- Czym mogę panu służyć?
- Czarna kawa i od razu rachunek – zarządził głosem skrzypiącym, jak wieko starej trumny.
Posadził potężne cielsko przy czteroosobowym stoliku, zaciągnął poły szaroburego futrzanego płaszcza i znad podniesionego kołnierza potoczył po sali ponurym spojrzeniem. Wilgotne, nasiąknięte śniegiem okrycie wypuszczało z siebie obłoczki pary, przez co facet sprawiał wrażenie przybysza z piekielnych otchłani. Szatnia była obowiązkowa, ale zapewne pani Hania nie odważyła się przypomnieć o przestrzeganiu regulaminu. Patrząc na nowego gościa, dobrze ją rozumiałam. Utrzymywaliśmy w salce restauracyjnej przyćmione światła, bo zakochane pary lubiły ten klimat wiekowej piwnicy z półkolistymi sklepieniami i ceglanymi murami. Przy innych stolikach rozszeptane cienie wymieniały namiętne pocałunki i czułe uściski. Twarze niknęły się w półmroku. Widziałam jednak wyraźnie oczy nowego gościa, błyszczące niezdrowym blaskiem. Raczej nie umówił się z ukochaną. Wątpiłam zresztą, aby jakaś go zechciała. Za to wpatrywał się we mnie tak natarczywie, że dreszcze przebiegły mi po plecach. Przemagając niechęć, podeszłam do stolika.
- Zapalę panu świeczkę – powiedziałam, żeby tylko coś powiedzieć.
Zapaliłam świeczkę stojącą w starej, pokrytej naciekami wosku butelce po winie. Płomień wydobył z mroku wychudłą twarz pokrytą kilkudniowym zarostem. Facet gwałtownie odsunął się poza krąg światła. Wzruszyłam ramionami i poszłam po kawę. W ciągu rocznej pracy zdążyłam przyzwyczaić się do dziwnych klientów i ich natrętnych spojrzeń. Niektórzy sądzą, że kelnerki za trochę większy napiwek z ochotą spełnią różne męskie zachcianki. Umiałam sobie z takimi radzić.
- Kawa i rachunek.
Postawiłam filiżankę na stoliku. Błyskawicznie sięgnął ręka nad blatem i chwycił mnie za przegub.
- Czy pani... Czy pani... – przyciągnął mnie do siebie i dyszał mi w nos mdlącym oddechem. Kilka głów odwróciło się w naszą stronę.
- Proszę mnie puścić, bo zawołam ochronę.
Wyrwałam się. Co za świnia. Szybko uciekłam w stronę baru i oparłam się o ladę. Czułam, że odprowadza mnie wzrokiem.
- Pomóc ci Milka?
To nasz barman, Witek, student archeologii i karateka z piątym, czy którymś tam danem. Dorabiał nocami serwując gościom drinki. Próbował mnie poderwać i korzystał z każdej okazji, by się przypodobać. Teraz poprawił okularki i czule pogładził prawy biceps rysujący się pod rękawkiem czarnej koszulki.
- Puknę tego barbarzyńcę...
„A po pracy odprowadzę cię, całą roztrzęsioną, do samochodu i umówimy się na kawę albo do kina i po tym zwyczajowym wstępie...”, nawet nie musiałam czytać jego myśli, miał to wypisane na twarzy.
- Dzięki Witku, poradzę sobie. Wciąż na mnie patrzy?
- Jakby się zakochał. Pozwól, że go upomnę. Wiesz, że ja dla damy zrobię wszystko... – udał, że wyrywa sobie serce z piersi. Komediant.
- Wiem, jesteś ostatnim z dżentelmenów, już to słyszałam. Naprawdę umiem sobie radzić z natrętami.
