Szafirowy Różaniec (Rozdział Pierwszy i Drugi, Fantastyka, Groteska, Horror, 18+, P,)

1
Opowiadanie 18+
Szafirowy Różaniec



I. Surrealistyczna Lucienne
~~ krew z krwi ~~
Wieczór był przepiękny. Wspaniały. Cudowny. Magiczny.
Anabelle, dziewczę tak młode i jednocześnie tak piękne, uosobienie beztroski, zawirowała z gracją. Radosny uśmiech zdobił jej słodką twarz, kiedy chichocząc, tańczyła na śliskich kamieniach. Obracała się i podskakiwała, spoglądała w niebo i przymykała oczy, wyobrażając sobie niezliczone cuda czekające na nią w odległych krainach, a mimo tego jej nagie stopy, zaróżowione od stonowanego zimna spokojnej jesieni, obleczone w mlecznobiałą mgłę niczym w zaczarowane pantofelki, jakimś cudem trafiały na częściowo zanurzone w płytkim strumyku występy skalne. Natchniona czymś więcej niż tylko euforią, czymś więcej niż tylko pożądaniem przygody, dziewczyna nie zamoczyła w lodowatej wodzie choćby czubków palców, lecz przy tym zdołała ochlapać wszystko wokoło.
Lucienne obserwowała siostrzenice z bezpieczniej odległości, chcąc uniknąć zmoczenia swojej bladożółtej sukni, wyszywanej w wielobarwne kwiaty i przyozdobionej misterną koronką, i choć uśmiech na jej twarzy był delikatny, właściwie ledwie dostrzegalny, to w istocie całym sercem i duszą radowała się spontaniczną pasją dziewczyny.
Anabelle malowała się w oczach ciotki niczym zesłana z niebios wróżka, stworzenie tak czyste, tak delikatne i piękne, że niemal ulotne, jak gdyby mogła, w ciągu jednego uderzenia serca, zlać się z mgłą i strumieniem, wniknąć w głąb ziemi lub poszybować w niebo, na spotkanie z Panią Chmur, gdzie zostałaby przywitana pucharem najsłodszego wina, stworzonego ze spływającej z gór krwi Olbrzymów, i ciepłym uściskiem przeznaczonym dla marnotrawnej córki Archaniołów.
Anabelle nie była córką Lucienne, nie była z jej krwi, lecz z krwi dawno zmarłej starszej siostry Lucienne. Mimo to Lucienne, której nie było nigdy dane posiadanie własnych dzieci, tak właśnie postrzegała Anabelle, jako dziecko, jej dziecko, które przecież sama karmiła kiedyś własną piersią, którym musiała się opiekować i zadbać, żeby jej słodka dziewczynka nigdy nie doświadczyła ni strachu ni smutku.
Anabelle przeżyła już szesnaście wiosen, Lucienne zaś prawie czterdzieści, ale bardziej niż matkę i córkę, przypominały siostry. Anabelle miała bladą skórę, jaśniejszą niż ktokolwiek inny na dworze rodu Melleanów, a do tego gładką i często uroczo zaróżowioną, ze skłonnością do gwałtownych rumieńców. Skóra Lucienne nie była tak już tak gładka i jędrna, jednak w odcieniu niemalże identycznym co u młodszej dziewczyny.
Długie, gęste włosy Anabelle też były jasne, ale nie w ten zwyczajny, pospolity sposób. Wyglądały tak, jakby spłynęły na nie promienie słońca, lub nawet obydwu słońc, miały barwę złota i czasem odbijały się w nich krwistoczerwone płomienie, nieuchwytne, przepiękne. Patrząc na włosy Lucienne, przerzedzone przez troski dojrzałego wieku, długie i przerażająco cienkie, łamliwe pasma w kolorze słomy, trudno byłoby uwierzyć, że Surrealistyczna Lucienne niegdyś była nazywane Lucienne Złotowłosą, tak jednak było.
Obie kobiety miały piękne twarze, jakby wyrzeźbione przez Bogów, z tym, że w przypadku młodej Anabelle, Bogowie użyli Ciekłej Słodyczy, Nektaru zebranego w podwodnych jaskiniach ciągnących się głęboko pod powierzchnią Świętego Jeziora na Wyspie Wróżek, z kolei materiałem na twarz Lucienne była Martwa Kora zdarta z zakrwawionych pleców Bagiennych Drzewców w trakcie dwunastego roku Świętej Wojny. Owa Martwa Kora była, co prawda, czekoladowa, i niemal równie słodka jak słynny Nektar Wróżek, nie pozbawiona jednak pewnej nutki goryczy.
- Choć do wody, ciociu Lucienne! - zawołała roześmiana Anabelle, kręcąc się i podskakując, wyrzucając ręce na boki i spoglądając w niebo, jakby usiłując siłą woli rozedrzeć mgłę wpół i sprowadzić słońca z powrotem; serce Lucienne zabiło mocno, gwałtownie, kiedy przez ułamek sekundy ujrzała w jasnoniebieskich oczach Anabelle nagły, niemalże drapieżny błysk.
Te oczy, te bajkowe oczy o barwie wahającej się gdzieś między gładką bielą a burzliwym błękitem, zawsze kojarzyły się Lucienne z niezapominajkami bądź przebiśniegami, zależnie od pory roku, ale w tamtej krótkiej chwili zalśniły tak intensywnie, tak przejmująco, że zakręciło się jej w głowie i zmiękły pod nią kolana. Zadrżała, nieomal się przewróciła, i w nagłym skurczu, wypuściła z lewej dłoni pleciony koszyk, pełen kwiatów i dzikich jagód...
...tęczówki Anabelle wcale nie przypominały kwiatów...
...były odbiciem kamieni szlachetnych...
...szafirów...
...koszyk spadał jakby w zwolnionym tempie, Lucienne obserwowała go kątem oka i wydawało się jej niemal, że powietrze, zupełnie niespodziewanie ostre i naelektryzowane, bardziej przypomina wodę, lub być może budyń, gęsty i lepki, w końcu jednak opadł w gęstą trawę i przewrócił się. Kwiaty rozwiały się na wietrze, wirując i kręcąc się z gracją Anabelle, z kolei jagody poturlały się w dół zbocza, wpadając do strumienia, i tylko nieliczne obijały się o stopy Lucienne.
Kobieta wzdrygnęła się ponownie kiedy głośny, piskliwy okrzyk jej siostrzenicy dotarł wreszcie do jej uszu, przedzierając się przez chybotliwą zasłonę brzęczącej ciszy, i drugi koszyk wyślizgnął się z jej prawej dłoni. On również wypełniony był kwiatami i jagodami, chociaż na szczęście, nie przewrócił się i tylko nieliczne, wielobarwne płatki kwiatów wyleciały zeń, szybując we mgle.
Delikatne dłonie Anabelle objęły gołe ramiona Surrealistycznej Lucienne, i kobieta wzdrygnęła się po raz trzeci, potrząsana gwałtownie przez swoją piękną siostrzenicę... przez dziewczynę, w której miała swoją jedyną córkę, choć owa dziewczyna nie była przecież z jej krwi...
Lucienne zdała sobie nagle sprawę z faktu, że Anabelle najwyraźniej coś do niej mówi. Usta dziewki poruszały się szybko, a w jej oczach lśniły niepewność i strach, ale w uszach Lucienne ponownie szumiała cisza, zagłuszając wszelkie inne odgłosy.
Z pewnością uważa mnie za wariatkę.
Lucienne szybkim ruchem złapała podbródek dziewczyny, i tym razem to Anabelle się wzdrygnęła, ale nie odskoczyła, nie tyle posłuszna, co zbyt ufna, żeby lękać się dotyku ciotki... nawet szalonej ciotki... Lucienne uniosła lekko twarz Anabelle i przez chwilę w skupieniu studiowała jej słodkie, urocze obliczę. Rysy dziewczyny były delikatne, wręcz anielskie. Jej drobny nosek marszczył się lekko, najwyraźniej pod wpływem stresu. Jej policzki, wciąż zarumienione, zwłaszcza teraz tak bardzo kusiły, nęciły do pocałunku, choćby i szybkiego, ledwie muśnięcia warg, żeby przekonać się, czy skóra dziewczyny naprawdę jest tak jędrna i puszysta jak się zdawało. Drobne piersi Anabelle unosiły się i opadały w szybkim, niespokojnym rytmie, jak gdyby małe Cherubinki wygrywały na nich Melodię Nocy, ulubioną kołysankę wszystkich bękartów i Półbogów, pociągając w ustach różowe, przyozdobione gęsią skórką sutki, widoczne pod cienkim materiałem ciemnej, powiewającej na wietrze sukni. Lucienne zawstydziła się nieco, kiedy zapragnęła zapytać Cherubinki o ich fakturę i smak, choć pytanie to zrodziło się w jej głowie wyłącznie z ciekawości, i być może z szaleństwa, ale zaraz przypomniała sobie o najważniejszym...
...o oczach Anabelle...
...z niejakim wahaniem Lucienne przeniosła wzrok na oczy Anabelle, ale na szczęście, tęczówki dziewczyny nie lśniły już jak przedtem i ponownie bardziej przypominały piękne kwiaty, przebiśniegi i niezapominajki, niż szafiry... dopiero kiedy Lucienne zyskała w tej kwestii pewność, na powrót zaczęła normalnie oddychać.
Czy jestem obłąkana?
- Wybacz mi, kochanie... - rzekła w końcu Lucienne, puszczając podbródek siostrzenicy - ...przepraszam, upuściłam twój koszyk, no i wszystko mi się z niego wysypało. Tyle czasu spędziłaś zbierając... możesz wziąć mój kosz, choć oczywiście nie ma tam aż tylu jagód ani kwiatów...
