„Uniwersum” to samo, co Zła Morderczyni Ninja oraz Jak Mysz z Kotem. Czas akcji byłby ok. 6 lat po Morderczyni i ok. 16 po Myszy z Kotem. Chociaż akurat niniejszego tekstu nigdy nie planowałem i nie ma go w streszczeniach rozdziałów hipotetycznej książki z moich notatek, jednak jest niesprzeczny z całością. Chociaż równie dobrze może być to uważane za zamkniętą całość.
Again zastrzegam, że tekst nie przedstawia moich przekonań moralnych i jego wydźwięk pod tym względem należy uznać za nie do przyjęcia. Całość może uzyska sensowniejszy wydźwięk moralny, jeżeli bym naprawdę dopisał brakujące rozdziały aż do zaplanowanego końca historii, ale czy rzeczywiście zrobienie z tej serii książki miałoby sens to już inna sprawa.
Oddaję na żer weryhienom i proszę o twardą, uczciwą ocenę

Tu przyjmuje
dr PARVIZ Dana Shaheenian BERZADEH
Uczony w medycynie Mereńskiej
Parviz z zadowoleniem przyglądał się ogromnej tablicy stojącej przed największą gospodą miasta. Egzotyczne ozdóbki, mające wskazywać na jego wiedzę zdobytą podczas swych rzekomych podróży na Wschód ładnie komponowały się wizualnie z napisem.
Nieco dalej, z tyłu, były kolejne trzy tablice. Jedna przedstawiała długą listę chorób, które miał leczyć dr Berzadeh. Inna pokazywała wylewne listy z podziękowaniami i historiami ozdrowień od pacjentów. Wreszcie na ostatniej znajdowały się rozmaite rysunki i schematy, mające ukazywać znajomość Parviza w naukach i magii starożytnego Merenu, wciąż jeszcze zachowanych w krajach współczesnego Orientu i, oczywiście tylko ogólnikowo, przybliżać te zagadnienia przechodniom. Szyldy te były tak umieszczone, by z jednej strony nikt nie mógł ich przeoczyć, ale z drugiej strony by zachowały pewne pozory skromności, niechęci do jaskrawości, by stwarzały wrażenie, że wiedza i dokonania dra Berzadeha bronią się same, a nie potrzebują krzykliwej reklamy.
Dreszcz strachu przeleciał po plecach Parviza. Czy nie wykazał się zbytnią nieostrożnością, opuszczając budynek karczmy? Rozejrzał się gwałtownie, czy wciąż jest otoczony wystarczającą ilością ludzi, co, jak sądził, miało mu zapewnić bezpieczeństwo. Odpowiedź była twierdząca: na głównym placu miasta jak zwykle były tłumy.
Usatysfakcjonowany zarówno wynikiem swej inspekcji szyldów, jak i własną przezornością Parviz wkroczył z powrotem do gospody i w tam zorganizowanym gabinecie zaczął przyjmować pacjentów.
Kolejka tłocząca się w sieni była tak długa, że Parviz, nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie jej obsłużyć do wieczora. Ten stan rzeczy był niezwykle dlań pożądany, gdyż pozwalał mu na wybieranie sobie klientów według uznania. Oficjalnie, jak zwykle, przeprosił, że nie jest w stanie każdemu poświęcić osobistej uwagi i musi w pierwszej kolejności przyjąć tych najbardziej potrzebujących – choć każdego zaprasza do swego sklepiku z suplementami diety, co bezpieczniejszymi medykamentami do samodzielnego stosowania i podstawowymi przedmiotami magicznymi. W rzeczywistości interesowali go przede wszystkim najbogaciej ubrani, z konieczną domieszką biedoty, by mógł utrzymywać swą reputację lekarza z misją.
Z tą właśnie myślą jako swego pierwszego pacjenta wybrał brodatego dziada w łachmanach, będącego stałym gościem tutejszego zajazdu. Śmierdział on brudem i tanim piwem.
