do których zmusiła go przewlekła bezsenność.
- Jak się pan dziś czuje? – pytał doktor zza grubych szkieł swoich okularów. – Dalej nie może pan spać? Koszmary ustąpiły?
- Sypiam chyba nieco lepiej – odpowiadał, jak zwykle bardziej z grzeczności niż zgodnie z prawdą.
- Wiem, że boi się pan jutrzejszej daty i związanych z nią wspomnień. Czuje się pan na siłach? To normalne, że lęk może teraz znacznie wzrastać.
- Tak – odpowiedział Marcel i zacisnął usta. – Faktycznie czuję się gorzej, ale nie mam chyba wyboru. Muszę przeczekać ten dzień.
- Cóż, wciąż myślę, że najlepszym rozwiązaniem w kontekście pana historii rodzinnej byłaby terapia – powiedział doktor, ale Marcel, jak co wizytę, grzecznie odmówił, zabrał receptę i pożegnał doktora.
Ciężko powiedzieć co mu dolegało, ale za dnia objawiało się przewlekłym przygnębieniem i stagnacją, w nocy zaś przyjmowało formę jednego, stale powracającego do niego obrazu z przeszłości. Nieważne jak bardzo próbował przegnać go z pamięci, te orzechowe oczy nie chciały przestać go prześladować.
Wsadził receptę do kieszeni, szczelniej owinął się płaszczem i ruszył w kierunku swojego mieszkania na ulicy Bajecznej. Ta urocza nazwa wydawała się być nadana ironicznie. Nie było w tych szarych blokach nic baśniowego, jednak tego październikowego wieczoru Marcel doszedł do wniosku, że miejsce prezentuje się całkiem nieźle. Sierp księżyca zdołał wywalczyć sobie niewielki skrawek nieba, który nie został zapełniony dodatkowymi piętrami. Drżące liście orzecha i starego kasztana, których korzenie wyginały chodnik na wszystkie strony, prawie całkiem opadły na ziemię, a z okien wylewało się złote, ciepłe światło. Gdzieś, nie wiadomo skąd, zdołał usłyszeć wycie psów. Być może dźwięk unosił się z oddalonego schroniska.
W tych wielkich betonowych bryłach wydawało się mieszkać tyle różnych światów i Marcel lubił podglądać ich skrawek. Na piętrze siódmym, w trzecim oknie od lewej, zawsze wychylała się srebrna głowa starszej pani, pilnie monitorująca ulicę. Piętro czwarte, okno szóste, należało do rodziny z dziećmi, która wydawała się niemal jak z obrazka. Ona w ładnych sukienkach, on w eleganckich koszulach i marynarkach oraz dwie urocze bliźniaczki ze złotymi główkami. Zaraz obok, po sąsiedzku, piętro czwarte i okno piąte zajmowała wiecznie kłócąca się para. Ona dużo gestykulowała, on zwykle siedział na kanapie i próbował ją ignorować.
Okno trzecie na ostatnim piętrze należało do Marcela. Na drzwiach pozostawiono karteczkę o zbliżającej się przerwie w dostawie prądu. Trzask zamka wywabił czatującego na swojego pana Edgara, czarno-białego psa, którego parę lat temu znalazł błąkającego się po ulicy Bajecznej. Od tego czasu stał się jego największym pocieszycielem i najwspanialszym towarzyszem. W ślad za psem, zza ściany wyłoniła się pucołowata, rumiana twarz w okularach, która zawołała:
- Proszę, proszę, kogo my tu mamy! Randka mojego szanownego przyjaciela musiała się udać skoro tak późno stawił się w domu?