Anabelle uśmiechnęła się psotnie i machnęła ręką.
- To nieważne, ciociu Lucienne - zapewniła - Jutro nazbieram to znowu. Poza tym, nie powinnam była dawać ci mojego koszyka, był mój i to ja powinnam się nim opiekować. Zachowaj swój kosz ciociu i... na pewno wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? Jesteś pewna? Nie jest ci zimno? Nie jesteś chora? Choć, wrócimy na dwór i porozmawiamy z Opiekunką Mellean...
Anabelle, dziecko... jest taka wspaniałomyślna, taka cudowna...
- Nie, naprawdę, nie ma powodu zajmować dobrej Pani Mellean. Czuję się...
Lecz zanim Lucienne zdołała dokończyć, ogromny dzwon umieszczony w najwyższej wieży dworu, zabił dwukrotnie. Obie kobiety wzdrygnęły się i spojrzały w tamtym kierunku. Oddaliły się od dworu na dobre kilka kilometrów, ale nawet z tej odległości słyszały poruszenie. Krzyki mężczyzn i rżenie koni, oraz szlochy kobiet.
- Co się dzieję, ciociu Lucienne? - zapytała zdezorientowana Anabelle, kiedy zaraz do pozostałych odgłosów dołączyły też inne dźwięki, bardziej niepokojące. Szczęk broni mieszał się z krzykami donośniejszymi niż wcześniej, nienaturalnie niskimi i brzmiącymi basem oraz grozą.
Dwa uderzenia dzwonu...
...gardło Lucienne zacisnęło się, zawiązało na supeł, serce wyrywało się z piersi...
...czuję się...
Wcześniej, Lucienne zamierzała powiedzieć Anabelle, że czuje się dobrze.
- Anabelle, słodziutka... - zaczęła Lucienne, drżąc z zimna, które nagle wypełniło jej ciało, jej krew mieszała się z lodem, pulsującym w żyłach i rozrywającym tętnice... sięgnęła prawą dłonią do lewego nadgarstka i zaczęła rozdrapywać skórę - ...posłuchaj mnie... - dlaczego głos Lucienne brzmiał tak spokojnie, tak... bezbarwnie? Miała przecież wrażenie, jakby niespodziewanie cała ciemność Pustki zwaliła się jej na głowę - ...łap swój koszyk i uciekaj. Biegnij do lasu. Biegnij i się nie zatrzymuj, nawet na chwilę, choćbyś miała wrażenie, że nogi zaraz ci spłoną. Biegnij, aż dotrzesz do jakiegoś dworu lub miasta. Wtedy, powiedz ludziom, że... że oni wrócili...
...o mój boże, oni naprawę wrócili...
...czuję się...
Wcześniej, Lucienne zamierzała powiedzieć Anabelle, że czuje się dobrze.
...czuję się...
...fatalnie...
...jestem przerażona...
- Ciociu? - teraz, w drżącym głosie Anabelle pobrzmiewało autentyczne przerażenie - Ciociu Lucienne? O czym ty mówisz? Kto wrócił?
- Gallanie... - wargi Lucienne ledwie zdołały uchylić się wystarczająco, żeby mogła wyrzucić z ust to straszne, okropne słowo, od którego smaku drętwiał jej język i serce stawało w gardle - ...uciekaj, Anabelle... - złapała w dłonie twarz siostrzenicy, na której odbijał się lęk i dezorientacja - ...uciekaj, Anabelle! - potrząsnęła młodą dziewczyną i puściła jej twarz, złapała za ramiona, odwróciła i pchnęła w plecy, poniżej barków.
Uciekaj, kochanie. Ratuj się, krew z krwi mojej siostry.
Dziewczyna potknęła się, ale nie upadła. Zawsze potrafiła zachować równowagę. Niestety, zamiast uciekać, odwróciła głowę i spojrzała niepewnie na ciotkę. Wyglądała niczym zbity pies, patrzący na pana nie tyle z nienawiścią, ale z dziwaczną mieszanką ponadczasowej, pierwotnej miłości, odrobiny strachu i przede wszystkim niezrozumienia. Lucienne zrozumiała nagle, że Anabelle naprawdę uważa ją za obłąkaną.
Jest przekonana, że widzę zagrożenie, którego nie ma... słyszy moje słowa, ale wydają się jej niczym więcej jak tylko bełkotem oszalałej kobiety, pozbawionym sensu. Ale...
Ale Gallanie byli realni. Zbyt realni. Zbyt prawdziwi. Tego, jak niczego innego, Lucienne była pewna.
Postąpiła krok do przodu i z całej siły spoliczkowała ukochaną siostrzenicę.
- Uciekaj, głupia! - warknęła Lucienne, obserwując czerwone odbicie swojej dłoni na policzku Anabelle, i pod wpływem szoku, jaki widziała w jej młodych oczach, miała ochotę opaść na ziemię, zawinąć ręce wokół kolan i zamknąć oczy, a potem zasnąć, zasnąć, zasnąć... - Otrząśnij się! - wymierzyła Anabelle drugi policzek - Uciekaj, do cholery! Słuchaj mnie, Anabelle!
Dziewczyna rozchyliła usta i już miała coś powiedzieć, kiedy...
- Twoja wyschnięta ciotka dobrze gada, słodziutka - rozbrzmiał niski, basowy głos, a kiedy Lucienne spojrzała w gęstwinę drzew po drugiej stronie strumienia, ujrzała skrytą w cieniach wysoką, barczystą sylwetkę. Anabelle podskoczyła jak oparzona i natychmiast spojrzała w tamtym kierunku.
Wyszedł z ukrycia nieśpiesznym krokiem, swobodnie, jakby to on był Panem Świata a one Głupimi Gęsiami, które odważyły się zakłócić jego popołudniową drzemkę, kłócąc się i kłapiąc dziobami w pobliżu jego ukrytego w gęstwinie legowiska. Był młody, sądząc z jego twarzy, na której dopiero zaczynała wyrastać broda. Dorośli Gallanie, przynajmniej z pospólstwa, zawsze nosili długie, plecione, ciemne brody. Ale chociaż twarz miał młodą, chłopięcą, i był być może w wieku Anabelle, albo tylko trochę starszy, to już teraz zdobiły ją bruzdy i głębokie blizny zdobyte w śmiertelnych potyczkach, zaś w ciemnoniebieskich oczach błyskały psotne płomyki odbijające się od skrytego głębiej w jego czarnej duszy ogniska, ogniska okrucieństwa.
Był wysoki i barczysty, na ramiona narzucił długą, ciemną jak noc skórę, która ciągnęła się za nim po leśnym poszyciu. Lucienne już nieraz zastanawiała się, skąd Gallanie brali tak ogromne skóry. Wydawało się to nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę, że stojący przed nimi chłopiec miał prawie dwa metry wzrostu, a najpewniej miał jeszcze urosnąć. Poza czarną skórą, miał na sobie cienką kolczugę, przylegającą do ciała, ale osłaniała ona wyłącznie tors, pozostawiając ramiona bez ochrony, oraz krótkie, skórzane spodnie.
Mięśnie miał ogromne, zarówno u rąk jak i nóg, zapewne nie starczyłoby nawet czterech dłoni Lucienne i Anabelle, żeby je objąć. Twarz miał dziką, wykrzywioną drapieżnym grymasem, kiedy uśmiechał się do nich, rozbawiony. Ledwie zauważał Lucienne, większość uwagi przeznaczył młodszej, piękniejszej Anabelle, i starsza kobieta widziała wyraźnie, po tym jak zagryzał grube, spękane wargi, po błysku w jego oczach, zmarszczonych brwiach i nieopanowanych ruchach palców, kiedy gładził drzewce topora za pasem, że młoda dziewczyna wzburzyła jego krew. Lucienne widziała już w przeszłości, choć co prawda zdarzyło się to wiele lat wcześniej, nieopanowaną pasję i płomienne pożądanie Gallanów...
...chłopak, śmiertelnie groźny chłopak, wszedł do strumienia. Chłodna woda obmywała jego brudne, twarde stopy, kiedy szedł ku nim, uśmiechnięty, drwiący, jak drapieżnik rozkoszujący się strachem bezbronnych, unieruchomionych ofiar...
- Kim jesteś? - zawołała Anabelle piskliwym głosem, cofając się o dwa kroki.
- Jakimś twoim dalekim kuzynem zapewne, ptaszynko - odparł chłopak, wychodząc ze strumienia i uśmiechając się paskudnie, oblizując spierzchnięte wargi - Tak bym zgadywał, patrząc na barwę twojej skóry.
Jednym, płynnym ruchem, wyciągnął zza pasa monstrualny topór, tak duży, że jednym ciosem mógłby pozbawić głowy konia, i to w miejscu, w którym szyja zwierzęcia była najszersza. Dopiero na ten widok, Lucienne otrząsnęła się i wyrwała z transu.
Muszę coś zrobić. Muszę ją ochronić.
Krew z krwi mojej siostry.
Córkę...
...moją córkę...
- Uciekaj, Anabelle! - wrzasnęła i skoczyła między siostrzenicę a chłopaka z krwi Gallanów - Uciekaj, głupia, cholera! - złapała za drzewce topora tuż pod zakrzywionym ostrzem i pociągnęła co sił, ale, oczywiście, drobna i już nie młoda, okazała się dużo słabsza od krnąbrnego chłopca, który jedynie uśmiechnął się drwiąco i bez wysiłku wyrwał z jej dłoni topór.
Zamachnął się, i mrugając łobuzersko do Anabelle, sparaliżowanej ze strachu, odrąbał głowę Surrealistycznej Lucienne.


