(ciąg dalszy opowiadania)
…McCoy położył się na ziemi i zaczął udawać trupa. Czarnoskóry Bob usiadł po turecku, a z jego ust wylatywały ciche i monotonne słowa. Natomiast jeżeli chodzi o Batsu, ten czekał razem z Vincentem na dogodny moment do ucieczki.
Przez ochroniarzy karawany przeszła fala pomruków i pojedynczych przekleństwa. Ciemność na pustyni miała swoją podwójną naturę. Z jednej strony gwarantowała duże szanse na ukrycie lub ucieczkę, lecz z tej gorszej strony potęgowała liczebność przeciwnika i bardzo szybko wprowadzała w serce strach.
Jasne punkty, które zbliżały się z każdą minutą do karawany nagle zgasły. Niczym płomienie świeczek na urodzinowym torcie. Kilka sekund później Kell rozkazał, aby włączyć reflektory samochodów. Mrok bezkresnego morza piasku znów został przecięty jasnością, a razem z nim kilkadziesiąt zmutowanych i ohydnych ciał mężczyzn i kobiet, które teraz niczym gigantyczne stado wilków rzuciło się na ochroniarzy. W tym samym momencie Vincent położył się na ziemi i tak jak Irlandczyk zaczął udawać trupa. Nie był specjalistą od mutacji, ale wiedział, że jest już po karawanie i tylko cud może uratować jego dupę i dupę jego sąsiadów z klatki. Bob i Batsu zrobili to samo.
Kilkanaście metrów przed nimi słychać było salwy broni półautomatycznej, nieludzkie krzyki i wrzaski. Początek fali mutantów rozbił się o czterech ochroniarzy na pierwszej linii. Niestety te istoty nie były głupie. W ciągu kilku następnych chwil cała karawana została zaatakowana z dosłownie każdej strony. Ktoś rzucił granatem, gdzieś indzie wybuch jakiś pożar albo koktajl Mołotowa. Niestety tych istot było za dużo, żeby ludzie Kell’ego dali sobie z nimi radę. Kilkanaście minut później słychać było tylko przerażające dźwięki nieludzkiej uczty. Do więźniów udający martwych dotarły okropne zapachy rozkładu, rozlanych wnętrzności oraz fekaliów.
Vincent był twardym zawodnikiem, jednak leżąc w zamkniętej klatce, czuł przerażenie. Nie dlatego, że mógł zginąć. Przerażała go wizja, zjedzenia żywcem. Jego towarzysze czuli to samo, jednak nikt z nich nie spanikował.
Tak mijały minuty, a potem godziny. Co jakiś czas czuli, że wokół ich klatki zbierają się te karykaturalne, przygarbione i ohydne postaci. Leżąc tak i przywierając twarzami do metalowej podłogi, słyszeli ich ochrypłe oddechy, jakieś sapania, będące może formą dialogu. Zapach świeżej krwi i prochu unosił się jeszcze długo po tym jak gdzieś na horyzoncie zamajaczyły pierwsze promienie światła.
Vincent podniósł nieśmiało głowę, aby zobaczyć czy ich wyzwoliciele są jeszcze w pobliżu. Powoli i bardzo spokojnie zaczął przesuwać wzrok wszędzie tam, gdzie nie musiał wykonywać jakiś gwałtowniejszych ruchów szyją. Wokół nich nie było żywej duszy, tylko zakrwawione ludzkie kości i poniszczone samochody. Mutanci musieli być najwyraźniej bardzo głodni, bo z ciał ochroniarzy i całej reszty pozostały tylko okrwawione plamy i kości. Prócz tego windykator dostrzegł fakt, że nie było ani jednego ciała napastników. Teren został praktycznie wyczyszczony z wszystkiego, co posiadało miękką tkankę, o ile to coś, co ich zaatakowało, posiadało gdziekolwiek miękką tkankę.
- Kurwa, ale rozpierdol. – Mruknął pod nosem Vincent, podnosząc się delikatnie na rękach ułożonych pod klatką piersiową.