- Jeśli mówiąc o randce masz na myśli wizytę u psychiatry, to pewnie masz rację – odparł Marcel i rozejrzał się po malutkiej kuchni. W zlewie piętrzyły się naczynia i resztki kolacji. Chociaż nigdy nie wątpił w imponującą pojemność żołądka swojego rozmówcy, przepis wydawał się podejrzanie bardziej skomplikowany niż makaron z serem. Wniosek więc musiał być tylko jeden. – Za to ty miałeś chyba towarzystwo?
- Odwiedziła mnie najbardziej czarująca kobieta świata i nie uwierzysz co się tu działo! – westchnęła rozmarzona głowa. – Zupa z dyni, ręcznie robione pierożki z grzybami, a na deser, nic innego, tylko najcudowniejsze tiramisu!
- Zakładam, że dziewczyna znalazła ekspresową drogę do twojego serca.
- To prawda, jest wspaniała. Żałuj, że cię tu nie było!
- Wręcz przeciwnie, cieszę się, że nie przeszkadzałem.
- Myślę, że moja babcia wpadłaby ci w okno – odpowiedział. No tak, legendarna babcia współlokatora, która polowała na Marcela już od kilku lat. Za główną rozrywkę obrała sobie zmianę jego stanu cywilnego. Gdy się pojawiała był zmuszony słuchać o aktualizacji listy potencjalnych kandydatek – nowych sąsiadek starszej pani, kuzynek, przyjaciółek w przedziale wiekowym między szesnastym a czterdziestym dziewiątym rokiem życia, a także, w razie gdyby był wybredny, szanowna nestorka postępowo dorzucała do listy kilka potencjalnych partnerów płci męskiej.
Marcelowi udało się wymówić zmęczeniem, pojęciem zupełnie abstrakcyjnym dla Filipa i odgrodził się od jego obecności drzwiami własnego pokoju. Filip był ostatnią osobą, która pasowałaby na jego współlokatora, a jednak mieszkali razem odkąd Marcel rozpoczął swoją studencką karierę. Trudno wyobrazić sobie bardziej odmiennych ludzi, a jednak w jakiś pokrętny sposób taki układ obojgu wydawał się odpowiadać. Filip był tym wszystkim, kim Marcel nigdy nie mógłby i pewnie nie chciałby się stać – ekscentrykiem, którego obecność zawsze wypełniała cały pokój. Nie chodzi tu jedynie o jego okrągłą posturę, ale przede wszystkim o niezwykłą energię i donośny głos, który bardzo lubił wydobywać się na zewnątrz.
Filip Ireneusz Galos, jak sam zwykł się przedstawiać, był typem wiecznego studenta, przy czym mało kto zdawał sobie sprawę, jakie studia aktualnie zajmują jego czas. Początkowo studiowali razem filologię polską, którą współlokator szybko zdradził na rzecz angielskiej. Potem przedstawiał się jako student filozofii, student psychologii, a z czasem – po prostu student. Student i poeta. Z oddaniem udzielał się w samodzielnie założonym kole poetyckim, które odbywało się co piątki na ulicy Bajecznej i polegało na badaniu korelacji między poziomem dyskusji, a liczbą wypitych butelek wina. Do tego wszystkiego uwielbiał płeć piękną. Ktoś mógłby powiedzieć, że wypowiadał się w sposób śmiesznie staroświecki, ale Filip Ireneusz Galos tak naprawdę był czarującym Romeem zamkniętym w dwudziestosześciolatku z nadwagą i rumieniem na twarzy.
Marcel, sam cichy i ponury, miał pełne prawo nie przepadać za głośnym Filipem, jednak nigdy nie zdobył się nawet na myśl o wyprowadzce. Jak wyglądałoby jego życie, chociażby dzisiejszy wieczór, gdyby powracał z receptą od psychiatry do ciemnego, opuszczonego mieszkania? Filip był głośny, czasem wręcz nieznośny, ale dzięki niemu Marcel czuł, że ten zimny, jesienny dzień zakończył w prawdziwym domu.