II. Cioteczka Hasha
~~ serce i płuca ~~
Cioteczka w milczeniu obserwowała dym unoszący się ponad umierającym w oddali fortem. Krzyki, jeszcze przed chwilą nieznośnie głośne, i nakładające się na nie lamenty oraz błagania, teraz powoli cichły. Początkowy, choć i tak śmiesznie mizerny opór nieprzygotowanych na inwazję prostaczków, rozsypał się w pył i wszystko, co jeszcze należało zrobić, to pozamiatać przed przybyciem Książąt. I, niestety, to właśnie ona musiała się tym zająć. Wątpliwy to zaszczyt, i byłaby to nawet powiedziała temu czy owemu szlachetnemu bufonowi, gdyby tylko uznała, że kogokolwiek zainteresują obiekcje starej i brzydkiej Cioteczki Hashy.
A głupia to ona przecież nie była.
Westchnęła ciężko, klepiąc w zad powolnego szczuromuła, i wbijając w boki upartego zwierza płaskie, twarde czubki czarnych pantofli. Najpierw wywołało to gwałtowny, oburzony syk, nieprzystający tak włochatemu i, coby nie mówić, sporawemu stworowi, ale bardziej żmij, i to takiej obślizgłej, ohydy rodem z widowiska jakiejś wędrownej trupy pozbawionych ogłady pajaców. Potem ogromy łeb, szerszy niż by wypadało i wyposażony w komplet sześciu długich na pół metra wąsisk, obrócił się ku niej a niesforne stworzenie kłapnęło szczękami. Na szczęście, cofnęła rękę wystarczająco szybko, i równie szybko wyprowadziła cios, czy też raczej słabe klepnięcie, prosto w śliski, świecący niemal nochal szczuromuła.
Dostrzegła w inteligentnych ślepiach błysk ostrej jak stal nienawiści. Szorstki i nienaturalnie długi język nie tyle wysunął się z paszczy, co raczej wystrzelił, prosto w jej twarz, odpychając Cioteczkę, i byłaby zleciała z plecionego, czarnego siodła, gdyby nie dwa niskie garby między którymi się usadowiła, i skórzane rzemienie którymi przywiązała stopy do barków zwierzęcia.
Grubymi, jakby spuchniętymi dłońmi schwyciła język i spróbowała oderwać, ale cholerstwo okazało się bardzo lepkie i nijak nie dało się go pozbyć. Teraz w jej oczach również pojawiła się nienawiść, i tak spoglądali na siebie, ona charkocząc, szczuromuł warcząc, niemo przekazując sobie nawzajem tak wielkie ilości jadu, że nie wyprodukowałaby ich żadna, nawet największa żmija, choćby niczym innym się w życiu nie zajmowała, rezygnując nawet z pełzania, syczenia i posiłków.
Trudno byłoby określić, które z nich matka natura obdarzyła paskudniejszą mordą - szczuromuła, o pysku szerokim i owłosionym tak bardzo, że można by go wziąć za mopa, o włosiu brązowo szarym, splątanym, długim i sterczącym na wszystkie strony, z którym kontrastowały dumne, lśniące srebrem wąsy, proste choć nieco zakręcone na końcach, i zupełnie łyse uszy, oklapnięte niczym dwa karykaturalnie wykrzywione parasole, a do tego naznaczone plamami, w części różowymi, w części czarniejszymi od najciemniejszej nocy.
Czy też, być może, Cioteczka Hasha, kobieta o twarzy jakby wyciągniętej z mrożących krwi baśni o złośliwych czarownicach jedzących na podwieczorek niegrzeczne dzieciaki. Jej skóra, blada jak tarcza księżyca, była wyschnięta i piegowata, a przy tym zwisała z jej twarzy wieloma warstwami. Z jej wydatnych, bordowo czarnych warg, wyrastały groteskowe brodawki wszelkich barw i kształtów, a jej nos, zakręcony i zakończony ostrym czubkiem, zdobiły makabryczne strupy o zielonkawym odcieniu, głębokie i wijące się jak błyskawice na niebie.
Wąskie, wycofane w głąb czaszki oczka, podkreślone wiecznie malującymi się pod nimi sińcami, jakby Cioteczka nie zaznała ani odrobiny snu od co najmniej miesiąca, straszyły posępnym, brudnym, żółtawym kolorem tęczówek i napuchniętymi, zielonymi białkami. W tych oczach, chaotycznych i brutalnych oczach najprawdziwszej, jednej z ostatnich, Wiedźmy z Imperium Gallan, kryła się groźba, zdolna przyprawić o zawroty głowy nawet najodważniejszych lub najgłupszych wojowników.
Niestety dla niego, ów uparty szczuromuł okazał więcej charakteru od większości wojujących mężów. Czy był od nich odważniejszy, czy też głupszy, nie wiadomo, w każdym jednak razie, nie odpuścił i wciąż usiłował strącić Cioteczkę Hashę z grzbietu, wierzgając ile sił i na zmianę ciągnąc i pchając językiem przylepionym do jej twarzy.
W końcu, zniecierpliwiona i już naprawdę zagniewana, Hasha uniosła się i napuchła, niczym chmura burzowa, praktycznie już lewitując milimetry nad siodłem i unosząc się coraz to wyżej, choć może było to jedynie złudzenie optyczne. Wbiła ostre pazury w jęzor szczuromuła, rozkoszując się strumieniami gęstej, niebieskawej krwi spływającej z jej dłoni, wzdłuż ramion aż do zagłębień w łokciach, gdzie krew najpierw się zbierała, przypominając małe jezioro u podnóża wodospadu, aż w końcu przelała się i zaczęła powoli, kropla po kropli, skapywać na obcy grunt, położony wiele setek kilometrów od najbliższych naturalnych siedlisk szczuromułów.
Z sykiem bólu, stwór oderwał język od twarzy Cioteczki i pociągnął, pragnąc zapewne czym prędzej schować go na powrót, bezpiecznie, w głębi swojej paszczy. Ona jednak była już zbyt rozzłoszczona, żeby od tak pozwolić mu się wymknąć. Trzymała mocno, wbijając tłuste palce i długie paznokcie coraz głębiej, śmiejąc się przy tym donośnie. Dostrzegła w ślepiach szczuromuła błaganie, ale mimo to, nie puściła. Pochyliła się nad nim, unosząc jeszcze wyżej, i teraz to już z pewnością lewitowała, przynajmniej odrobinę, ale niestety nikogo innego nie było akurat w pobliżu, nikt więc nie mógł mieć w tej kwestii pewności.
- Jeszcze jeden taki numer, i Cioteczka wyrwie ci ten jęzor, przyprawi i każe zjeść jakiemuś marnemu wojakowi. A potem tobie, cholera, przypadnie w udziale to co ten wysra, i to ci, cholera, przysięgam, ty nieposłuszna gadzino... - Hasha mówiła to wszystko cichym, niosącym w sobie groźbę tonem, mruczała niemal, i o ile szczuromuł nie rozumiał znaczenia słów, o tyle bez trudu pojął obietnicę bólu, jaka się w nich kryła.
Potrząsnął karykaturalnym, szerokim łbem i przestał się szarpać, pokazując uległość. Cioteczka puściła język, pozwalając stworowi wciągnąć go do paszczy, a następnie z głębi jej piersi wydobył się suchy, głuchy warkot, i kiedy po raz drugi klepnęła szczuromuła w zad, oraz wbiła czubki pantofli w jego boki, zwierzę jedynie zwiesiło smętnie uszy, odwróciło łeb i potruchtało posłusznie w kierunku wypalającej się twierdzy, tym razem poruszając się znacznie szybciej niż przed potyczką z Cioteczką Hashą.
Choć i tak powolnie jak mucha w smole. Albo jak szczęście usiłujące przegnać depresję z leżącego na bruku ciała samobójcy, starego na tyle, że większość uczuć wyjadły już z jego nieświeżych trzewi robaki. Ale szczuromuły takie po prostu były. Powolne i krnąbrne.
W istocie, Cioteczka z wielką chęcią zastąpiłaby nieposłusznego rumaka porządnym koniem, albo najlepiej całym zaprzęgiem, z wieloma końmi i z zamkniętym powozem, aby podróżować jednako szybko i wygodnie. Niestety, konie okazały się na tyle tępymi zwierzętami, że odkąd wiele lat wcześniej Hasha zakończyła naukę w Spopielonej Wieży, położonej na zachodnich rubieżach Gallańskiego Imperium, w kraju Płonących Równin, w hrabstwie Rubinowych Traw, wszystkie wierzchowce, nawet największe i najodważniejsze, nawet najdziksze z nich wszystkich i na wpół magiczne bestie, płomienne mustangi, wywracały panicznie oczami na jej widok, chrząkały i wierzgały, i padały na ziemię w drgawkach od samej jej aury.
Mamuty też byłyby dobre, z pewnością znacznie lepsze od cholernych szczuromułów, ale one z kolei żyły jedynie w Mroźnych Rozpadlinach, i innych równie lodowatych zakątkach Imperium, w cieplejszych miejscach zaś, okazywały się bezużyteczne i szybko padały od skwaru, nawet w klimacie umiarkowanym, a Cioteczka od dziecka nie znosiła zimna. Poza nimi natomiast, niestety, nie było w Gallan innych zwierząt pociągowych wystarczająco rosłych i silnych, żeby udźwignąć trzysta kilogramów Hashy i poruszać się przy tym w przyzwoitym tempie...
...och, istniały oczywiście w Imperium bestie odpowiednich rozmiarów, a nawet potwory po wielokroć większe od choćby i bardzo wyrośniętych szczuromułów czy mamutów, ale z dwojga złego lepiej jest dosiadać upartego jak osioł i leniwego jak dziwka po niedzieli szczuromuła, który w gruncie rzeczy jest dość inteligentny, a kiedy go odpowiednio zdominować nawet z lekka posłuszny, aniżeli wyposażonego w śmiertelny jad kryształowego pancernika albo przemykającego między cieniem i kłamstwem balgamora złośliwego.
W końcu Cioteczka Hasha nie była głupia.
Uśmiechnęła się paskudnie, wyobrażając sobie że mogłaby zdobyć na własność smoka... ten uśmiech rozlał się na jej spuchniętej, grubej twarzy, sprawiając że jej wielowarstwowy podbródek zapulsował i zatańczył jak bawełniane gacie na wietrze, a żółte, wężowe oczka zaświeciły z podniecenia. Miała kiedyś jajo, choć właściwie nie należało do niej... przez krótką chwilę, jako młoda dziewczyna, nowicjuszka w Spopielonej Wieży, jeszcze wtedy nie tak gruba, choć już wtedy dosyć pulchna, trzymała w dłoniach czarne, nabrzmiałe, pulsujące mocą smocze jajo, i trzeba powiedzieć, że doznała wtedy takiej ekstazy, jakiej później nie zapewnił jej żaden mężczyzna. Niestety, była wtedy słaba i niedoświadczona, zbyt słaba, żeby zachować tak bezcenny przedmiot dla siebie, obronić przed innymi akolitkami, dlatego nim jeszcze Noc Harców dobiegła końca, jedna ze starszych Sióstr, niejaka Maggie Brązowolica, odebrała Hashy jej skarb.
Kilka lat później Pulchna Hasha - bo przecież, wtedy jeszcze nie Cioteczka - znalazła sposób, żeby zemścić się po stokroć na Maggie, choć przyniosło to jedynie pustą satysfakcję, bo do tego czasu ta głupia dziewka dawno już zdążyła stracić jajo. Jajo Hashy. Nawet teraz, po tylu latach, wciąż je tak w myślach nazywała... ach, gdyby nie Książęta, mogłaby poszukać statku i popłynąć na Smoczy Archipelag... Błogosławieństwa Noego, największej z wysp, należałoby oczywiście unikać, ale... była pewna, że zdołałaby wykraść choć jedno jajo z jakiegoś słabo chronionego gniazda...
