
*
Front pokryty jest liszajami, poczerniały tynk łuszczy się i odsłania ułożone z niemiecką precyzją cegły. Wszystkie domy wyglądają tutaj tak samo: wciśnięte w szereg i przytulone do siebie, z jednym nisko osadzonym oknem na parterze i drugim w lukarnie. Każdy ma dwuspadowy dach, ceglany portal i kawałek trawnika otoczony niskim płotkiem. Niektóre są już obłożone styropianem i pomalowane na żółto, żeby nie było smutno.
Wanda nie lubi tego domu. Zbyt wiele w nim gratów, pająków, przeciągów – i zapomnianych historii. W dużym pokoju całą ścianę zajmuje meblościanka z witryną pełną nietkniętych szampanówek, koniakówek, kieliszków do wódki; ręcznie malowany porcelanowy serwis na dwanaście osób zbiera kurz. Półki uginają się od kompletów pościeli i ręczników – nierozpakowanych, bo przeznaczonych dla gości, którzy wpadają rzadko i tylko na chwilę. Wanda sama mieszka w perle postmodernizmu, gdzie ściany są równe, ale cienkie i ciągle słychać przeraźliwy kaszel z mieszkania obok, kłótnie z góry, hawajską muzykę nie wiadomo skąd. Tutaj panuje dziwna cisza – i tylko znienacka skrzypnie parkiet, zajęczą stare rury, w kominie zawyje wiatr.
Róża z zachwytem przyjmuje bukiet i bombonierkę. Kwiaty w tym upale nie przeżyją do jutra, czekoladki ukryje gdzieś głęboko w szafie i wraz ze zbliżającym się terminem ważności wręczy jako łapówkę w przychodni. Ma w zwyczaju odmawiać sobie wielu rzeczy. Zbiera gumki recepturki, foliowe woreczki, plastikowe pudełeczka po serkach; ostrożnie rozpakowuje prezenty, żeby nie zniszczyć ozdobnego papieru, z bluzek przeznaczonych na szmaty wypruwa wszystkie guziki, herbatę parzy dwa razy z tej samej torebki. Od lat nosi te same ogromne okulary w drucianych oprawkach, które akurat znowu są w modzie. Pachnie szarym mydłem i lawendowym olejkiem na mole.
– Jakaś ty blada, Majeczko – biadoli już od progu. – Idź usiąść do słoneczka trochę. Tata zaraz przywiezie twój ulubiony tort.
Majka siada w ogrodzie na tyłach domu w najgłębszym cieniu rzucanym przez zdziczałą jabłoń. Wystarczy chwila na słońcu, żeby jej skóra stała się różowa. Ma to po ojcu, dostała w pakiecie ze wzrostem i grubymi kośćmi. Niezgrabne dojrzewające ciało kryje w ubraniach za dużych o dwa rozmiary, ale przynajmniej już się nie garbi, odkąd zaczęła grać w kosza i odkryła, że mocna budowa daje jej przewagę nad chłopakami, w tym wieku jeszcze chucherkami.
Wanda obserwuje ją zza kuchennej zazdrostki. Niech lepiej Lesław przywiezie właściwy tort, zaklina go w myślach. Niech nie zapomni, niech się nie pomyli, niech nie uzna przypadkiem, że to nie ma znaczenia.
– Mama już ją poznała? – zagaduje roztargniona.
– Byli tutaj jakoś niedawno – odpowiada Róża. – Śliczna dziewczyna, taka sympatyczna, bardzo miła. Tylko ten kolczyk…
Urywa i już nie kończy, bo złe słowa stają jej w gardle jak ości. Nawet o swoim pierworodnym, którego długi spłacała latami z marnej urzędniczej pensji, mówiła jedynie, że jest pogubiony w życiu. Potem już nic o nim nie mówiła.
– Dziewczyna? – Wandę ściska w żołądku. – Dużo młodsza?
– Ach, sama nie wiem, głupio było mi tak wprost… Może tylko tak młodo wygląda?
Wanda nie wyprasowała bluzki ani nie ogoliła nóg; włosy spryskała suchym szamponem i tylko zamaskowała cienie pod oczami, żeby nie wyglądać na chorą. Rozstali się z Lesławem tak dawno temu, że nie było już między nimi żadnej urazy ani tęsknoty za dawną bliskością. Nie zniknął, kiedy poznał drugą żonę – dlaczego więc miałoby być inaczej z trzecią?
Huk drzwi wejściowych wprawia całą witrynę w śpiewne drżenie, krzyż na ścianie kołysze się na gwoździu, ale nie spada. Celina wbiega z wrzaskiem do przedpokoju, ślizga się na zdradliwym chodniku, obija o futrynę i rzuca na Różę, prawie zwalając ją z nóg. Wciska jej w ręce pomiętą laurkę złożoną z czarnych bazgrołów i koślawych liter oblepionych brokatem.
– Sto lat, sto lat! – drze się jak nakręcona.
Róża jest wzruszona, chce ją ucałować, ale Celina jest już w ogrodzie na tyłach domu. Ma na sobie wszystkie kolory tęczy, dwie różne skarpetki i bandanę przewiązaną przez czoło, jakby szykowała się do bitwy. Robi fikołki na trawie, próbując zwrócić na siebie uwagę Majki, ale Majka ma na uszach duże czerwone słuchawki i w tym momencie interesują ją jedynie narkomani z gitarami, którzy zeszli z tego świata na długo, zanim ona się na nim pojawiła.