Odłożył torbę, zdjął buty i wyciągnął się na kanapie. Zapalił małą lampkę i jego pokój zalało ciepłe światło. Z cienia wyłoniły się granatowe ściany, musztardowa narzuta na kanapę i upchnięta w róg komoda, której szuflady z olbrzymią dawką notatek otwierały się tylko do połowy. W oczy rzucały się jednak przede wszystkim książki. Pokój był malutki, więc na niewielkich półkach przytwierdzonych do ściany zawsze brakowało miejsca. Początkowo Marcel próbował zmieścić je wszystkie układając okładki w fantazyjne wzory – jedne pionowo, inne znów poziomo i tak dalej. Z czasem jednak tytułów przybywało i siłą rzeczy trzeba było udostępnić im kawałek podłogi, tworząc kolejne wieżyczki niemal całkowicie zasłaniające ściany.
Nie uważał, że powinien narzekać na brak przestrzeni, skoro na wyciągnięcie ręki miał tak wiele różnych światów. Na tej musztardowej kanapie poznawał ludzi prawdziwych i wymyślonych, zgłębiał światy rzeczywiste i te skonstruowane w czyjejś głowie. Czuł, że przeżył znacznie więcej, niż tylko jedno życie. Z czasem jednak przekonał się do okiełznania kompulsywnego popędu kupowania nowych pozycji i zamiast tego czytał je najpierw w bibliotece. Następnie, te które wyjątkowo chwyciły go za serce, światy, w których bawił się szczególnie dobrze, kupował i wciskał gdzieś tuż pod sufitem, jak bilet powrotny do swoich ulubionych miejsc. Traktował takie książki jak prawdziwych przyjaciół. Sensem jego istnienia był powrót do mieszkania, włączenie lampy ze staroświeckim kloszem i umoszczenie się wygodnie na musztardowej kanapie, by otworzyć nową powieść i zapomnieć, że istnieje jakikolwiek świat, z którego musi powracać. Czy można powiedzieć, że było to szczęśliwe życie? Było to życie zastępcze, ale Marcel odpowiedziałby, że tak. Uwielbiał uciekać w ten sposób przed rzeczywistością.
Chyba każdy, kto choć przelotnie zakochany był w książkach, miał w swoim życiu przynajmniej przebłysk marzenia o napisaniu własnej. Takie przebłyski towarzyszyły i jemu, który z miłości do słowa pragnął kiedyś coś wydać. Okładka, na której skromną czcionką widniałby napis „Marcel Cichocki”, kryłaby słowa przynoszące pociechę ludziom takim jak on. Właśnie dla tego marzenia wybrał się na filologię. Mógłby wybrać coś innego, bardziej dochodowego, ale on chciał pisać, gdyż te przelotne sny szybko przeobraziły się w obsesyjne wręcz pragnienie. Piękne plany przyćmiła jednak przedwczesna dorosłość, choć ta ukryta, zapomniana pasja wciąż jeszcze się w nim tliła. Nieraz już szkicował fabułę na parapecie wąskiego okna. Klęczał na kanapie, opierał czoło o szybę i po kilkudziesięciu minutach był sobą rozczarowany. Miał dwadzieścia dwa lata i przecież wciąż miał czas – kiedyś jakaś historia, jakaś tajemnica do rozwikłania przypadnie mu w udziale, a wtedy na pewno się nią zaopiekuje. Czas jednak mijał, życie kręciło się od egzaminu do egzaminu i żadna historia nie przychodziła. Marcel sam sobie wydawał się bardziej pociągający w wyobraźni niż w rzeczywistości.
Bezpieczny na swojej musztardowej kanapie, skończył kolejną powieść i zasnął kołysany dźwiękami ruchliwej ulicy za oknem, wyobrażając sobie, że cały szum tego miasta mógłby być szumem fal.