Marzenia Hashy przerwał piskliwy, ledwie słyszalny chichot. Odwróciła się, mlaskając z niezadowoleniem, i sięgnęła do juków przymocowanych do lewego boku szczuromuła, tuż pod tylnym garbem. Włożyła grubą dłoń do głębokiej sakwy i po kilku chwilach zdołała wymacać pod palcami podłużny, zaokrąglony, wykonany ze szkła przedmiot. Wyciągnęła sporych rozmiarów słój i uniosła go do oczu, mrugając gniewnie i wykrzywiając usta.
- Mówiłam ci, że masz siedzieć cicho, mała diablico - warknęła Cioteczka.
Z wnętrza słoju patrzyła na nią, z durnym, kpiącym uśmiechem na zarazem przepięknej i przeuroczej twarzyczce, swobodnie unosząca się w zatęchłym powietrzu wewnątrz słoika, wróżka o skórze w odcieniu krwi, intensywnie czerwonej, choć gdzieniegdzie poprzecinanej czarnymi akcentami, niczym smoła wylana w morze smoczego ognia. Onyksowe plamy podkreślały karmazynową głębie jej skóry, niczym finalne pociągnięcia pędzlem po już z pozoru zakończonym dziele, które, wprowadzając odrobinę chaosu i nieładu, zmieniały je w godne Bogów arcydzieło.
Miała najwyżej dziesięć centymetrów wzrostu i ubrana była w lazurową, koronkową suknię, dosyć skąpą, wysadzaną miniaturowymi szafirami. Mimo swoich rozmiarów, proporcje ciała miała niczym u dorosłej, i to wyjątkowo zmysłowej kobiety. Długie, zgrabne nogi, płaski brzuch, jędrne piersi - mniejsze niż opuszki małych palców, choć w skali wróżek były średnich rozmiarów, a do tego włosy, długie do pasa, falujące, o niezwykłej, płomiennej barwie.
Mały, słodki nosek, jednocześnie tak drobne i zrazem tak wydatne usta, zaróżowione policzki - a trzeba powiedzieć, że róż na krwistej skórze prezentował się naprawdę imponująco, wręcz hipnotyzował, uwodził - i, przede wszystkim, onyksowe oczy, tak głębokie, że niejednego głupca mogłyby zwieść na manowce i wciągnąć w pustkę, oczy, w których źrenice i tęczówki zlały się w jedno, sprawiając tak groteskowe, przejmujące niepokojem wrażenie, a jednocześnie, w jakiś ponadnaturalny sposób tak bardzo kuszące... ciemnozłote cienie pod oczami, puder na czubku nosa...
...twarz wróżki wyglądała niczym umalowana, choć w rzeczywistości, nie miało to nic wspólnego z makijażem. Po prostu, każda wróżka przychodziła na świat z taką twarzą, podkreślającą jej urodę na wszelkie możliwe sposoby, jakby Matka Natura zapragnęła właśnie wróżki nie żaden inny gatunek, pobłogosławić prawdziwym pięknem.
- Słaba z ciebie wiedźma, Cioteczko... - zadrwiła wróżka, nie, nie wróżka, diablica, krzyżując ręce na piersiach - ...nawet z byle szczurem sobie nie radzisz? - zaśmiała się, i ten dźwięk przypominał harmonię zgranych ze sobą instrumentów - Wypuść mnie, Cioteczko, pomogę ci! Zjem twoje płuca i zjem twoje serce, zjem twoją duszę i zjem twoje szczęście! - te ostatnie, szydercze słowa, podła diablica bardziej wyśpiewała niźli wyrzekła.
I choć brzmiało to niezgorzej, Cioteczka Hasha bynajmniej nie zamierzała klaskać.
Hasha potrząsnęła słoikiem. Wcześniej mała wróżka machała skrzydełkami, o pięknej onyksowej barwie, przyozdobionymi misternymi, krwistymi wzorami, szybko niczym koliber, unosząc się w centrum słoju i unikając kontaktu z zabrudzonymi zielonkawą, obrzydliwą glebą ściankami - zanim Cioteczka złapała wróżkę, trzymała w słoiku mandragorę, stąd charakterystyczny osad pozostawiony przez truciznę, jaką ten zapchlony, wydzierający się wniebogłosy korzeń z siebie wydzielał - jednak pod wpływem gwałtownych wstrząsów, diablica najpierw poleciała do tyłu, potem w przód, i potem już tylko odbijała się od ścianek, brudząc swoją, wcześniej nieskazitelną kreację, i parskając z wściekłością.
- Przestań, głupia kobieto! - warknęła niespodziewanie diablica głosem zupełnie niepodobnym do piskliwego sopranu sprzed paru chwil, zabrzmiało to bardziej jak ostrzeżenie wystosowane przez demona niż sprzeciw przemienionej w diablicę wróżki.
Cioteczka pochyliła się nad słojem, a jej wyłupiaste, przekrwione oko, zniekształcone przez szkło, naraz wydało się ogromne, przesłaniając cały świat diablicy - mimo to, nieustraszona, mała istotka nie ustąpiła, a nawet wręcz przeciwnie, odwzajemniła spojrzenie Hashy, jakby spodziewając się, że mimo różnicy rozmiarów i faktu, że pozostaje uwięziona, uda się jej przytłoczyć i zdominować Wiedźmę z Imperium! Cóż za naiwne, głupie stworzenie.
- Nie - mruknęła w końcu i ponownie potrząsnęła słoikiem.
Cioteczka Hasha nie była głupia.
Ale czasem bywała nierozsądna. Pozbawiona rozwagi.
Z oddali, bo musiał przebić się do uszu skupionej na nieposłusznej wróżce Cioteczki, choć z niezbyt daleka pod względem odległości, rozległ się donośny, wibrujący w powietrzu szloch. Hasha odwróciła wzrok zaledwie na ułamek sekundy, i był to tylko odruch, nic więcej niż nieświadome drgnienie gałek ocznych w reakcji na niespodziewany odgłos, lecz kiedy na powrót skupiła się na słoiku, zamarła. Przez chwilę nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła, czy też raczej w to, czego nie zobaczyła.
Wieczko zostało odkręcone, a słoik... był pusty...
...naraz wydarzyły się trzy rzeczy.
Słój, z głośnym brzękiem, rozpękł się w dłoni Cioteczki, ale nie w ten typowy, znany wszystkim sposób, w jaki normalnie pękają szklane przedmioty. Nie wyglądało to tak, jakby coś uderzyło w słoik i zbiło szybę od zewnątrz, ale tak, jakby powietrze w środku w jednej chwili rozgrzało się do czerwoności i nagromadzona energia rozsadziła pojemnik od wewnątrz. Cioteczka mogłaby przysiąc, że dostrzegła miniaturowe słońce, unoszące się w centrum słoika, na milisekundę przed eksplozją.
Szczuromuł warknął i wierzgnął, unosząc się na tylnych łapach i podpierając masywnym, łysym ogonem, aż powstał niemal do pozycji pionowej, wyrzucając przy tym Hashę z siodła. Nie dziwiła jej taka reakcja ze strony zwierzęcia, nie po tym, jak usłyszała trzask pękającej kości i poczuła, jak pod jej nogami mięśnie stwora napinają się i kurczą w rekcji na ból.
W jej uszach zabrzmiała wesoła melodia, z której Cioteczka zrozumiała jedynie kilka słów.
...zjem twoje płuca i zjem twoje serce...
...zjem twoją duszę i zjem twoje szczęście...
Odruchowo zacisnęła pięść, więc przy wybuchu, spora część szklanych odłamków wbiła się w jej skórę. Jednak wszystkie pozostałe, zamiast rozlecieć się na różne kierunki, poszybowały ku nagle pobielałej z przestrachu twarzy Cioteczki, zupełnie jakby sama grawitacja zawzięła się przeciwko niej. Ponadto, strzemiona którymi przywiązała stopy do boków szczuromuła sprawiły, że właściwie została unieruchomiona i mogła jedynie trwać w powietrzu, mając wrażenie że czas zatrzymał się wokół niej, i obserwując zbliżające się odłamki szkła, które niebawem niechybnie wbiją się w jej skórę niczym rozgrzany nóż w masło...
...a przynajmniej, tak by się stało, gdyby nie fakt, że Cioteczka Hasha była wiedźmą.
Złapała za czarny sznur powiewający przy jej szyi i pociągnęła, a wtedy peleryna, wykonana z ciemnego, cienkiego materiału, która dotąd przykrywała całą jej monstrualną, przypominającą balon sylwetkę, poza głową, dłońmi i obutymi w pantofle stopami, rozwinęła się i odleciała w tył, wystarczająco lekka, żeby nawet słabe podmuchy wiatru pchały ją swobodnie tam, gdzie tylko tego zachciały.
Przez chwilę Cioteczka wyglądała niczym upiorny, demoniczny archanioł, z onyksową peleryną unoszącą się za nią niczym skrzydła, z wyciągniętą przed siebie dłonią, wykrzywioną niczym szpon kruka, z wygiętymi w wyrazie pogardy wargami, z determinacją lśniącą w oczach...
- Ha'shashe emwa lepen no keda! Himo ri perebe'n'defore! - wyszeptała Hasha.
...i nagle jej ogromny, tłusty brzuch zapulsował niczym uderzony pałką bęben, a potem pojawiła się na nim kręta szrama w kształcie błyskawicy, która rozrywała się stopniowo, zupełnie jakby owa blizna była szwem wiążącym ze sobą dwie połowy ciała Cioteczki, który teraz zaczął pękać. Nie trwało to długo zanim szew nie wytrzymał, a wtedy brzuch Hashy rozdarł się na dwoje, ukazując czerń o takiej głębi, jakiej nie równało się nic innego. Oto pojawiła się pustka, nicość, gotowa pochłonąć świat i nie pozostawić po sobie nic poza cierpieniem, nienawiścią i płaczem.
Jeden ze szklanych odłamków był już w odległości milimetra od lewego oka Cioteczki, wwiercał się już w jej powiekę, i nawet milisekunda zwłoki oznaczałaby dla Hashy utratę wzroku. I, być może śmierć, gdyby odłamek przebił się w głąb czaszki i dotarł do mózgu, a był z całą pewnością wystarczająco rozpędzony, żeby móc tego dokonać. Wtedy jednak, z ziejącej w piersi Cioteczki pustki wyłoniła się cała masa ciemnych, wijących się jak oszalałe macek.
Było w nich coś nietypowego, i to nie tylko dlatego, że właśnie wychynęły z niemającej dna pustki, która wyklarowała się na brzuchu Hashy. Chodziło o ich niezwykłą fakturę - były oczywiście czarne, ale przy tym połyskliwe, i bynajmniej nie wydawały się w pełni żywe, ale nie były też martwe, poruszały się bezustannie, uginały, zakręcały i rozciągały, a ponadto, wyrastające z nich wypustki pulsowały dziko, niczym lazurowe płomienie olbrzymów w zamarzniętych jaskiniach pod Świętą Warownią. Mimo to, nawet z oddali dałoby się zauważyć, że owe macki nie były stworzone z tkanki, mięśni czy skóry, a zamiast tego, z czegoś co wydawało się kamieniem, choć jak na kamień było zdecydowanie zbyt miękkie i ewidentnie przesadnie ruchliwe.
Macki wystrzeliły, niewiarygodnie szybko, i bez najmniejszego trudu przechwyciły szklane odłamki, owijając się wokół nich i odrzucając na boki. Właściwie, poruszyły się z nienaturalną, wręcz ponadnaturalną prędkością. Nic, absolutnie nic, nie powinno być w stanie przemieszczać się w taki sposób. Wyglądało to tak, jakby macki w jednej chwili znajdowały się w dwóch różnych miejscach.