— Cóż panu dolega? — zapytał przyjaźnie.
— Boli, kurwa — wychrypiał pacjent.
— A gdzież pana boli?
— Odlać się nie mogę — odpowiedział po chwili dziad.
— Był pan z tym u kogoś? — dr Berzadeh nadał swemu głosowi nutkę podejrzliwości, tak, by wyglądało, jakby tylko sprawdzał, czy ktoś z mniej kompetentnej konkurencji nie nagadał choremu jakiś szkodliwych bzdur.
— A tak, u jednego takiego lekarza… Jak mu tam, kurwa, było… No, w tej Imperialnej Akademii Nauk, dwie ulice dalej.
— I cóż on panu powiedział?
— A że jakieś kamienie w… eee…. pęcherzu. I że chce mnie rżnąć. A, i że mam mniej piwa pić. Ale, kurwa, ja się tak trochę boję tego rżnięcia. No bo do człowieka chcą z nożem jak do prosięcia.
Tym sposobem Parviz dowiedział się, na co naprawdę cierpiał jego pacjent. Jednak należało jeszcze zachować pozory kompetencji. W tym celu dobył swych przyrządów magicznych, odprawił jakiś teatralny rytuał, ostukał dziada, niby to go diagnozując, badał ruchy wahadełka ponad jego pęcherzem, położył mu rękę na czole i zamarł w skupieniu.
— Nie we wszystkim zgadzam się z Akademią — zawyrokował w końcu — ale w tym konkretnym wypadku nie ma innego wyjścia. — Położył nacisk na słowa „w tym konkretnym wypadku”. — Temu akurat zabiegowi radziłbym się panu poddać. Rzeczywiście, jeśli pojawią się już kamienie w pęcherzu, to najlepszym sposobem jest je zwyczajnie wyjąć. W tym obszarze chylę czoła przed dokonaniami moich kolegów z Akademii, którzy w ostatnich latach znacząco rozwinęli umiejętność ich usuwania. Różne gałęzie medycyny uzupełniają się wzajemnie i to jest piękne. Dlatego, by w przyszłości uchronić się przed nawrotami, zalecałbym panu wodę alembekowaną, którą znajdzie pan w sklepiku na dole. Widzi pan, kamienie powstają wtedy, gdy…
— No ale co z tym, co oni powiedzieli… eee… o piwie…?
Parviz uśmiechnął się nieco pobłażliwie.
— Piwo, jak powiadają, to złocisty napój bogów… Niektórzy nawet sądzą, że zdrowo jest pić je regularnie, byle z umiarem, drogi panie, z umiarem! — żartobliwie pogroził palcem.
Ogólnie rzecz ujmując, wizyta przebiegła dla dra Berzadeha pomyślnie. Odesłał klienta nierokującego nadziei na zbytnie zyski do Akademii, ciągle jednak zachowując pozory, że to on kieruje leczeniem. Przede wszystkim zaś rozumiał, że niechęć pacjenta do Akademii wynika głównie z ich zalecenia, by rzucił picie. On sam tego błędu nie popełnił: powiedział tak, by dziad uznał, że może pić, ile chce, ale z drugiej strony tak, by nikt nie mógł mu zarzucić, że rozpija swych pacjentów.
Kolejną pacjentką była nowobogacka matrona.
— Panie doktorze, no ja nie wiem, co się dzieje, od jakiegoś czasu mam takie nieprzyjemne bóle zamostkowe, szczególnie, gdy muszę wejść na trzecie piętro. Nigdy czegoś takiego nie miałam, martwi mnie, czy to może być coś poważnego? Bo widzi pan doktor…
— Była pani z tym u kogoś? — Parviz zaczął od swego tradycyjnego już pytania na początek.