Przesunęłam się tak, aby stojąc plecami do sali, w lustrze za barem, między szyjkami butelek z alkoholem widzieć faceta zgarbionego nad filiżanką kawy. Patrzył na mnie. Było w tym spojrzeniu, rzucanym spode łba, coś bardzo brudnego, obleśnego i zwierzęcego. Poczułam się jak ofiara taksowana wzrokiem przez drapieżnika. Nagle wydało mi się, że nasze firmowe spódniczki są zdecydowanie za krótkie, chociaż zdaniem szefa odsłonięte nogi poprawiały obroty. Zadrżały mi łydki. I w tym momencie spotkaliśmy się oczami. Widziałam go pomiędzy butelką Martini a ciemną flaszką whisky Ballantine’s, pokiwał do mnie palcem, a potem poślinił go i zdusił knot świeczki. Wkurzyłam się. Nie będzie mnie byle zboczeniec obmacywał od stóp do głów, choćby tylko wzrokiem. Przechyliłam się przez bar i wyciągnęłam spod niego blaszaną tacę. Tak uzbrojona ruszyłam do stolika. Ale był już pusty. Facet zniknął, zabierając z sobą kotłowaninę pogmatwanych i ciemnych myśli. Został po nim tylko rachunek przysypany stertą drobniaków i smużka dymu wijąca się znad zgasłej świecy. I nienaruszona kawa. Musiał wykorzystać moment, w którym sięgałam za bar. Za to Witek bawił się w najlepsze, bałwan.
- Chciałaś go tą tacą? Przez łeb?
Huknęłam tacą o bar, aż zadzwoniły szklanki.
- Miał szczęście, że poszedł!
- Zerwał się jak oparzony. Ty groźna jesteś.
- A ty grzebiesz swoje szanse, kochany – cmoknęłam znacząco.
Zaczerwienił się. Wbrew pozorom był nieśmiałym chłopakiem.
- Ale próbuj dalej. Kropla drąży skałę – dorzuciłam na pocieszenie.
- Eee, ten tego... – zabrakło mu celnej riposty, więc potulnie wrócił do wycierania kufli.
Następne godziny upłynęły rutynowo i przed trzecią w nocy byłam wolna. Pożegnałam się z pozostałymi dziewczynami, podziękowałam Witkowi za propozycję eskorty i ruszyłam na parking. Nigdy nie podwoziłam nikogo. Wolałam nie zacieśniać tych znajomości. Dziewczyny też traktowały mnie z rezerwą, więc wszystko układało się jak trzeba. Zdawkowe „cześć” i każdy ruszał w swoja stronę. Biedny Witek wciskał czapkę na uszy i biegł na nocny tramwaj. Otuliłam się płaszczem i ruszyłam przez zasypany śniegiem rozświetlony rynek. Z miejskich latarni zwisały sznury świątecznych kolorowych lampek. Nad kamienicami górował renesansowy ratusz z malowniczymi arkadami na kilku kondygnacjach. Zadarłam głowę w kierunku postaci wymalowanych nad łukami arkad. Twarze dawnych królów wpatrywały się we mnie obojętnym wzrokiem. Twarze tych, którzy przeminęli. Stukot moich kroków na bruku odbijał się od ścian kamieniczek okalających rynek. Płatki śniegu opadały z nieba złotym deszczem i wyglądały tak pięknie, że wysunęłam język, by popróbować ich smaku. Ale one nie miały smaku, podobnie jak miliony płatków, których próbowałam wcześniej, przez wszystkie lata mojego życia. Pomyślałam, że być może żyję po to, by poczuć smak śniegu.
- No jesteś – westchnęłam.
Samochód czekał cierpliwie w bocznej uliczce i na sygnał odpowiedział dobrze znanym piskiem. Lubiłam to śliwkowe auto. Porsche 911. Nie znałam się wtedy na samochodach, ale sprzedawca w salonie zapewniał, że silnik z taką mocą można by z powodzeniem zamontować w niewielkim samolocie. Uznałam, że to brzmi dobrze i zaraz po opuszczeniu sklepu wypróbowałam go za miastem, dociągając do 230 kilometrów na godzinę, zanim nie zatrzymał mnie patrol policji. Mandat płacony gotówką wyniósł całą moją pensję, a na pożegnanie otrzymałam życzliwe pouczenie, że powinnam pomyśleć o zrobieniu prawa jazdy, bo inni koledzy z drogówki bywają mniej wyrozumiali. Sporo czasu minęło zanim dowiedziałam się, że nie istnieją tak wysokie mandaty.
- Taka była z ciebie głupia koza – szepnęłam do siebie.