Cioteczka Hasha opadała na ziemię powoli, niczym balon z którego powoli uchodzi powietrze. Macki wyciągnęły się pod nią posłusznie, orząc ziemię i wnikając, niczym korzenie, w głąb gleby. Cioteczka wylądowała tak, że nie wydała przy tym ani dźwięku, wykazując się nieprawdopodobną gracją, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej rozmiary. Opadła na czubki swoich pantofli, nie wzbijając przy tym nawet odrobiny kurzu, ale nie traciła czasu.
Nim jeszcze jej obcasy zetknęły się z ziemią, ona już sięgnęła do ukrytej w spodniach kieszeni i wyciągnęła z niej coś, co wyglądało jak kreda, choć miało złocistoczerwoną barwę. Połamała ten kawałek na dwie części i odrzuciła je, pozornie niedbale, jakby nie przejmując się niczym, jakby nie obchodziło jej gdzie wylądują, ale macki przechwyciły je natychmiast, kiedy tylko opuściły dłonie Cioteczki. W tej samej chwili, bez zauważalnego opóźnienia, owe macki wyrysowały w glebie wokół Hashy dwa karmazynowe półokręgi, które zbiegły się w jeden okrąg i natychmiast zalśniły, i wtedy też wszędzie poza granicami kręgu zaczęły się materializować miniaturowe słońca. Najpierw pojawiły się cztery, potem kolejne osiem, i jeszcze następne szesnaście, a na koniec dołączyły do nich dodatkowe sześćdziesiąt cztery.
Kiedy wybuchło pierwsze z nich, rozpoczęło to reakcję łańcuchową. Jedna po drugiej, miniatury słońc eksplodowały, krążąc po eliptycznych orbitach dokoła Cioteczki, a jako że wciąż i wciąż pojawiały się nowe, sylwetka Hashy bardzo szybko zniknęła z zasięgu wzroku, przesłonięta przez kurz i płomienie.
Nieopodal, z przydrożnego rowu, pewien mały, martwy chłopczyk wpatrywał się z zaciekawieniem w ów makabryczny spektakl. Siedział na zwłokach odzianych w zbroję, które kiedyś, kiedy obaj jeszcze żyli, należały do ojca chłopca. Jednak jego ojciec zginął, raniony toporem przez strasznego wojownika z Imperium, a jego ciało zdążyło już ostygnąć. Chłopiec też już zresztą nie żył, czemu więc w jego zielonych oczach zbierały się łzy, powoli spływające po policzkach?
Nie było powodu rozpaczać za ojcem, kiedy się było martwym. Zresztą, okazuje się, że po śmierci człowieka nagle wszystko przestaje obchodzić. Nic nie jest ważne, kiedy się czuje to przejmujące zimno, czające się ponad ramieniem, pochylające się coraz niżej. Nic nie jest ważne, kiedy się czuje ten lodowaty oddech na karku i kiedy się czeka na jej chłodny pocałunek. Nic nie jest ważne poza niecierpliwym oczekiwaniem i mdlącym podnieceniem na myśl o słodkim smaku jej warg...
...ale nie wolno się odwracać, bo ona bardzo tego nie lubi. Pani Śmierć.
Chłopiec machał wesoło nogami, uśmiechając się krzywym, nienaturalnym uśmiechem, jako że jego martwe usta nie potrafiły sobie przypomnieć jak powinno się to robić. Jak się uśmiechać. Albo jak się śmiać. Ale mimo to, chłopczyk śmiał się, czy też raczej, rechotał mimowolnie, z głębi trzewi, bo tak bardzo bawiły go... bawiły ją... wszystkie te błyszczące światła. Dlatego nie przestawał pstrykać palcami prawej dłoni, wywołując kolejne rozbłyski, mimo że kłykcie ocierały się nieprzyjemnie wewnątrz martwej, dziwnie sztywnej i naciągniętej skóry. Cóż jednak znaczy ból, kiedy już się umarło? Dlatego chłopiec wciąż pstrykał i śmiał się, pstrykał i rechotał, rechotał i pstrykał, pobudzając do życia jedno małe słońce za drugim.
Lewą dłonią sięgnął przed siebie i nieco w dół, nieco na lewo. Wymacał chłodne, miękkie mięso i wbił palce głębiej, po czym oderwał spory kawałek i uniósł do ust. Powąchał. Zapach był dobry, ale jeszcze nie idealny. Brakowało tej charakterystycznej woni, ale już się zbliżał. Wsunął mięso do ust i zaczął przeżuwać, powoli, równomiernie rozprowadzając zmieniające się w papkę pożywienie wewnątrz, delektując się delikatnym smakiem, przez który przebijały się jakże znajome akcenty ciepłego, kobiecego uścisku, i wspomnienie śpiewu oraz pocałunków, pocałunków w czoło albo w policzki.
Chłopczyk odwrócił wzrok, wciąż rechocząc i pstrykając palcami prawej dłoni, i spojrzał z naganą na trupa swojej mamy, oblizując palce lewej dłoni z zaschniętej krwi kobiety. Szturchnął lekko policzek matki, ale nic z tego nie wyszło. Wciąż była zimna i sztywna, wciąż wytrzeszczała oczy w ten sam sposób, w jaki robiła to tuż przed śmiercią, kiedy tamten straszny mężczyzna unosił topór znad ciała ojca. W oczach chłopczyka znów zebrały się łzy, kiedy rechotał i pstrykał, i rechotał i pstrykał, i szturchał policzek matki, i pstrykał, i szturchał policzek matki, i rechotał.
- Zaśpiewaj mi - rozkazał chłopczyk z naganą w głosie, niezadowolony, że jego głupia mama nie chce wstać i mu zaśpiewać. Może i nie żyła, ale co z tego? On też umarł, a mimo to siedział teraz i czekał na pocałunek Pani Śmierci, więc dlaczego jego mama nie czekała razem z nim? Dlaczego nie chciała mu zaśpiewać? Albo jego tata, dlaczego on nie chciał z nim zaczekać na Panią Śmierci? Tata nie śpiewał tak dobrze jak mama, ale opowiadał dobre historie. Chłopczyk je uwielbiał.
Od tego ciągłego rechotania i pstrykania palcami, i przede wszystkim od tego chłodu, chłopczyk znowu zrobił się głodny. Spojrzał na pierś matki, rozerwaną na strzępy jego własnymi rękoma i zarechotał. Zjadł już wiele mamy. Ale wiedział, że... skóra, mięśnie, kości, to wszystko było obojętne, ale chłopczyk wiedział, że serce i płuca są ważne. Że musi je zjeść. Że Pani Śmierci tego pragnie. Być może... być może wtedy zasłuży na pocałunek?
Zarechotał, pstryknął palcami, nie przestawał rechotać i pstrykać, ale teraz złapał odsłonięte żebra matki i pociągnął z całej siły. Chłopczyk ciągnął, aż w końcu usłyszał trzask i z radością zrozumiał, że w końcu udało się mu połamać żebra mamy. Włożył dłoń głębiej i odnalazł serce, oraz płuca. Wyszarpnął rękę i przyjrzał się zdobyczy z fascynacją. To były zaledwie malutkie kawałki, tyle, ile zmieściło się w jego drobnej dłoni. Odetchnął głęboko, i zarechotał gwałtownie, martwe ciało chłopczyka trzęsło się tak, jakby dostał jakiegoś ataku, albo jakby opętały go złe duchy... ta woń, to było to, ten słodki zapach, tak długo oczekiwany, tak wspaniały... chłopczyk wsunął kawałki serca i płuc mamy do ust, i zaczął przeżuwać...
...z tyłu głowy chłopczyka ziała ogromna rana. Stracił skórę i mięśnie, a nawet spory kawałek czaszki. Nic nie broniło dostępu do jego mózgu. Był zupełnie odsłonięty. I, od jakiegoś czasu, choć właściwie niezbyt długo, pewna psotna diablica o krwistej skórze naznaczonej ciemnymi plamami, która niegdyś była wróżką, siedziała wewnątrz czaszki chłopczyka, leżąc na jego mózgu i ziewając, tak jakby było to najwygodniejsze na świecie łoże. Diablica zatapiała się powoli, coraz głębiej wnikając w tkankę mózgu...
...chłopczyk zadrżał, czując jak chłód Pani Śmierci rozlewa się w jego martwym ciele. Smak krwi w ustach wywołała gwałtowny ból głowy, co było głupie, bo chłopczyk i tak był już trupem. Jaki pożytek z bólu dla umarlaka? Wciąż jednak, głupie czy nie, chłopczyk czuł jak coś wsiąka coraz głębiej w jego duszę, wydziera go z niego, rozsuwa świadomość i ciało, kierując go coraz głębiej w zimną pustkę, z której nie ma już powrotu...
...Pani Śmierci pochyliła się i złożyła na ustach chłopczyka słodki pocałunek...
...chłopczyk zniknął, ale pojawiła się dziewczynka.
Dziewczynka się nie śmiała, a już tym bardziej, nie rechotała jak głupia. Wyraz twarzy miała chłodny, zupełnie wyprany z emocji. Dziewczynka, oczywiście, wyglądała tak jak chłopczyk, ale z całą pewnością była dziewczynką. Można to było rozpoznać, nie tylko po zachowaniu, ale też po oczach. Chłopczyk miał zielone, pełne łez spojrzenie. Łez wylanych po śmierci mamy i taty. Tymczasem oczy dziewczynki były onyksowe i przesiąknięte złem.
Dziewczynka pstryknęła palcami po raz ostatni, po czym opuściła ręce i patrzyła spokojnie, jak ostatnie miniaturowe słońca wybuchały. Jeszcze przez jakiś czas po tym, jak ostatnie eksplodowało, dziewczynka nie mogła nic dostrzec. Potem z dymu wyłoniła się sylwetka grubej kobiety.
Cioteczka Hasha ledwie stała. Jej nogi drżały. Jej ciało, mimo ochrony w postaci magicznego kręgu, i tak doznało licznych obrażeń. Zwyczajnie nie dało się powstrzymać tak wielkiej nawałnicy eksplozji. Zwłaszcza, że wszystko to było zupełnie niespodziewane. Na szczęście, rany które Hasha odniosła, to w większości były ledwie zadrapania, ale było ich tak wiele, i do tego nakładały się na siebie wzajemnie, że w efekcie Cioteczka straciła za dużo krwi. Kręciło się jej w głowie, była oszołomiona. Nie mogła myśleć.
- Brawo, Gorgono - niemal zaśpiewała, słodkim sopranem oczywiście, dziewczynka - Przeżyłaś! Nie spodziewałam się tego, naprawdę - dziewczynka wydęła wargi - Zastanawiam się, czy powinnam cię zabijać... ale nie, chyba nie. Myślę, że pozwolę ci żyć. Zjadłam już czyjeś serce i płuca, i duszę też... ale nie bój się, wciąż mogę zjeść twoje szczęście - uśmiechnęła się radośnie, jakby właśnie przekazała Cioteczce niezwykle ekscytujące wieści.
- Kim jesteś? - zapytała niepewnie Hasha, oszołomiona tym, jak szybko wirował wokół niej świat.
Dziewczynka uśmiechnęła się znowu, tym razem, niemal niewinnie, i mrugnęła łobuzersko.
- Byłam tylko wróżką, dopóki mnie nie zmieniłaś - odparła jedynie.
- Nie... - wystękała Cioteczka - ...żadna wróżka nie... silna... - wszystko się jej plątało - ...kłamiesz...
Cioteczka Hasha upadła, nie mogąc już dłużej ustać na nogach. Macki wpełzły z powrotem w pustkę, a rozdarcie na jej brzuchu zniknęło, ale to jedyna rana, której się pozbyła. Leżała, oddychając ciężko, sapiąc i usiłując się podnieść. Nie zdołała jednak. Pochłaniała ją ciemność. Zanim jednak zemdlała, usłyszała jeszcze słowa, dźwięczne, wypowiadane sopranem słowa...
- Ogrody Lady Vivienne były takie piękne... - westchnęła w rozmarzeniu dziewczynka.