— Oh, panie doktorze, niech mi pan nawet nie mówi o tych szarlatanach z Akademii. Moją biedną siostrę wysłali na tamten świat, bo się uparli, by ją kroić. Ojciec łaził do nich przez dwa lata, a oni tylko rozkładali ręce, w zeszłym roku żeśmy go pochowali. Nigdy się nie dam namówić, by do nich pójść! Siostrzenica wyciąga mnie do jakiejś szeptunki, ale wie pan, ja to tak zbytnio nie ufam wiejskim babom, a nadto Kościół krzywo na takie patrzy, a ja to bardzo dbam o to, by po śmierci stanąć jednak po tej lepszej stronie. Ale pan, który ma podobno tak szeroką wiedzę…
Dr Berzadeh w swoich myślach aż zatarł ręce z radości. Natrafił na prawdziwą żyłę złota!
Wyciągnął swe magiczne przyrządy i zaczął pacjentkę „badać”. Raz po raz zamierał w teatralnym strachu.
— Nie mogę tego przed panią kryć… — rzekł wreszcie ponuro — stan pani jest… poważny. Grozi pani popadnięcie w niesprawność, a później nawet śmierć. — Odczekał, aż sens jego słów wsiąknie w kobietę. — Poważny, ale nie beznadziejny — powiedział po chwili, już z większą werwą. — Wiele jeszcze można zrobić, ale będzie to wymagało dyscypliny i ścisłego przestrzegania zaleceń. Czy jest pani gotowa?
— Panie doktorze, ja zrobię wszystko, co tylko pan każe. Ja tak bardzo bym chciała móc się jeszcze przysłużyć moim dzieciom i wnukom, bo widzi pan, już za dwa miesiące moja córeczka spodziewa się…
— A zatem jedziemy! — zakrzyknął Parviz z werwą tenisisty. Natychmiast potem zabrał się do rozpisywania planu boju, polegającego na regularnych wizytach u niego wraz z odpowiednim za nie honorarium, poddawaniu się jego kosztownym zabiegom i kupowaniu od niego nie mniej kosztownych leków i przyrządów magicznych.
Trzecim pacjentem okazał się rozgoryczony ojciec z dzieckiem. Parviz pamiętał go sprzed miesiąca, gdy udało się sporo na nim zarobić, dlatego przyjął go powtórnie; był to jednak błąd.
— Dawałem dziecku przepisane przez pana specyfiki — warknął mężczyzna — i nie było żadnej poprawy. Z dzieckiem było coraz gorzej. Po tych pańskich świństwach ciągle miało biegunkę. Musiałem iść na gwałt do zielarki, bo by chyba zmarło z wycieńczenia. Tydzień temu byłem z nim w Akademii. Jak lekarz usłyszał, co mu pan przepisywałeś, za głowę się złapał. Człowieka mało żeś pan na tamten świat nie wyprowadził!
— Mówiłem panu uczciwie, że nie mogę dać gwarancji wyleczenia. Przypadek pana dziecka był trudny… — próbował ratować sytuację dr Berzadeh.
— Pan nie możesz dać gwarancji, a wystarczyło dać ziółka za śmieszne pieniądze i dzieciak zdrów!
Nie było wyjścia – należało minimalizować skutki porażki. Ten człowiek musiał się znaleźć za drzwiami tawerny i to jak najszybciej.
— Wie pan co, ja pana nie rozumiem — zaczął jeszcze w miarę normalnym tonem. — Przychodzi pan do lekarza, zajmuje innym pacjentom miejsce w kolejce, nie chce pan słuchać porad i potem oskarża mnie pan o co? skutek niewykonania moich zaleceń? — Berzadeh wstał zza biurka, jego głos stawał się coraz bardziej ostry. — Albo pan chce leczyć swoje dziecko, albo nie!
Pacjent, zdumiony, zamilkł na chwilę, szybko jednak odzyskał dawny rezon.
— Czy pan jesteś głuchy‽ Mówię przecież panu wyraźnie, że…
Parviz nie dał dokończyć.
— Proszę pana, tu się pracuje, inni pacjenci czekają, proszę opuścić gabinet i zwolnić kolejkę! — zakrzyknął.