- To, co Vin? Jak myślisz? Możemy wstać? – Zapytał cicho Batsu, nie ruszając się nawet o milimetr.
- Taaaa, wstajemy.
Po tych słowach cała czwórka powoli podniosła się z podłogi, przeciągając się i prostując. Każdy z nich fizycznie był w kiepskim stanie, jednak świadomość bliskiej wolności dawała im siłę i karmiła ich okruchami nadziei. Niestety słońce już rozpoczęło na dobre swoją mozolną wędrówkę po postnuklearnym niebie.
- Zaraz będzie gorąco jak w piekle. Nie możemy tutaj zostać panowie, trzeba się stąd ulotnić. - Stwierdził Irlandczyk, grzebiąc w zamku od klatki czymś, co wyglądało na jakiś mały metalowy przedmiot. Vincent w tym czasie przeszukiwał horyzont w poszukiwaniu jakichkolwiek zabudowań. Nagle odezwał się Batsu.
- Ty, ty ten wytrych miałeś przy sobie cały czas? - Mccoy uśmiechnął się tylko szelmowsko, będąc całkowicie skupionym na robocie.
- Co z tego, że wyjdziemy z klatki, skoro nie mamy wody ani jedzenia, ani niczego.- Gruby głos czarnoskórego Boba był smutny, ale nie załamany.
- Nie sądzę, aby te mutanty były w stanie przeszukać samochody karawany. Zresztą damy radę dojść do tego czegoś. - Po tych słowach Vin wskazał palcem na dziwny obiekt, niczym igła, wystający na horyzoncie wydm i dodał. - Więc jest nadzieja, że jeszcze sobie pożyjemy panowie.
- Vin, przecież to właśnie z tej strony przyszły te cholerstwa. Chyba nie chcesz, abyśmy poszli do ich siedliska?
- Batsu tak szczerze to nie mamy innego wyjścia. Zresztą myślę, że te mutanty śpią w dzień, bo inaczej nie zaatakowałyby w nocy.
- Jesteś tego pewien? A jeżeli…
Dyskusje przerwał okrzyk radości Irlandczyka, który właśnie uporał się z kłódką. Vincent odwrócił się do swego skośnookiego towarzysza i kładąc mu rękę na ramieniu, stwierdził spokojnie.
- Uwierz mi, że lepiej jest iść tam i może przeżyć niż zostać tutaj i się usmażyć. Nie przejmuj się tym, co może nas tam czekać. Żyjemy i to się liczy!
- Słuchaj uważnie naszego windykatora z Vegas. Dobrze gada i ma jaja! - Irlandczyk wyskoczył po tych słowach z klatki i zaczął przeszukiwać pozostałości po trupach. Trochę tego było, lecz on nie brzydził się ubabrać krwią. Powoli, spokojnie i dokładnie przeszukiwał resztki ubrań powiewających na zakrwawionych kościach, leżących na gorącym piasku. Drugi zszedł Bob, znów coś mamrocząc pod nosem, a po nim Batsu i Vincent.
- Idę zobaczyć pojazdy, a wy spróbujcie znaleźć jakieś całe ubrania i duże kawałki materiału, żebyśmy sobie ryje mogli obwiązać. - Vin naprawdę myślał, że te mutanty nie były w stanie ruszyć tych samochodów, jednak troszeczkę się mylił. Bo gdy stanął przy jednym z nich, tym z przodu karawany, od razu zauważył przebite opony i powyrywane przewody paliwowe. Krótki dreszcz strachu przeszedł przez jego ciało gdy doszło do niego to, że być może te istoty nie były głupie. Może nawet miały swojego przywódcę i jakieś zasady plemienne. Potrząsnął mocno głową, jak gdyby miało to pomóc w wyrzuceniu niepotrzebnych myśli i skupił się na obszukiwaniu bryki. Chwilę później podszedł do niego skośnooki towarzysz i zagadał.