Szafirowy Różaniec (Rozdział Pierwszy i Drugi, Fantastyka, Groteska, Horror, 18+, P,)

2
Fantastyka to nie moja broszka i przebrnęłam tylko przez pierwszy rozdział, ale niech będzie:
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Wieczór był przepiękny. Wspaniały. Cudowny. Magiczny.
Pokaż, dlaczego był przepiękny, a nie bombarduj odbiorcę przymiotnikami już na samym początku.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Anabelle, dziewczę tak młode i jednocześnie tak piękne, uosobienie beztroski, zawirowała z gracją. Radosny uśmiech zdobił jej słodką twarz, kiedy chichocząc, tańczyła na śliskich kamieniach. Obracała się i podskakiwała, spoglądała w niebo i przymykała oczy, wyobrażając sobie niezliczone cuda czekające na nią w odległych krainach, a mimo tego jej nagie stopy, zaróżowione od stonowanego zimna spokojnej jesieni, obleczone w mlecznobiałą mgłę niczym w zaczarowane pantofelki, jakimś cudem trafiały na częściowo zanurzone w płytkim strumyku występy skalne. Natchniona czymś więcej niż tylko euforią, czymś więcej niż tylko pożądaniem przygody, dziewczyna nie zamoczyła w lodowatej wodzie choćby czubków palców, lecz przy tym zdołała ochlapać wszystko wokoło.
Dostaję drgawek na widok takich opisów. Młoda, piękna, pełna gracji, radosna, słodka, natchniona, a do tego chichocze i tańczy w utkanych z mgły zaczarowanych pantofelkach -- a to wszystko w trzech zdaniach tak przeładowanych, że trzy razy gubiłam wątek.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Anabelle malowała się w oczach ciotki niczym zesłana z niebios wróżka, stworzenie tak czyste, tak delikatne i piękne, że niemal ulotne, jak gdyby mogła, w ciągu jednego uderzenia serca, zlać się z mgłą i strumieniem, wniknąć w głąb ziemi lub poszybować w niebo, na spotkanie z Panią Chmur, gdzie zostałaby przywitana pucharem najsłodszego wina, stworzonego ze spływającej z gór krwi Olbrzymów, i ciepłym uściskiem przeznaczonym dla marnotrawnej córki Archaniołów.
Zesłana z niebios, czysta, delikatna, ponownie piękna, ulotna. Absurdalnie długie i przeładowane zdanie.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Anabelle nie była córką Lucienne, nie była z jej krwi, lecz z krwi dawno zmarłej starszej siostry Lucienne. Mimo to Lucienne, której nie było nigdy dane posiadanie własnych dzieci, tak właśnie postrzegała Anabelle, jako dziecko, jej dziecko, które przecież sama karmiła kiedyś własną piersią, którym musiała się opiekować i zadbać, żeby jej słodka dziewczynka nigdy nie doświadczyła ni strachu ni smutku.
Jeśli była córką jej siostry, to jednak była z jej krwi -- o krwi mówi się raczej w kontekście całej rodziny. Poza tym -- jak karmiła ją własną piersią? Mam nadzieję, że rozumiesz, że kobiety nie zaczynają dawać mleka na sam widok niemowlaków. Ale w dobrej woli zakładam, że może w podobnym czasie urodziła i straciła własne dziecko.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Anabelle przeżyła już szesnaście wiosen, Lucienne zaś prawie czterdzieści, ale bardziej niż matkę i córkę, przypominały siostry. Anabelle miała bladą skórę, jaśniejszą niż ktokolwiek inny na dworze rodu Melleanów, a do tego gładką i często uroczo zaróżowioną, ze skłonnością do gwałtownych rumieńców. Skóra Lucienne nie była tak już tak gładka i jędrna, jednak w odcieniu niemalże identycznym co u młodszej dziewczyny.
Kobiety w wieku czterdziestu lat i szesnastu nie wyglądają jak siostry -- chyba, że na okładkach kolorowych magazynów.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Długie, gęste włosy Anabelle też były jasne, ale nie w ten zwyczajny, pospolity sposób. Wyglądały tak, jakby spłynęły na nie promienie słońca, lub nawet obydwu słońc, miały barwę złota i czasem odbijały się w nich krwistoczerwone płomienie, nieuchwytne, przepiękne. Patrząc na włosy Lucienne, przerzedzone przez troski dojrzałego wieku, długie i przerażająco cienkie, łamliwe pasma w kolorze słomy, trudno byłoby uwierzyć, że Surrealistyczna Lucienne niegdyś była nazywane Lucienne Złotowłosą, tak jednak było.
Obie kobiety miały piękne twarze, jakby wyrzeźbione przez Bogów, z tym, że w przypadku młodej Anabelle, Bogowie użyli Ciekłej Słodyczy, Nektaru zebranego w podwodnych jaskiniach ciągnących się głęboko pod powierzchnią Świętego Jeziora na Wyspie Wróżek, z kolei materiałem na twarz Lucienne była Martwa Kora zdarta z zakrwawionych pleców Bagiennych Drzewców w trakcie dwunastego roku Świętej Wojny. Owa Martwa Kora była, co prawda, czekoladowa, i niemal równie słodka jak słynny Nektar Wróżek, nie pozbawiona jednak pewnej nutki goryczy.
Cokolwiek znaczy Ciekła Słodycz, Nektar, Święte Jezioro na Wyspie Wróżek, Martwa Kora (czekoladowa i słodka!), Bagienne Drzewce (o zakrwawionych plecach!) i ponownie Nektar, ale Wróżek -- zbyt dużo nazw naraz. Surrealistyczna Lucienne też brzmi dla mnie zabawnie -- dlaczego nie Szalona Lucienne? Poza tym są sprzeczności w jej opisie: piękna i można ją wziąć za siostrę szesnastolatki/ma przerażająco cienkie włosy przerzedzone przez troski dojrzałego wieku.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Zadrżała, nieomal się przewróciła, i w nagłym skurczu, wypuściła z lewej dłoni pleciony koszyk, pełen kwiatów i dzikich jagód...
...tęczówki Anabelle wcale nie przypominały kwiatów...
...były odbiciem kamieni szlachetnych...
...szafirów...
...koszyk spadał jakby w zwolnionym tempie, Lucienne obserwowała go kątem oka i wydawało się jej niemal, że powietrze, zupełnie niespodziewanie ostre i naelektryzowane, bardziej przypomina wodę, lub być może budyń, gęsty i lepki, w końcu jednak opadł w gęstą trawę i przewrócił się.
Stanowcze nie dziwnym konstrukcjom z wielokropkami.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) dotarł wreszcie do jej uszu, przedzierając się przez chybotliwą zasłonę brzęczącej ciszy
Miej litość.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Lucienne szybkim ruchem złapała podbródek dziewczyny, i tym razem to Anabelle się wzdrygnęła, ale nie odskoczyła, nie tyle posłuszna, co zbyt ufna, żeby lękać się dotyku ciotki... nawet szalonej ciotki... Lucienne uniosła lekko twarz Anabelle i przez chwilę w skupieniu studiowała jej słodkie, urocze obliczę. Rysy dziewczyny były delikatne, wręcz anielskie. Jej drobny nosek marszczył się lekko, najwyraźniej pod wpływem stresu. Jej policzki, wciąż zarumienione, zwłaszcza teraz tak bardzo kusiły, nęciły do pocałunku, choćby i szybkiego, ledwie muśnięcia warg, żeby przekonać się, czy skóra dziewczyny naprawdę jest tak jędrna i puszysta jak się zdawało. Drobne piersi Anabelle unosiły się i opadały w szybkim, niespokojnym rytmie, jak gdyby małe Cherubinki wygrywały na nich Melodię Nocy, ulubioną kołysankę wszystkich bękartów i Półbogów, pociągając w ustach różowe, przyozdobione gęsią skórką sutki, widoczne pod cienkim materiałem ciemnej, powiewającej na wietrze sukni. Lucienne zawstydziła się nieco, kiedy zapragnęła zapytać Cherubinki o ich fakturę i smak, choć pytanie to zrodziło się w jej głowie wyłącznie z ciekawości, i być może z szaleństwa, ale zaraz przypomniała sobie o najważniejszym...
Te Cherubinki to już nie wiem, co robiły z jej piersiami.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Oddaliły się od dworu na dobre kilka kilometrów, ale nawet z tej odległości słyszały poruszenie. Krzyki mężczyzn i rżenie koni, oraz szlochy kobiet.
Z dobrych kilku kilometrów słyszały szlochy kobiet? Nie sądzę. Jak nie napiszesz dokładnej odległości, to nikt się nie będzie czepiał.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Wyszedł z ukrycia nieśpiesznym krokiem, swobodnie, jakby to on był Panem Świata a one Głupimi Gęsiami, które odważyły się zakłócić jego popołudniową drzemkę, kłócąc się i kłapiąc dziobami w pobliżu jego ukrytego w gęstwinie legowiska.
Czy Głupie Gęsi w tym świecie to jest jakaś, nie wiem... organizacja? :x Cała ta zwierzęca metafora brzmi dziwnie.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49)Mięśnie miał ogromne, zarówno u rąk jak i nóg, zapewne nie starczyłoby nawet czterech dłoni Lucienne i Anabelle, żeby je objąć. Twarz miał dziką, wykrzywioną drapieżnym grymasem, kiedy uśmiechał się do nich, rozbawiony. Ledwie zauważał Lucienne, większość uwagi przeznaczył młodszej, piękniejszej Anabelle, i starsza kobieta widziała wyraźnie, po tym jak zagryzał grube, spękane wargi, po błysku w jego oczach, zmarszczonych brwiach i nieopanowanych ruchach palców, kiedy gładził drzewce topora za pasem, że młoda dziewczyna wzburzyła jego krew. Lucienne widziała już w przeszłości, choć co prawda zdarzyło się to wiele lat wcześniej, nieopanowaną pasję i płomienne pożądanie Gallanów...
Pomijając to pruderyjne i zupełnie niepotrzebne dopowiedzenie o burzeniu krwi -- rozumiem, że to fantasy i Gallanie to jakaś barbarzyńska horda, ale chłopak jest jeszcze nastolatkiem, a już jest nabity tak, że potrzeba czterech dłoni, żeby objąć mięśnie jego rąk i nóg? Nie brzmi to groźnie, a śmiesznie.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) zaś w ciemnoniebieskich oczach błyskały psotne płomyki odbijające się od skrytego głębiej w jego czarnej duszy ogniska, ogniska okrucieństwa.
Już nawet nie wiem, jak to komentować :x wydumane.