Wieczorem, po przyjęciu jeszcze wielu innych klientów i przeliczeniu zysków od nich, dr Berzadeh otworzył szufladę swego biurka i z tryumfem spojrzał na przechowywany tam list anonimowy. „Uważaj – rodziny pacjentów składają się na Gildię Skrytobójców przeciwko tobie” — głosiło ostrzeżenie od nieznanego nadawcy dostarczone kiedyś z pocztą.
Parviz sądził, że należycie się przejął notką. Przeniósł przecież swój gabinet do największej tawerny w mieście, znajdującej się na samym środku rynku. Gdzie nie spojrzeć, zewsząd otaczali go ludzie. Jak zbiry z Gildii miałyby mu zagrozić? Zadźgaliby go w samym środku tłumu? Nie zdołaliby uciec. Wdrapali by się przez okno? Na rynku życie trwało dzień i noc, każdy by ich zobaczył.
Ruch ten okazał się zresztą doskonały także z biznesowego punktu widzenia. Lokacja była wspaniała, usługi restrauracyjno-hotelarsko-barowe świadczone przez lokal pozwalały tłumom pacjentów czekać tak długo pod drzwiami i zjeżdżać się z daleka. Z drugiej strony obecność dra Berzadeha stanowiła żyłę złota dla właścicieli interesu. Dlatego też Parviz nie sądził, by karczmarze mogli próbować go otruć – na wszelki wypadek miał jednak chłopaka do próbowania jedzenia.
Co prawda nie opuszczanie karczmy ani na chwilę było uciążliwe, ale pieniądze płynęły strumieniami, co dla Berzadeha stanowiło wystarczającą rekompensatę. Kiedyś, planował, gdy zarobi już dość pieniędzy, a zawód „lekarza” przestanie przynosić zyski, wówczas wynajmie profesjonalną ochronę i zacznie żyć jako arystokrata-dorobkiewicz.
Zaśmiał się pod nosem. Gildia złamie sobie na nim zęby i co się stanie z jej reputacją? Jego nie zmoże nikt, nawet Gildia.
Z tą myślą ułożył się spać.
— Gore‼ Ludzie, uciekajta, gore‼ — obudził Parviza w środku nocy wrzask z parteru.
Rzeczywiście – czuć było w powietrzu swąd spalenizny, słychać było spod podłogi i zza ścian tupot przerażonych nóg.
Zaniepokojony Berzadeh zwlókł się z łóżka i w koszuli nocnej wyjrzał zza drzwi swego pokoju. Nagle ujrzał przed oczyma gwiazdy i uczuł gwałtowny ból w podbródku. Potem przez jakiś czas nie czuł i nie widział już nic.
Odzyskał przytomność przywiązany do krzesła w jakiejś piwnicy.
Coś mu majaczyło przed oczami… sam nie wiedział, co, jakiś kształt uporczywie widziany podwójnie…
Powolutku wracała mu ostrość wzroku, powoli jego mózg odzyskiwał zdolność łączenia sygnałów z obu oczu w jeden obraz.
Człowiek. Siedzący na krześle. Naprzeciw niego. Kobieta.
— Antek? — odezwała się do niego.
— Milena‽ — dotarło do niego w końcu.
— Dawno nikt mnie tak nie nazwał poza domem Durandów… — odparła z dziwną melancholią w głosie.
A więc jednak. Wszystko wskazywało na to, że Gildia go dopadła.
Wciąż jeszcze nie przyjmował do wiadomości, że mógł zostać pokonany. Wierzył w swą przebiegłość i zdolność manipulowania ludźmi. Tożsamość jego oprawcy dawała mu przecież szerokie pole do popisu. W dawnych czasach umiał poderwać niemal każdą kobietę, nie wyłączając samej Mileny. Może uda mu się odkurzyć tę starą umiejętność?
— A więc ciągle pamiętasz Durandów… — zaczął, szukając punktu zaczepienia. — Też mam do nich sentyment. Nie wyobrażam sobie, kto mógłby nie mieć.