- Obejrzałem rany naszych łowców niewolników. Obawiam się, że to nie tylko były mutanty, ale i kanibale. A gdy znalazłem to… - Batsu podniósł do góry coś, co wyglądało jak młotek lub pałka z czymś metalowym na jednym końcu -... mogę śmiało stwierdzić, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy jeszcze myślą.
Windykator spojrzał na swojego rozmówce z siedzenia kierowcy, gdy przeszukiwał podłokietnik i odpowiedział.
- No dobra, ale co z tego? To tylko świadczy o tym, że może da się z nimi jakoś dogadać. Zresztą fakt, że to kanibale mutanty nie wyklucza tego, iż może nie mogą przebywać na słońcu. Prawda?
- Jest możliwość fotofobii, która mogła pojawić się na skutek mutacji tych ludzi, ale zdajesz sobie sprawę Vin, jak bardzo jest to niemożliwe? …
- Sam fakt, że żyjemy w świecie po wojnie nuklearnej Batsu jest kurwa cudem.
- Ze statystycznego punktu widzenia…
- Dobra, przestań! Nie mamy czasu na rozprawianie o szansach przeżycia cywilizacji! Weź się lepiej do roboty i policz kości ochroniarzy. Może kogoś brakuje?!
Po kilkudziesięciu minutach cała czwórka zebrała się przy metalowej klatce, która do tej pory była ich domem i więzieniem. Słońce zaczęło pokazywać swoją prawdziwą potęgę, a wiatr poszedł sobie gdzieś daleko, być może na wschód. Znaleźli trochę wody i trochę szmat, z których zrobili prowizoryczne czapki, buty i prowizoryczne poncha. Jeżeli chodzi o jedzenie, to tutaj za dużego szczęścia nie mieli. Jedynie kilka paczek wojskowych sucharów, które były ukryte w miejscu koła zapasowego, w jednym z samochodów.
- Vin! Zgaduje, że nadal potrafisz dobrze strzelać? Twój wzrok nie pogorszył się przez te długie dni w niewoli, prawda? - McCoy zagadnął z lekkim uśmiechem, gdy rozdzielali między siebie to, co znaleźli.
- Raczej tak, a co? Masz coś dla mnie?
- Wyobraź sobie, że znalazłem pistolet 9mm, to chyba beretta. Był schowany w tylnym nadkolu samochodu Kell’ego. I uwaga! Ma pełny magazynek!
Cała trójka, mimo tak przerażających okoliczności, jak jeden mąż zawyła komicznie z podziwu “Uuuuu”. Tylko Bob mamrotał coś pod nosem zakładając na siebie owe niby-poncho ze znalezionych kawałków szmat. Vincent sięgnął po pistolet z wyszczerzonymi zębami. Szybkimi ruchami sprawdził jego zakonserwowanie oraz jakość. Ewidentnie była to broń przygotowana na czarną godzinę. Niestety tym razem, szef karawany nie zdążył jej nawet wyciągnąć. Po chwili odezwał się Batsu.
- Vin, tak jak prosiłeś, sprawdziłem ilość kości. Według mnie, o ile widzieliśmy wszystkich ochroniarzy gdy siedzieliśmy w klatce, brakuje dwoje ludzi. Od razu wyprzedzę twoje pytanie. To może być Arina oraz Kell.
McCoy gwizdnął, kiwając głową i wtrącił.
- Medyczka i szef karawany. Ją wzięli do rozpłodu, a jego na deser.
Po tych słowach, milczących do tej pory Bob złapał się za głowę i jęcząc chyba prawdziwą boleścią zaczął mamrotać
- Oj biedna dziewczyna! Taka miła i dobra! Taka piękna dusza! Jej aura była tak czysta, a teraz zostanie zbrukana przez brudne, nieludzkie palce tych demonów! Biada nam, biada, że…
Vin nie wytrzymał.
- Oj zamknij się Bob! Kurwa! Ją też mogli wziąć jako deser!