Przez to auto tak sarkały na mnie koleżanki. Kelnerka posiadająca samochód, na który nie zarobiłaby w ciągu pięciu żyć – wyznając teorię reinkarnacji. Coś takiego nie mieściło się im w głowach. Czasami słyszałam za plecami docinki w rodzaju „Milka, to ładnie dzianego gościa musi obskakiwać.”. Gdybyście tylko znały prawdę, uśmiechnęłam się. Włączyłam płytę Anity Lipnickiej i pojechałam do domu, marząc o tym, że jestem dziewczyną o imieniu Anita, śpiewam smutne piosenki o miłości i kiedyś spotkam romantycznego chłopca, z którym zamieszkam w domku pod lasem i będziemy mieć dwójkę dzieci...
Mieszkanko, które wynajmowałam znajdowało się na dwunastym piętrze dość okropnego wieżowca. Budynek stał na skraju rozległego osiedla, gęsto zastawionego podobnymi żelbetonowymi sześcianami albo niższymi podłużnymi w tym samym stylu architektonicznym. Ogólnie rzecz biorąc całe osiedle dowodziło, że sztuka budowlana i poczucie piękna opuściły ten region w pewnym okresie historii. Mogłam wybrać ładniejsze miejsce, ale ta lokalizacja zapewniała najlepszy widok. Za oknem miałam na horyzoncie całą panoramę miasta z zarysami wszystkich ważniejszych budowli. Sprawdziłam przedtem sześć innych punktów i to miejsce wygrało. Nawet ratusz widziałam. Małym mankamentem, co prawda, były drzewa miejskiego parku, które w ciepłej porze roku rozlewały się w dali bujną zielenią i przesłaniały spory skrawek interesującego mnie terenu. Mimo to pozwoliłam sobie na tę małą koncesję, bo bardzo kochałam drzewa. Były dla mnie symbolem nadziei.
- Witaj domku – powiedziałam, gdy zgrzytający zamek niechętnie ustąpił.
Jednak lubiłam to mieszkanko. Zabawne, jak sprytnie zmieszczono dwa pokoiki, kuchnię bez okna i łazienkę na niecałych czterdziestu metrach kwadratowych. Miałam nawet kilka mebli. Szerokie łóżko, pikowany fotel z zielonej skóry, sosnowy stół i jedno krzesło. Miałam też starą mahoniową szafę ściągniętą z Florencji. Gdybym wstawiła coś jeszcze musiałabym przemieszczać się po domu skacząc po meblach. Łóżko stało w jednym pokoju, a reszta w drugim. Zmyłam makijaż, opłukałam się trochę i padłam jak kłoda drewna. Praca kelnerki to ciężki kawałek chleba.
Walenie w drzwi obudziło mnie, kiedy podświetlony elektroniczny zegar wskazywał piątą nad ranem. Kto tak walił? Od kiedy? Listonosz? A może znowu zalałam sąsiadkę z dołu? Zwlekłam się z posłania i nie zapalając światła, po omacku dobrnęłam do wejścia. Uchyliłam drzwi na jakąś stopę. Na zewnątrz, na korytarzu panowała ciemność. Ciemność, która nagle zgęstniała i wyrżnęła mnie w twarz ogłuszającym ciosem, zmieniając się w bolesną jasność. Uczepiona klamki, przełykając krew buchającą z nosa, wyszeptałam zaklęcie ocucające, a potem naparłam na drzwi z całych sił. Coś głośno chrupnęło, ale drzwi nie zamknęły się całkowicie. Ponownie wzięłam rozmach i tym razem przydzwoniłam o futrynę tak, że ściany odpowiedziały nerwowymi drgawkami. Stałam, trzymając się kurczowo klamki, czując jak fale drgawek spływają po mnie kończąc żywot w palcach bosych stóp. Odczekałam chwilę, upewniłam się, że ja to nadal ja, podciągnęłam spodnie pidżamy, które w międzyczasie zjechały mi do kolan, zapaliłam światło i poszłam do florenckiej szafy. Trzymałam w niej pistolet, kaliber magnum, wzorowany na tym, który zobaczyłam kiedyś w filmie z Clintem Eastwoodem. Uzbrojona, chciałam ponownie skontrolować korytarz, ale coś popsuło się w zamku i drzwi za nic nie chciały się otworzyć. Mogłam spróbować zaklęcia otwierającego, ale wątpiłam, czy przez spuchnięte wargi zdołam poprawnie wymówić skomplikowane frazy. Łeb mi pękał i mimo starań nie wyczuwałam za drzwiami żadnych myśli, jedynie jakąś bezładną kotłowaninę mentalną, która równie dobrze mogła należeć do karaluchów. A roiło się tutaj od nich. Wydawało się, że napastnik uciekł. Przestałam dbać o pozory - zresztą przeczuwałam, że mój czas w tym mieszkanku się kończy – skierowałam pistolet na zamek i wystrzeliłam. Raz wystarczył. Drzwi otworzyły się same i zwalista postać opadła bezwładnie na próg mieszkania. Wciągnęłam ciało do środka i zablokowałam uszkodzone drzwi. W ostatniej chwili, bo zaalarmowani sąsiedzi już wyskakiwali na korytarz. Dopiero teraz mogłam obejrzeć intruza. Musiałam przyciąć mu szyję, gdyż głowę miał odrzuconą do tyłu pod tak nieprawdopodobnym kątem, że prawie zwisała mu na plecach. Poznałam go po płaszczu. Szaroburym włochatym płaszczu śmierdzącym mokrą wełną. To był natrętny klient z restauracji.