— Nie widziałam cię tam od lat — padła oschła odpowiedź.
— Chyba faktycznie dawnośmy się nie widzieli — próbował dalej niezrażony. — Takie jest życie, niestety, nie zawsze możemy robić, co byśmy chcieli. — Ale przypomnij mi, kiedy dokładnie ostatni raz byliśmy tam wspólnie? Prawie w ogóle się nie zmieniłaś!
Nie do końca było to prawdą: twarz Mileny „zdobiła” obecnie blizna, której wcześniej sobie nie przypominał. Jakieś ostrze musiało ugodzić ją w czoło, przejechać w dół przez brew, przeskoczyć nad okiem i zatrzymać się dopiero na kości jarzmowej.
Gwałtowny policzek, dużo silniejszy, niż by się spodziewał od kobiety przywołał go do rzeczywistości.
— W takie gierki baw się ze swymi pacjentami, nie ze mną. Nie jestem twoją dziewczyną.
Świadomość klęski wytrąciła go z równowagi i rozbudziła złość.
— A więc plotki okazały się prawdziwe — warknął, splunąwszy krwią i zębem na podłogę. — Naprawdę zabrała cię Gildia.
— A ty, jak widzę, nigdy nie wyleczyłeś się z cwaniactwa.
— Ludzki śmieć — wycedził, patrząc Milenie prosto w oczy. — Powinni cię powiesić.
— O, a wobec tego co powiesz o samym sobie? — W jej głosie zagrała nuta zdziwionego rozbawienia.
— Jestem jednostką przydatną społecznie. Zabieram pieniądze głupcom, którzy na nie nie zasługują.
— Ciekawy punkt widzenia — stwierdziła ironicznie, patrząc na jego więzy. — Posłuchaj tego. — Wyjęła pergaminową kartkę i zaczęła czytać.
Ciotka wydała wszystkie swe pieniądze na specyfiki od ciebie. Utraciwszy majątek, zaczęła się zapożyczać i tak samo wydała wszystkie nasze pieniądze.
Podaliśmy synowi przepisane przez ciebie środki. Zmarł następnej nocy.
Żadne słowa nie były w stanie przekonać dziadka, by przestał do ciebie przychodzić. Do końca wierzył, że ozdrowieje. Dałeś fałszywą nadzieję śmiertelnie choremu.
Te listy z podziękowaniami chyba sam pisałeś?
— Kłamstwo! — przerwał Antoine. — Ten, kto to pisał ma mnie za idiotę!
— Jeżeli nie pozwolisz mi dokończyć, będę musiała cię zakneblować.
Antoine zamilkł.
Mąż zaczął już chodzić na prowadzoną przez zakonników terapię alkoholową. Ale po wizycie u ciebie przestał, chyba dlatego, że masz konszachty z tym karczmarzem.
Wmawiałeś córce, że jest zdrowa. Dwa tygodnie potem już nie żyła.
Każesz płacić ogromne pieniądze za placebo…
— Od siebie dodam, że wisisz mi za naszyjnik, który wycyganiłeś ode mnie jeszcze w bidulu — powiedziała na koniec Milena, przeczytawszy jeszcze wiele podobnych zarzutów. — Chyba wystarczy na rekompensatę wraz z odsetkami — stwierdziła, zdejmując mu drogi pierścień z palca.
— I tak z pewnością go skądś ukradłaś. Nawet nie próbuj mi mówić, że jest inaczej, bo i tak nie uwierzę.
— A właśnie, że jest inaczej. Ale powiedz mi lepiej, co ty na to? — zapytała, pokazując pergamin.
— Czy ty sama siebie słyszysz? Ty mnie będziesz przepytywać z moralności, ty‽
— Żeś się wybrał z taką obroną. Nie, nie jestem sędzią moralności, ja tylko wykonuję zlecenie. A częścią zlecenia jest, że masz odpowiedzieć.
— W przeciwieństwie do ciebie i tych całych pożal się Boże zleceniodawców prowadzę równie legalny interes, co lekarze akademiccy. Ci wszyscy tu wypisani sami są sobie winni, było do mnie nie przychodzić.