Bez tytułu (fantasy/realizm magiczny/YA)

3
Dużo w tym tekście wdzięku i uroku. Potrafisz ładnie opisywać. Prolog wciągnął mnie i na początku myślałam, że w ogóle nie będę miała się do czego przyczepić. Ostatecznie tu i ówdzie się potykałam, zaraz wyjaśnię na czym. Może... od szczegółu do ogółu.

Łapanka. W większości to niuanse, drobiazgi, które jednak wytrącają z rytmu.
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) pytał doktor zza grubych szkieł swoich okularów.
Zza okularów to się jednak raczej patrzy niż pyta. Takie trochę pomieszanie zmysłów Ci wyszło.
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) niewielki skrawek nieba, który nie został zapełniony dodatkowymi piętrami.
"dodatkowymi"? Tu nie jestem pewna. Brzmi trochę, jakby niebo miało piętra i z jakichś powodów w niektórych miejscach nie miało "dodatkowych". Wiem, że chodziło, o co innego - zdanie jest zrozumiałe - ale w moim odczuciu porównanie trochę się rozjeżdża.
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) W tych wielkich betonowych bryłach wydawało się mieszkać tyle różnych światów i Marcel lubił podglądać ich skrawek.
Lekki zgrzyt. Jakoś bym te zdania inaczej połączyła (np. "[...] tyle różnych światów, że Marcel pragnął podejrzeć choć ich skrawek.") albo zupełnie rozbiła na dwa...
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) Okno trzecie na ostatnim piętrze należało do Marcela. Na drzwiach pozostawiono karteczkę o zbliżającej się przerwie w dostawie prądu. Trzask zamka wywabił czatującego na swojego pana Edgara, czarno-białego psa, którego parę lat temu znalazł błąkającego się po ulicy Bajecznej.
Tu mam problem. Dotąd tekst jest bardzo płynny, a tu nagle skaczemy... Do okna. Do drzwi od klatki. Do drzwi mieszkania. Niby wszystko logiczne, ale na etapie wywabiania "pana Edgara" mój mózg był jeszcze przy drzwiach z kartką o dostawie prądu i nie mógł zakumać, kto czatuje na jakiegoś pana Edgara i dlaczego :P Oczywiście, po wczytaniu się człowiek wszystko łapie, ale pomyślałabym, jak te przeskoki złagodzić.
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) taki układ obojgu wydawał się odpowiadać.
Obu. Obojgu, to jak mówisz o facecie i kobicie.
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) Filip był tym wszystkim, kim Marcel nigdy nie mógłby i pewnie nie chciałby się stać – ekscentrykiem, którego obecność zawsze wypełniała cały pokój.
Jeśli "wszystkim", to "czym" a nie "kim". Ewentualnie "Filip był tym, kim Marcel nigdy nie mógłby [...]"
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) kole poetyckim, które odbywało się
Koło raczej się nie odbywa. "które się spotykało"/"którego spotkania odbywały się"

Z takich bardziej ogólnych kwestii, to przyjrzałabym się fragmentowi, w którym rysujesz relację Marcela i Filipa. Dwie rzeczy. Po pierwsze bardzo gęsto padają tam ich imiona. Wiem, że czasem od powtórzeń imion nie idzie uciec, ale mam wrażenie, że pokombinowanie z kolejnością zdań, podmiotami domyślnymi itd. mogłoby pomóc. I druga kwestia, to mam wrażenie, że ten fragment jest trochę przegadany. Że tak naprawdę dostajemy na kilka sposobów jedną, dość prostą informację - byli od siebie różni. Zauważ:
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) Filip był ostatnią osobą, która pasowałaby na jego współlokatora
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) Trudno wyobrazić sobie bardziej odmiennych ludzi,
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) Filip był tym wszystkim, kim Marcel nigdy nie mógłby i pewnie nie chciałby się stać
To wszystko jest na przestrzeni kilku zdań i mówi w zasadzie to samo.

Wypisuję to wszystko, bo w moim odczuciu ten tekst ma potencjał. Płynie, ma sporo uroku, zaciekawia prologiem. Masz ładny styl, który po prostu warto szlifować.
Przyjemnie czytało się o kolejnych postaciach w oknach (choć niby każda typowa, sztampowa, a jednak chwyta), fajny był opis książek zdobywających kolejne terytoria. Ładna gra detalami, plastyczne opisy. Nic, tylko rozwijać.

Życzę powodzenia w dalszej pracy :)
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

Bez tytułu (fantasy/realizm magiczny/YA)

4
Usypiające, ale kombinacja opisów ulicy bajecznej, plus apatyczna postać i jej bibliofilne skłonności zrobiły swoje. Pomogłaby tu myślę wiwisekcja życiowej traumy i skrywane za skorupą żywe emocje. Forma nie najgorsza. Co by nie powielać poprzedniego komentarza, wymienię tylko niewymienione:
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) Marcel nie znał tych oczekiwań i zwykł nie przepadać za światem i jego dziwnymi potrzebami.
Myślę, że znał. Może: Marcel nie spełniał tych oczekiwań i nie przepadał za...
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) Był jak ciemna plama, skaza na neonowym obrazku.
Hmm... Skaza na neonowym obrazku. :hm: Nie mam weny żeby to poprawić, ale może coś w rodzaju: był jak ciemna plama na neonowym szyldzie.
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) W zlewie piętrzyły się naczynia i resztki kolacji.
Zabrzmiało jakby ktoś wrzucał kolację do zlewu. Może: W zlewie piętrzyły się brudne naczynia.
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) Być może dźwięk unosił się z oddalonego schroniska.
Może: dźwięk dochodził z.