Na to czarnoskóry mężczyzna jęknął jeszcze głośniej, a Irlandczyk tylko zaśmiał się, chwytając w lot, czarny dowcip Vincenta.
Po kolejnych kilku minutach wszyscy byli już gotowi na wędrówkę do dziwnego obiektu wystającego zza horyzontu. Nikt z nich nie był w stanie określić, co to może być, nawet nie próbowali. Rozejrzeli się jeszcze raz po miejscu masakry i mając w dłoniach prowizoryczne metalowe kije, zrobione z części samochodów, ruszyli powolny marszem.
W czasie marszu nie działo się kompletnie nic. Pustynia była milczącą, oschłą i suchą towarzyszką, w żadnym razie niegotową i niechcącą przyjąć żadnych gości. Prócz tego jednego obiektu, do którego zmierzali, wokół wędrowców nie było niczego ani nikogo. Ziarenka piasku pod ich stopami, owiniętymi w szmaty, co krok szturmowały dziury w ich prowizorycznym obuwiu, aby jeszcze bardziej uczynić z tej wędrówki, przejście przez piekło.
Jednak po kilku godzinach ujrzeli wyraźnie wysoki słup, mający na sobie napis umiejscowiony w pionie.
- Ja pierdole. To jest ten, no! Pamiętam to z przedwojennej gazetki reklamowej. Czekajcie! To się nazywało, kurwa… . WIEM! Supershop! - Odezwał się pierwszy Irlandczyk, masując dłonią piekącą od skwaru głowę.
- Nie supershop tylko supersam, czyli taki wielki sklep w którym… - Wtrącił Batsu, jednak jak zwykle nikt nie chciał go dalej słuchać, nawet Bob, więc Vin przerwał szybko jego rozprawkę na temat przeznaczenia sklepów tego typu.
- No i fajnie. Ale gdzie jest ten supersklep, co?
To było dobre pytanie. Wokół tego olbrzymiego słupa widać było tylko chaotycznie porozrzucane wydmy znajomego piasku. Słońce stało już wysoko, a na horyzoncie nie było widać niczego innego, gdy nagle Irlandczyk zawołał.
- Zadmijcie w trąby anielskie kurwa! Właśnie stoimy na dachu!
Zdumienie rozlało się po opalonych i ukrytych za szmatami twarzach wędrowców, gdy wszyscy podeszli do McCoy’a, który stał na szczycie jednej z wydm. Kilka sekund później, cała czwórka widziała na własne oczy sporych rozmiarów dziurę w czymś, co faktycznie wyglądało jak fragment zakopanego w piasku dachu. Wszystko to na samym dole owej wydmy.
- I co teraz?
Odezwał się Batsu, a po nim Bob wymamrotał, podnosząc lekko ręce ponad linie swoich barków w geście modlitwy lub czegoś podobnego.
“A oto przed ich oczami ukazała się brama piekielna, jak niegojąca się rana pełna ropy, w ciele konającego świata”.
Nikt nie zareagował. Każdy z trójki, oprócz samego zainteresowanego, wiedział, że facet jest jebnięty. Tylko nikt nie próbował dowiadywać się dlaczego. Facet chodził i pierdolił trzy po trzy, czasem się rozpłakał bez powodu lub zemdlał, ale ogólnie potrafił gotować i rozumiał innych pierdolniętych. Więc takie zalety wystarczały, aby Vin, McCoy i Batsu tolerowali jego oczywiste wady. Skąd mogli wiedzieć, że Bob na swój pokrętny sposób myślenia miał racje.
- Jak to co? Schodzimy.
Odezwał się Vin.
(ciąg dalszy za około dwa tygodnie...)
Vincent z Vegas. Windykator (post-apo, przemoc, krew, wulgaryzmy, czarny humor) c.d.
1Tam hyc! Tu hyc! I tak sobie skaczę, między słowami.
https://horyzontrpg.com/ <- Darmowy system fabularny space-apo.
https://horyzontrpg.com/ <- Darmowy system fabularny space-apo.