Nie widział żadnego powodu, by być sympatycznym dla własnych oprawców.
Milena położyła sobie drewniany blat na kolanach, wyciągnęła kałamarz i pióro.
— „Jego pacjenci są zbyt głupi, by zasługiwali na pieniądze, słusznie więc czyni, że je im zabiera. Sami są sobie winni, nie powinni byli do niego przychodzić. Listy z podziękowaniami są autentyczne, od takich właśnie pisane. Jesteście głupi, skoro sugerowaliście co innego. Z punktu widzenia prawa jego działalność jest na równi z działalnością Akademii, czego nie można powiedzieć o was ani o nas.” — dopisała na dole pergaminu, wypowiadając pisane słowa na głos. — Świetnie, mam już odpowiedź dla zleceniodawców. Wiesz, wpadło mi do głowy, że w zasadzie jestem ci winna podziękowania. Te rodziny to zwykli, porządni ludzie, tylko trochę się wściekli. Mogliby mieć pewne wyrzuty sumienia, ale twoja odpowiedź pewnie uwolni ich od tego. Tak samo ja. Sądziłam, że to akurat zlecenie będzie dla mnie dość przykre ze względu na sentyment do przeszłości. Ale zelżyłeś mnie, więc zrobię to z przyjemnością. Rzeczywiście, jesteś jednostką przydatną społecznie.
— Jak masz za zadanie mnie zabić, to zrób to prędzej i przestań gadać — warknął Antoine.
— Cierpliwości, mówię przecież, że kazano mi z tobą porozmawiać. Ale jest jeszcze jedna sprawa. Zlecenie głosi, że twoja śmierć ma być mniej lub bardziej bolesna w zależności od okazanej skruchy lub bezczelności. Moim zdaniem twoja skrucha była zerowa, a bezczelność – astronomiczna!
Z Antoine’a natychmiast uleciała cała złość i buta. Zbladł, zaczął się trząść, po twarzy spływały mu krople potu.
— Nie… Błagam… Ja żałuję, bardzo żałuję… Szczerze mi jest wszystkich pacjentów żal… Gdybym mógł, zaraz zamknąłbym gabinet…
— Za późno! — odparła Milena śpiewnym głosem.
„Pijak przed butelką wódki” — skomentował w myśli Anoine, gdy ujrzał jej roziskrzony wzrok.
Wstała, otworzyła coś nad jego głową, wyszła. — Chyba jednak będę miała odrobinę rozrywki — rzuciła na odchodnym.
Kap. Kap, kap. Kap-kap, kap, kap… Kap.
Przeklęte krople. Nieznośne. Nie do wytrzymania. Ciągle spadają mu na głowę.
Nie wie, skąd. Nie wie, jak. Z sufitu. Ale głowę też ma unieruchomioną, nie może spojrzeć w górę.
Najgorsze, że spadają tak nieregularnie. Nie wie, ale wyobraża sobie, że one nie byłyby nawet takie złe, gdyby spadały w równych odstępach czasu. Ale nie. Następna kropla mogła spaść niemal natychmiast po poprzedniej. Albo dopiero po paru sekundach. Nigdy nie wiedział, kiedy.
Po kilkunastu godzinach krople przestały spadać. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Powieki zaczęły mu się kleić. Zasnął.
Natychmiast wybudziło go ukłucie w prawej stopie. Chyba mieli szparę w podłodze, przez którą wsuwali igłę.
Powieki znów mu się zamknęły. Znów natychmiast obudziło go ukłucie.
Trwało to tak kilka godzin. Następnie znów zaczęły spadać krople.
Po kilkudziesięciu był strzępem człowieka. Wrzeszczał w majakach, stracił kontakt z rzeczywistością. Wtedy pozwolono mu przespać się parę godzin.