- I po coś mnie śledził, nieszczęśniku? – szepnęłam.
Trąciłam go stopą i wtedy jęknął cicho. To niemożliwe, a jednak jeszcze żył. Na dodatek próbował coś powiedzieć. Przedśmiertne wyznanie miłosne? Stygnące wargi z trudem formułowały słowa. Nie żałowałam go, bo moje nie wyglądały dużo lepiej, ale nachyliłam się.
- Wraca... On... Knnug wraca... – wykrztusił i znieruchomiał.
- Co?! Kto?! Mów padlino! – wydarłam się, potrząsając ciałem.
Niepotrzebnie. Szarpałam trupa. Właściwie to nie był trup. To znaczy był trup, ale podwójny. Znajomy, mdlący smród rozszedł się po mieszkaniu. Ktoś podesłał mi Zombi! Ożywionego na chwile truposza. Co on powiedział? Knnug? Że też musiałam tak szybko go wykończyć. Przeklęta moja porywczość! Potrzebowałam jakiegoś spokojnego miejsca, by przemyśleć wizytę tego gościa. Niezwykle śmierdzącego gościa. W mieszkaniu panował taki zaduch, że z trudem wciągałam powietrze. Posłannik wracał do pierwotnej postaci, a wyglądało na to, że spędził w ziemi kawał czasu zanim ktoś wysłał go do mnie. Ale kto to zrobił? Trupy nie opuszczają grobów samowolnie. Ubrałam się, wzięłam torebkę, pożegnałam wzrokiem oba pokoiki i uważając, by nie poślizgnąć się na kawałach mięsa zatopionych w cuchnącej brei, w którą stopniowo przekształcał się posłaniec, ruszyłam do drzwi. Wiedziałam, że już tu nie wrócę. Szkoda. Zwłaszcza tej florenckiej szafy.
- Żegnaj domku – powiedziałam, wychodząc.
Na korytarzu stanęłam twarzą w twarz z grubym szoferem z przeciwka.
- To u pani te hałasy? – spytał obciągając przykrótką pidżamę.
- Jezu! Roman, patrz jak ona wygląda! Cała we krwi! Ktoś cię napadł dziecino? – zatroskała się jego żona, wysuwając głowę z mieszkania.
- Dzwonię po policję! – wrzasnęła emerytowana nauczycielka mieszkająca obok windy i pognała korytarzem powiewając połami szlafroka.
- To u niej. Wszystko słyszałem – oświadczył mój sąsiad zza prawej ściany i zadowolony ze spełnienia obywatelskiego obowiązku denuncjacji, chuchnął na szkła rogowych okularów. Rzeczywiście mógł słyszeć. Ja w każdy weekend zasypiałam przy erotycznych jękach dobiegających z jego telewizora.
- Proszę państwa, nic się nie stało. Uderzyłam się i muszę szybko jechać do szpitala – mamrotałam, przeciskając się przez tłum rozczochranych, ziewających postaci.
Zbiegło się tutaj z pół piętra. Dopiero wsiadając do windy usłyszałam okrzyk szofera.
- Trup! Tu jest trup!