Bez tytułu (fantasy/realizm magiczny/YA)

5
Pierwszym elementem, który zwrócił moją uwagę, była kwestia niejako estetyczna publikacji: dwa lite bloki tekstu do przebrnięcia. Ktoś powie, że to nie broszka pisarza, by dbać o rozstaw akapitów. – Zgoda. Ktoś też powie, że nie ma znaczenia, jakim tekst się wydaje, jeśli treść jest poprawna i wciągająca – ona powinna obronić się sama. – Też zgoda.

Natomiast ja powiem, że tekst wyglądający na nieprzystępny, niezbyt przejrzysty odstrasza potencjalnego czytelnika i dla wielu przegrywa w przedbiegach z "przyjaźniej wyglądającym". Nie zostanie przecież doceniona treść, której nikt nie przeczyta, prawda? Więc niejako publikując samodzielnie warto zwrócić uwagę, w jakiej formie się to podaje, jak to będzie wyglądało z perspektywy odbiorcy i co można zrobić, by zadbać o komfort lektury. To drobiazg, ale może zaważyć nad tym, czy ktoś zrezygnuje, zanim zacznie czytać pierwszy akapit.

Po przeczytaniu stwierdzam, że treść jest całkiem sympatyczna, przyjemna. Bohaterowie także są przystępni – da się ich polubić. Szczególnie Marcel to dobry materiał do utożsamienia się na forum dla piszących, bo podejrzewam, że sporo z nas podzieli z nim przynajmniej niektóre cechy. ;)

Jednak zastanawia mnie, czy dobrze robisz, pokazując najpierw w prologu postać żeńską, a później porzucając ją całkowicie dla prezentacji postaci męskiej w pierwszym rozdziale. To trochę tak, jakbym dostała ulotkę cukierni, a na miejscu okazało się, że to jednak pizzeria. Brakuje mi konkretnego połączenia pomiędzy prologiem i rozdziałem pierwszym (zakładając, że dostaliśmy oba fragmenty w całości). Choćby początkowo połączenie ich tylko za pomocą tytułu albo jednego rekwizytu, informacji, czegokolwiek solidnego... Bo samo wspomnienie biblioteki oraz fascynacji książkami to troszkę mało.

A ja, jako czytelnik, chcę wiedzieć dlaczego mam czytać o jakiejś dziewczynce, a później jakimś gościu...? Jakie znaczenie ma prolog? Bo jeśli nie ma i spokojnie ta historia może się obyć bez niego, to najwyraźniej jest on zbędny.

Rozpalanie zainteresowania prologiem, a za moment gaszenie go przeskokiem w całkowicie niepowiązane treści, bez nawiązań do tego pierwszego nie ma moim zdaniem najmniejszego sensu.

Treść poza tym jest bogata. Ukazujesz barwne tło otaczające bohaterów. Poetyckie opisy budują ładnie klimat. Jestem w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda codzienność Marcela i jak on ten świat postrzega. Poprzez narrację przemycasz jego charakter i światopogląd, co bardzo fajnym zabiegiem według mnie – pozwala mi się wczuć w tę postać, jej sposób myślenia, a ostatecznie też przylgnąć do niej z sentymentu.

Z rzeczy, na które polecałabym uważać, wymienię zdania złożone i ich zbytnie rozbudowywanie ozdobnymi opisami. Nadmiar potrafi zaszkodzić.

Jak na przykład w akapicie, gdzie opisujesz mieszkańców bloku: Odliczanie pięter i okien w którymś momencie zaczyna bardziej przeszkadzać, aniżeli pomagać w połapaniu się kto, gdzie, co...? Za dużo liczebników jeden po drugim. Generalnie pomysł fajny, ale jak przerzucasz się na "po sąsiedzku" i pakujesz po tym liczbowy opis typu "które piętro-które okno", to niepotrzebnie utrudniasz przekaz. Zaczynasz od "po sąsiedzku"? – To ciągnijże tę myśl, tę logikę i zastosuj proste określenia do pokierowania wyobraźnią czytającego. "Po sąsiedzku, piętro niżej i jedno okno na lewo" – niby to samo, ale jakby jednak bardziej naturalnie, niż wracać do liczenia, które to będzie to piąte okno na czwartym piętrze...