Milena, z wyrazem znudzonej przyjemności na twarzy, przyniosła mu miskę z wodą i talerz z wykwintnym obiadem. Postawiła je na stoliku, stolik przystawiła do niego. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście.
Otworzył usta, chciał zacząć pić i jeść – i nie mógł. Głowę miał unieruchomioną. Wysunął język. Miska była tak ustawiona, że zabrakło pół centymetra, a dotknąłby językiem wody.
Błagał o śmierć, lecz nikt mu jej nie dawał.
Po paru dniach pozwolono mu upić kilka łyków wody, by nie umarł z pragnienia. Tak samo postępowano z kroplami i snem: gdy tylko był na granicy całkowitego załamania nerwowego wyłączano krople i pozwalano mu pospać troszkę, by później móc dalej katować go w ten sam sposób.
Co kilka godzin jakiś człowiek, czasem ktoś Antoine’owi nieznany, a czasem Milena, zawsze z tym samym wyrazem znudzonej rozrywki na twarzy, zabierała mu wodę i posiłek, by natychmiast przynieść nowe, świeże.
Po dwóch tygodniach pozwolono mu coś zjeść, tak, by głód sam siebie nie zżarł i by mógł dalej pragnąć jedzenia, leżącego tak blisko, a jednocześnie tak daleko.
Po dwóch miesiącach pozwolono mu wreszcie umrzeć.
⁂
„Stary głupiec” — pomyślała Milena o Antoine’u Barrière’u, znanym także jako „dr Parviz Dana Shaheenian Berzadeh”.
To dzięki solidności takich, jak Milena, Gildia cieszyła się w obecnych czasach nieskażoną reputacją, tak dobrą, że mogła żądać zapłaty z góry za wszelkie zlecenia i mało kto kazał dostarczać sobie dowody realizacji. Reputacją, niestety, nieco na wyrost: ciągle niektórzy członkowie Gildii mieli na wszystko wywalone. Istnieli zwyrodnialcy, którzy nie przepuściliby nigdy okazji, by zabawić się z Antkiem nawet nie próbując go przesłuchać, a jako odpowiedź daliby zleceniodawcy dowolną wymyśloną przez siebie bzdurę. Znaleźliby się też i partacze, którzy oszczędzając na czasie i pracy zabili go jak najszybciej, znów nawet nie próbując wykonać całości zlecenia. Milena potępiała taką postawę. Według niej podobne postępowanie groziło zszarganiem reputacji Gildii, co mogło oznaczać konieczność powrotu do dawnego systemu zaliczkowego, w którym całość zapłaty za zlecenie można było pobrać dopiero po przedstawieniu dowodów jego realizacji. System ten był uciążliwy dla wszystkich: zarówno zleceniodawców, jak i przede wszystkim samej Gildii. Milena jeszcze z początków swej pracy pamiętała powtarzające się co jakiś czas patyczkowanie z cwaniakami, którzy sądzili, że mogą zapłacić tylko zaliczkę, a następnie dowolnie długo uchylać się uiszczenia pozostałej części uzgodnionej kwoty. Można by przypuszczać, że kilka przykładowych kar podziała dostatecznie odstraszająco, ale nie: ciągle pojawiali się kolejni. Kary, paradoksalnie, odstraszały chyba wyłącznie potencjalnych uczciwych klientów.
Antoine sam więc nie wiedział, jak dobrze trafił. W przeciwieństwie do co po niektórych Milena naprawdę dałaby mu szybką i bezbolesną śmierć, gdyby tylko rozmawiał inaczej. Z drugiej strony sama wiedziała, że jeśli tego chce, potrafi być nawet bardziej okrutna, niż ordynarne rębajły. Antoine tymczasem jakby postawił sobie za cel, by otrzymać od niej właśnie to, co najgorsze.
Milena zastanawiała się, jak sama by się zachowała, gdyby została pojmana. Sądziła, że mimo wszystko roztropniej, niż Antoine. Co prawda najczęściej nic już nie można uczynić, by się uratować, ale można chociaż nie pogarszać swojej sytuacji.