Emilia staje w progu kuchni z butelką wina w ręce; też ma na sobie barwy wojenne, ale inne niż Wanda. Wanda skryła się za niedbałością, jest codzienna i nieszkodliwa. Emilia obnosi się ze swoją jadowitością – ma różowy tusz do rzęs, kusy kombinezon w geometryczne wzory, ogromne złote kolczyki i malinowe usta, chociaż sezon na maliny jeszcze się dobrze nie zaczął. Wszystko jest w niej mocne, pewne i nieprzypadkowe; nie ma z nią żartów, żadnej walki do pierwszej krwi – zaczepisz to zapłaczesz.
– Róża! – woła Emilia z afektem. Brzmi, jakby całą noc śpiewała sprośne piosenki, robiąc przerwę jedynie na papierosa. – Najlepszego w dniu urodzin. Wielu szczęśliwych chwil.
Jej obcasy przeraźliwie stukają na kuchennych kafelkach. Wanda nie rozumie, po co je założyła; przecież zaraz ugrzęzną w trawie.
Rozkładają talerze i sztućce na stole w ogrodzie, odkorkowują wino. Obrośnięta bluszczem pergola daje nieco cienia, ale jest nieznośnie parno, bezwietrznie. Róża wraca do środka po łopatkę do ciasta i Emilia natychmiast przyciąga do siebie Wandę, obezwładniając ją swoimi słodkimi perfumami.
– Jak myślisz, ile może mieć? Ze dwadzieścia? Nie więcej niż dwadzieścia pięć.
Wanda ma łzy w oczach od tych perfum i dyplomatycznie upija łyk wina. To będzie długie popołudnie. Próżność Emilii została zraniona; nie była ani pierwszą, ani ostatnią miłością Lesława – od której strony nie liczyć, była tą drugą, środkową, przejściową. Gdyby chociaż urodziła syna – ale nie, kolejną córkę. Srebrny medal, nagroda pocieszenia.
W głębi domu rozlega się dzwonek; wreszcie przyjechali. Emilia mruga porozumiewawczo do Wandy, jakby zawiązały jakiś sojusz i stanowiły odtąd jednolity front byłych żon przeciwko nowej kandydatce – a przecież poza tym niewiele je łączyło. Wanda myśli zresztą tylko o torcie.
Lesław musi się schylić, żeby nie wyrżnąć w futrynę drzwi do ogrodu. Wygląda zwyczajnie – włosy ma tłustawe i przetykane siwizną, ale starannie zaczesane, policzki porośnięte nierówną rudawą szczeciną, koszulę w kratę opiętą na piersi. Błyska na powitanie zębami w uśmiechu tak szerokim, jakby został wycięty na jego twarzy brzytwą; jedną ręką osłania oczy przed słońcem, w drugiej trzyma pudełko z tortem. Celina piszczy ekstatycznie na jego widok z drugiego końca działki; sprintem pokonuje dzielącą ich odległość, rzuca mu się na szyję, nie sięga, ale nie rezygnuje i wspina się po nim jak małpka kapucynka.
Pudełko z tortem ląduje na ziemi. Wanda musi przymknąć powieki, żeby się głupio nie rozpłakać; krzyczy, zaskakując tym samą siebie i Celina ogląda się na nią, nie rozumiejąc. Spogląda w dół na pudełko, potem pytająco na ojca, który tylko robi głupią zdziwioną minę. Waha się jeszcze, ale w końcu zaczyna wyć jak syrena przeciwlotnicza, wyrywa z ojcowskich objęć i wiesza matce na szyi, oplatając ją wszystkimi kończynami tak mocno, że ta ledwo może oddychać.
– To tylko tort – rzuca Emilia cierpko, nie wiadomo do kogo – uspokajająco do córki czy z pretensją do Wandy.
– Co się dzieje? – interesuje się Majka nagle, jak sęp wyczuwający padlinę.
Lesław usiłuje jeszcze załagodzić sytuację – tort wprawdzie zmienił nieco formę, ale przecież pozostaje jadalny, bo znajduje się w pudełku, a nie w trawie. Wanda ma ochotę wrzasnąć na niego, żeby przestał błaznować; czy on naprawdę nie rozumie, że od tego tortu zależało dzisiaj wszystko?
– Co to był za tort? – pyta możliwie najbardziej rzeczowo.
– O Boże! – wzdycha Emilia. – Co za różnica?
Lesław wydaje się dotknięty tym pytaniem; rozkłada ręce, jakby uważał odpowiedź za oczywistą. Ten, co zawsze – cytrynowy z bezą, z tej cukierni na rogu, ulubiony Majki. A jaki niby miał być? No jaki?
Wanda nie odpowiada, całe napięcie uchodzi z niej jak powietrze z odpustowego balonika. Oczywiście, że pamiętał; jak mógłby nie pamiętać? Ogarnia ją nagłe wzruszenie, jakaś dziwna tkliwość rośnie jej w gardle i nie pozwala wydostać się słowom. Ucałowałaby go – ale nie wypada. Uśmiecha się przepraszająco, Lesław kładzie dłoń na sercu; ma tam wytatuowane imiona córek.
– I o to niby cała ta afera? – Majka wydyma lekceważąco wargi. – Przecież mówiłam wam, że cytrynowy z bezą już mi się przejadł. Ale wy oczywiście nigdy nie słuchacie tego, co do was mówię.
Wanda się poddaje; zraniona tą liczbą mnogą opada na ławkę i kryje twarz w dłoniach. Lesław jeszcze walczy, jest gotowy wsiąść w samochód i przywieźć inny tort, wystarczy, że Majka powie słowo – ale Majka nic nie mówi, tylko przewraca oczami i zakłada z powrotem na uszy duże czerwone słuchawki.
– Cześć wszystkim – odzywa się nowy głos. – Zuza jestem.
Celina przestaje wyć jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.