Inną kwestią są powtórzenia, szczególnie te zaimków. Kiedy podkreślasz przez nie coś, jak tutaj:
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) (...) że kiedyś zupełnie zniknie, a jej obecność lub jej brak nie będzie miała dla świata żadnego znaczenia.
To jest jak najbardziej w porządku. Wzmacniasz dobitność przekazu. Natomiast każde kolejne powtórzenie wokół nich, ten zabieg spłyci. Przyjrzyj się większemu fragmentowi okalającemu powyżej zacytowany:
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) Czerń przypominała jej pustkę i ciemność zwaliła się na nią z całą mocą tego, co oznaczała. Wtedy po raz pierwszy odczuła strach i zrozumienie, że kiedyś zupełnie zniknie, a jej obecność lub jej brak nie będzie miała dla świata żadnego znaczenia.
To odkrycie długo zatruwało jej myśli. Nie mogła myśleć o niczym innym, wszystko wydawało jej się bezcelowe.
Widzisz, jak inne "jej" okalają i osłabiają wzmocnienie przez powtórzenie? Spróbuj pozbyć się tych okalających "jej" i zobaczyć, czy tekst nie zabrzmi lepiej, bardziej dobitnie, wyraziściej...?

Zastanowiłabym się również nad formą orzeczenia w "czerń przypominała pustkę". Dalej masz wszystkie w formach jednorazowego aktu w danym momencie. Trochę to rozciągające się w czasie "przypominała" odstaje od reszty. Czy nie zmienić na formę na dokonaną albo jeszcze lepiej – dobrać inny pasujący przekazem czasownik już w formie dokonanej?

Na koniec uwag jeszcze dwa takie rodzynki:
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) Sensem jego istnienia był powrót do mieszkania, włączenie lampy ze staroświeckim kloszem i umoszczenie się wygodnie na musztardowej kanapie, by otworzyć nową powieść i zapomnieć, że istnieje jakikolwiek świat, z którego musi powracać.
Chyba raczej miało być "do którego musi powracać"?
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) - Myślę, że moja babcia wpadłaby ci w okno – odpowiedział.
Jeśli lata na miotle (czy w inny sposób), to jakieś szanse są. Jeśli nie... marne szanse, by chodziło o okno. :lol:


Podsumowując:

Generalnie jest w porządku. Jak zawsze – może być lepiej, jeśli popracujesz nad wskazanymi obszarami i niuansami. Ciężko ocenić mi pomysł sam w sobie po tak krótkiej próbce, w której praktycznie nie ma jeszcze fabuły, ale klimat budujesz całkiem nieźle. Dzięki temu tak dobrze się to czyta. Natomiast nie powaliło mnie na kolana, ani nie zachwyciło nic konkretnego.
Gdybym miała oceniać ten kawałek jako całokształt, to w tym momencie jest takie... 5,5/10.

Powodzenia w dalszym tworzeniu!
𝓡𝓲

Bez tytułu (fantasy/realizm magiczny/YA)