Podsumowując. Styl dęty, zdania absurdalnie przeładowane i nieczytelne. Skupienie na wyglądzie bohaterek, poza tym niewiele o nich wiadomo -- wątek szaleństwa starszej może nawet mógłby być interesujący, ale czy był konieczny, skoro uśmiercasz ją już w pierwszym rozdziale? Piękne i bezbronne bohaterki gwałcone i zabijane przez jakichś tam barbarzyńców to jest ostatnie, o czym chciałabym czytać, ale co kto lubi. Z plusów to fajnie, że chciało ci się odpowiednio sformatować tekst, nie trafiłam też na literówki chyba, co świadczy przynajmniej o dbałości; o przecinki też się raczej nie potykałam. Wycięłabym przede wszystkim te wydumane metafory, nagromadzenie nazw własnych i bardzo mocno ograniczyła przymiotniki -- no i wprowadziła interesujących bohaterów, a nie jakieś umowne archetypy.

Szafirowy Różaniec (Rozdział Pierwszy i Drugi, Fantastyka, Groteska, Horror, 18+, P,)

3
A więc tak:

Ja takie metafory uwielbiam, może są wydumane, trudno stwierdzić, ale mi się podobają i są czymś, w czym się odnajduję. Poza tym, absolutnia KAŻDA z tych metafor wyjaśni się w dalszych częściach, one wszystkie mają sens w kontekście uniwersum. Co do Lucienne - ona nie umarła. Mimo że odrąbali jej głowę. Charakter bohaterek również będzie się rozwijał - choćby już teraz widać, że Anabelle, dotąd dziecinna i beztroska, zetknęła się z przemocą która oczywiście ją zmieni. Niemniej - to wszystko rzeczy o których nie możesz wiedzieć po pierwszym rozdziale. Ogólnie, co do stylu, ktoś inny - na innym forum - skomentował, że bardzo dobrze napisane i wręcz 'połknął oczami' (odnośnie 1 rozdziału) a więc, gusta i guściki, ja nie wątpie że jednym taki wypełniony metaforami styl pełen długich zdań się nie spodoba, inni jednak, jak chociażby ja, taki właśnie styl lubią.