6
Podobało mi się. Czyta się to całkiem nieźle, czasem lekko zgrzyta, ale da się to przepracować na poprawkach.
Wizualnie tekst wymaga edycji, bo ta bryła nie wygląda zachęcająco. Podzielenie na mniejsze części i akcentowanie akapitami by pomogło.
Czy prolog ma jakieś powiązanie z resztą w kontekście większej całości? Może bohaterka z prologu i Marcel spotykają się gdzieś później? Myślę, że na dłuższą metę dobrze by było powiązać jedno z drugim.
Piękne opisy, bardzo plastyczne. Płynnie i przyjemnie się to czyta. Lekkie problemy zaczynają się przy opisie "światów" w bloku. Zastosowałaś pewną formę opisową dla okien i mieszkań, należałoby się jej trzymać do końca, może: Piętro (ostatnie), okno (Marcela) tam znajdował się świat Marcela. [koniec akapitu] [nowy akapit] Marcel wchodzi na klatkę schodową i do mieszkania.
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) - Myślę, że moja babcia wpadłaby ci w okno –
Nie rozumiem tego zdania. Jakaś forma autokorekty Ci je przerobiła?
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) W ślad za psem, zza ściany wyłoniła się pucołowata, rumiana twarz w okularach, która zawołała:
Czyja? Potem wychodzi, że Marcel ma współlokatora Filipa. Myślę, że identyfikacja postaci jest ważna, szczególnie jeśli postać nie ma być tajemnicza.
Melmira pisze: (śr 23 lis 2022, 12:07) (...)Filip Ireneusz Galos tak naprawdę był czarującym Romeem zamkniętym w dwudziestosześciolatku z nadwagą i rumieniem na twarzy.
Chyba zrezygnowałabym z Romea na rzecz amanta? Co mi tu nie pasuje, może po prostu się czepiam.
Myślę, że ta historia może mieć całkiem niezły potencjał, więc czekam na kolejną publikację.
Alicja dogoniła Białego Królika... I ukradła mu zegarek.

Bez tytułu (fantasy/realizm magiczny/YA)

7
Czyżby bohaterka zaczęła pisać właśnie o Marcelu? Czy jest on jej książkową postacią, którą wykreowała? Fajnie byłoby, gdyby mogła jakoś wejść do jego świata, albo wpływać na ten jego świat. Póki co, tekst nie jest fantasy, ale pewnie później coś magicznego się podzieje.

Widać, że masz ambicje do stworzenia ciekawej, psychologicznej prozy, która doda szaremu życiu magii, ale musisz jeszcze dużo popracować.
Cały prolog jest, jak dla mnie, zbyt oczywisty, taki łopatologiczny. Nie jest to odkrywcze, że każdy, dopóki nie nada sobie sensu w życiu to go nie ma, że to życie nie jest wyjątkowe, dopóki każdy z nas sam dla siebie go takim nie uczyni. To jest taka rozkmina wieku licealnego, dla starszego czytelnika to oczywista oczywistość. Może jeśli już, to jakoś nie wprost mogłaby ta bohaterka zaznaczyć swoje rozterki, bo w tutaj, zdecydowanie zbyt łopatologicznie je wykłada.
Na początku prologu razi mnie zbyt duże nagromadzenie czasowników w formie osobowej, chociaż widać, że starasz się je zniwelować, ale i tak mi to trochę przeszkadza:
"Gdy była dzieckiem, wyobrażała sobie, że po śmierci trafimy do Nieba, czyli błękitnego bezkresu, w którym możemy wylegiwać się na miękkich obłokach. Chciała unieść się do tego miejsca otoczonego najpiękniejszym odcieniem lazuru i spać na poduszkach z bieli. Wieczorami przesiadywała na huśtawce i odbijała się zawzięcie nogami od ziemi wyobrażając sobie, że jest trochę bliżej miejsca, o którym śniła."

Opisy, miejscami są niezłe - np. " Sierp księżyca zdołał wywalczyć sobie niewielki skrawek nieba, który nie został zapełniony dodatkowymi piętrami. Drżące liście orzecha i starego kasztana, których korzenie wyginały chodnik na wszystkie strony, prawie całkiem opadły na ziemię,", ale miejscami, aż nazbyt oklepane i pompatyczne - np. "trafimy do Nieba, czyli błękitnego bezkresu"; "Czerń przypominała jej pustkę i ciemność".

Może tak jeszcze refleksja luźno związana z tekstem. Wrażliwość jest fajna, ale każdy wrażliwiec musi też wykształcić w sobie twardszą stronę, co nie oznacza, że ma się odziać w zbroję i kolce, ale ten etap, jako kolejny w swoim życiu, chyba też musi przejść, by potem już dowolnie zarządzać swoją wrażliwością i czuć się z nią swobodnie wśród innych, bo zrozumie, ze wrażliwość i słabość to nie są synonimy.