Szafirowy Różaniec (Rozdział Pierwszy i Drugi, Fantastyka, Groteska, Horror, 18+, P,)

4
Podpisuję się pod ledwo, ręcami i nogami. Z jednym wyjątkiem - otóż literówki owszem są. Jedna mnie tak trzepnęła, że aż w oczach zawirowało.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) - Choć do wody, ciociu Lucienne!
Dobre słowo ode mnie będzie jedno. Za pozytyw upatruję widoczną cechę gawędziarstwa, opowiadania historii, pewną łatwość z jaką Ci to przychodzi.
Ale trzeba się wziąć do pracy i trenować dobre nawyki, Jednym jest sczytywanie tego co się napisało i usuwanie błędów. Innym zastanawianie się nad szczegółami i sprawdzanie, nawet na bieżąco w sieci pewnych kwestii - jak podniesiona sprawa słyszalnych z odległości kilku kilometrów dźwięków. Inny przykład - "onyksowe", skrzydła onyksowe, oczy onyksowe, płaszcz onyksowy - to znaczy jakie? Domyślam się, że czarne i lśniące? Tkwią w tym onyksie dwie pułapki. Primo, warto by było poszukać innych porównań dla lśniącej czerni, bo nadmiar onyksu razi. Secundo - i to będzie zaskoczenie - onyks może być czarny, czarno-biały, zielony a nawet biały.
Warto zapoznać się z pisarskimi technikaliami. Język ma zasady. W tym tekście łamanie tych związanych z używaniem wielokropka woła o pomstę. Podpowiem - wielokropka nie używa się przez, tylko po. Inny problem to zaimkoza, ile tam jest zaimków do usunięcia. Są też błędy w interpunkcji dialogów.

Generalnie tekst jest po bizantyjsku przegadany, do bólu, do porzygu rzekłbym nawet. Wszyscy znani mi redaktorzy zaczęliby od nożyczek. Rudymentarna funkcja języka ginie w gąszczu epitetów, powtórzeń, kwiecistości i karkołomnych, niezrozumiałych metafor. Jakby to podsumowała moja ulubiona redaktorka z Fahrenheita - bełkot w czystej postaci.
Bronisz swoich metafor, że lubisz takie wydumane i w nich się odnajdujesz. I że każda się wyjaśni dalej bo ma sens w kontekście uniwersum. Autorze, czy tu wiesz co to jest metafora? Jaką ma funkcję, czemu służy? Bo ja czytając Twoją metaforę powinienem ją rozumieć tu i teraz a nie jak doczytam kolejne 400 stron dzieła. Metafora musi być spójna i logiczna a także w miarę przejrzysta dla przeciętnego czytelnika. Czy może być wydumana? To zależy jak wydumanie rozumieć. Nie musisz posługiwać się typowymi kalkami z codziennego języka, możesz wymyślać własne metafory, ale one muszą być przejrzyste i instynktownie przyswajalne. Niektóre takie masz, ale wielu nie. Weźmy taką:
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) leniwego jak dziwka po niedzieli
Dlaczego dziwka po niedzieli? Bo jest rozleniwiona po wolnym dniu. OK.
Jak każdy. Dlaczego więc dziwka? Co jest szczególnego w rozleniwieniu poniedzielnym dziwki? Nic.
Metafora niespójna. Choć przynajmniej wiem o co chodzi. Bo masz takie kwiatki, w których po prostu nie wiem, o co chodzi.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Choć i tak powolnie jak mucha w smole. Albo jak szczęście usiłujące przegnać depresję z leżącego na bruku ciała samobójcy, starego na tyle, że większość uczuć wyjadły już z jego nieświeżych trzewi robaki. Ale szczuromuły takie po prostu były. Powolne i krnąbrne.
Bronisz się autorze.
LovYa pisze: (wt 29 sie 2023, 20:47) Ogólnie, co do stylu, ktoś inny - na innym forum - skomentował, że bardzo dobrze napisane i wręcz 'połknął oczami' (odnośnie 1 rozdziału) a więc, gusta i guściki, ja nie wątpie że jednym taki wypełniony metaforami styl pełen długich zdań się nie spodoba, inni jednak, jak chociażby ja, taki właśnie styl lubią.
To taki argument z linii "mojej babci, bratu, siostrze, mamie się podobało".
Moje pierwsze teksty wrzucałem na forum gier militarnych. Wiesz jak się podobało? Mało gaci nie pogubili, tak lecieli czytać kolejne kawałki. A one były ZŁE złem pierwotnym. Bezwględnie.
Mógłbym zapytać co to za forum. Albo doszukiwać się kim jest i jakie ma kompetencje ten ktoś, kto chwalił. Tylko po co? Internet ma to do siebie, że wymiana tego typu informacji zawsze ma charakter, który sam słusznie podsumowałeś - gusta i guściki. Natomiast Weryfikatorium trochę się jednak różni. Masz tu ludzi parających się literaturą, piszących, wydających oraz takich którzy uczą się aktywnie. Czegoś się już dowiedzieli, czegoś się naumieli. Czytają te wrzutki by ćwiczyć. Bo na sobie trudno ćwiczyć, jak się coś samemu napisało to zawsze jest genialne i odkrywcze (chyba, że się wygrzebie swój tekst po paru latach). Co prawda już nie siedzę w temacie tak mocno jak kiedyś, ale nie znam innego takiego miejsca w necie, tylko Wery. Kiedyś były warsztaty na Fahrenheicie, ale to przeszłość.
Sekretarz redakcji Fahrenheita
Agencja ds. reklamy, I prawie już nie ma białych Francuzów, Psi los, Woli bogów skromni wykonawcy

Szafirowy Różaniec (Rozdział Pierwszy i Drugi, Fantastyka, Groteska, Horror, 18+, P,)

5
Recenzja pierwszego rodziału
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) Rysy dziewczyny były delikatne, wręcz anielskie. Jej drobny nosek marszczył się lekko, najwyraźniej pod wpływem stresu. Jej policzki, wciąż zarumienione, zwłaszcza teraz tak bardzo kusiły, nęciły do pocałunku, choćby i szybkiego, ledwie muśnięcia warg, żeby przekonać się, czy skóra dziewczyny naprawdę jest tak jędrna i puszysta jak się zdawało.
W tym fragmencie rzucił mi się w oczy niepotrzebny nadmiar zaimków w tym miejscu i powtórzenie „dziewczyn”.

Co do stylistyki — łączę się w bólu związanym z tendencją do przesady w zakresie udziwnionych zwrotów. Również je lubię i bardzo żałuję, że bardzo łatwo popaść z nimi w przesadę, a nawet w grafomanię. Jedynym ratunkiem jest chyba przedłużenie okresu leżakowania tekstu i czytanie tych autorów, którzy parafią to robić dobrze — od siebie polecam Szczepana Twardocha i Radka Raka.

Co do samej historii, widzę wyraźny problem z proporcjami. Wstępny opis relacji ciotki i adoptowanej dziewczyny zajmuje ponad połowę rozdziału. Myślę, że niezbędne byłoby wycięcie jakiś 80% zbędnych opisów, historii relacji, zabaw... A już zwłaszcza jeśli na końcu planujesz pozbawić je wszystkie znaczenia przez zabicie Lucienne. :) Poza tym motyw utraty rodziców czy opiekunów wydaje mi się strasznie oklepany, np. brak matki u bohaterek Disneya stał się już pewnym memem.

Postaram się tu wrócić :)

Szafirowy Różaniec (Rozdział Pierwszy i Drugi, Fantastyka, Groteska, Horror, 18+, P,)

6
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) karmiła kiedyś własną piersią
nie wiem czy ktoś to mówił ale do wywołania laktacji potrzebna jest porządna hormonalna zmiana po ciąży, ale mamy dwa słońca i prawdopodobnie jakieś nadnaturalne istoty, to załóżmy że jest w tym sens.
LovYa pisze: (ndz 27 sie 2023, 10:49) materiałem na twarz Lucienne była Martwa Kora zdarta z zakrwawionych pleców Bagiennych Drzewców w trakcie dwunastego roku Świętej Wojny. Owa Martwa Kora była, co prawda, czekoladowa, i niemal równie słodka jak słynny Nektar Wróżek, nie pozbawiona jednak pewnej nutki goryczy.
bardzo creepy :|

Przepraszam dla mnie przesłodzone, przefantazjowane i przekombinowane opisy. Nie dam rady dalej. Dotarłam do cherubinków.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”