Bez tytułu (fantasy/realizm magiczny/YA)

8
Nie czuję się kompetentny na tyle, żeby wypowiadać się na temat stylu i języka, więc uderzę z innej strony.
Zastanawiam się, ile z autorki tekstu (zwłaszcza w epilogu) mają bohaterowie?
Mówię na podstawie własnych doświadczeń, ponieważ pisząc cokolwiek, trudno mi oddzielić bohatera od samego siebie. Może to cecha wszystkich początkujących, nie wiem... Nie wiem też, czy na dobrą sprawę da się to całkiem oddzielić.
Chodzi mi przede wszystkim o to, że będąc zakochanym w literaturze, czytając dużo, zbierając książki, siedząc na kanapie i snując domysły o nierealnych światach, marząc o wydaniu własnej powieści - łatwo jest zbudować postać, która będzie do nas podobna.
Niby opisujemy historię kogoś, a tak naprawdę opowiadamy o sobie. I w tym miejscu robi się bardzo intymnie, niebezpiecznie wręcz. Byćmoże było to w pełni zamierzone działanie autorki, ale dla mnie jest to jakby... uproszczenie.
''So shalt thou feed on Death, that feeds on men,
And Death once dead, there’s no more dying then.'' W. S.

Bez tytułu (fantasy/realizm magiczny/YA)

9
1. Bardzo ładnie napisane z technicznej story. Warsztat OK.
2. Gdzie tu fantasy i realizm magiczny? Nie widzę takich elementów?
3. Rozumiem powód opublikowania naraz prologu i rozdziału I (prolog jest za krótki, by go publikować samodzielnie), niemniej wywołuje to pewną konfuzję - przez pewien czas szukałem związku między tymi dwoma fragmentami, aż w końcu do mnie dotarło, że tego związku wcale nie musi być (dopiero rozdział XV to połączy)
4. Rozdział I wydaje mi się przegadany. Jego jedynym zadaniem jest opis Marcela, z drobną domieszką w postaci opisu Filipa. Ale odnoszę wrażenie, że słów jest tu niewspółmiernie dużo do treści. Marcel jest jakimś emo, student, łazi do psychiatry z powodu bezsenności i chronicznego stresu, odmawia psychoterapii, zawalił pokój wielką ilością książek, które pozwalają mu na eskapizm, marzy o napisaniu własnej książki ale mu to nie wychodzi, zamknięty w sobie, mieszka z nielubianym przez siebie ekstrawertycznym Filipem, wiecznym studentem z nadwagą lubiącym wypić, którego babcia ciągle chce Marcela z kimś swatać. -- i tyle. Myślę, że wypisałem całą treść rozdziału I. Reszta to więc, z konieczności, wodolejstwo. ja sobie zdaję sprawę, że literatura powinna być czymś więcej, niż tylko żołnierskim wypisaniem najważniejszych myśli i faktów, ale gdzieś są granice przyzwoitości. Czasem takie napompowanie tekstu powstaje dlateog, że autor próbuje malować słowem, ale tu i tego nie ma: narracja nie ma jakiś szczególnych walorów poetycznych czy artystyzcnych. Moim zdaniem należałoby sprobować I rozdział skrocić co najmniej o połowę.
5. Treści nie będę komentował, bo jej tu jeszcze w zasadzie nie ma. I rozdział i prolog dopiero zarysowywują scenę do zawiązania się fabuły.

Dodano po 11 minutach 46 sekundach:
Luiza Lamparska pisze: (sob 26 lis 2022, 11:35) Czyżby bohaterka zaczęła pisać właśnie o Marcelu? Czy jest on jej książkową postacią, którą wykreowała?
Czekaj... możesz miec rację. Podziwiam twoją umiejętność łączenia kropek.

ja ostatnie zdania prologu interpretowałem raczej w ten sposób, że dziewczynka, chcąc zaspokoić swe pragnienie zostawienia czegoś po sobie na świecie uciekła się do bardzo dziecinnego postępku: zabazgrała ołówkiem wypożyczoną z biblioteki książkę. Zaś prolog połączy się z treścią dzieła Melmiry dopiero później, w jeszcze nieopublikowanych rozdziałach. Ale bardzo możliwe, że to ty masz rację, a nie ja.
Awatar: Mirounga leonina.jpg (wykadrowany i ze zmniejszoną rozdzielczością przeze mnie) Autor oryginalnego zdjęcia Serge Ouachée, (CC BY-SA 3.0)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”