Odezwały się przerażone głosy. Ktoś wzywał policję. Ktoś chciał mnie ścigać. A ktoś chyba zemdlał, bo wołano o szklankę wody. Słyszałam to już zjeżdżając na parter. Kochani, zabawni ludzie. Przecież to wszystko dla was, pomyślałam, oglądając pocieszną fizjonomię widoczną w zaśniedziałym lustrze przykręconym do tylnej ścianki windy. Przypominałam niedokończone dzieło pijanego chirurga plastycznego. Skrzepy krwi zastygły w twardy kożuch, lewe oko prawie znikło za grubym zwałem opuchlizny, to co kiedyś było nosem rozrosło się do rozmiarów małego kartofla, ale chrząstka chyba była cała, rozcięta górna warga przypominała gruby serdelek wygięty w niezgrabnym grymasie. Nic, tylko boki zrywać. Wyszłam przed blok i wciągnęłam głęboko w płuca mroźny, kojący zapach śnieżnej zadymki. Przyłożyłam do ust garść zimnej bieli. Wreszcie dowiedziałam się jak smakuje śnieg – jak moja krew. Topił się pod dotknięciem rozgrzanego ciała i spływał po brodzie mieszając się ze słonymi strumykami łez. Wypłakiwałam bezradność i zagubienie, brnąc przez nieodśnieżone chodniki w kierunku murowanych garaży.
- Och, Milka wybacz mi – przeprosiłam sama siebie.
W samochodowym lusterku jeszcze raz przestudiowałam pokiereszowaną twarz. Zaczynała boleć. Zablokowałam receptory zaklęciem znieczulającym i pojechałam na drugą stronę miasta położoną za rzeką. Tam znalazłam w miarę bezpieczne miejsce na zatłoczonym osiedlowym parkingu, wyłączyłam światła, zostawiając zapalony silnik, opuściłam nisko fotel i spróbowałam się skupić.
- Co się tu dzieje do cholery?!!!
Wolałam wyć niż się skupiać. Znieczulone mięśnie twarzy przeobraziły pytanie w niezrozumiały bełkot, tak że wydobyłam z siebie coś w rodzaju „Gho heheye go hoey!!! Może to i dobrze. I tak na całym świecie nie było nikogo kto mógłby mi odpowiedzieć. Taki był mój los. Samotność kulki w wirującym kole ruletki. Tak wiele zależało od kulki, ale czy ktoś troszczył się o nią samą? Biedna Mileczka – kuleczka. Znowu chciało mi się płakać. Bo, i to było najgorsze, zaczęłam się obawiać, że ktoś zmienił reguły gry, tej jedynej, w którą potrafiłam grać. Dlaczego nie wyczuwałam Knnuga? Jeżeli nadchodził powinnam była zauważyć jakieś zwiastuny. W końcu byłam cholerną Strażniczką i wypatrywanie Knnuga było moim jedynym zadaniem. Więcej, jedynym sensem mojego istnienia. A tu pojawiał się ten cholerny Zombi i uprzedzał mnie o czymś, o czym nikt poza mną nie powinien wiedzieć. I kto nasłał tego zgnilca?
- Hoeny hyat! – poskarżyłam się, mając na myśli ten cholerny świat, który najzwyczajniej w świecie wariował.
Kiedyś wszystko było prostsze. Wyczuwałam Zmianę aktualnie strzeżonego miejsca i wiedziałam, że Knnug się zbliża. Czekałam, aż się pojawi, osiągałam Połączenie z innymi Strażnikami (w każdym razie domyślałam się, że to z nimi się łączę, no bo z kim innym?) i wspólnymi siłami niszczyliśmy Knnuga zanim spotężniał na tyle, by stawić nam skuteczny opór. Ten sposób na Knnuga był prostszy niż przepis na ciasto drożdżowe. Ale najpierw musiałam go wyczuć, wyczuć Zmianę. A ja sobie oślepłam. Czyżby nadszedł koniec Strażniczki Milki? Czyżby nadszedł koniec świata? Bo zwycięstwo Knnuga temu właśnie się równało.
A drzewa w parku widocznym z mego okna gubią liście na jesieni i robią tak każdego roku i już nigdy się nie zmieni widok z mego okna... – zanuciłam w myślach piosenkę, którą sama ułożyłam.
Od razu poczułam się lepiej. Weź się w garść Milka. Nie rozpływaj się jak ciepła czekolada!, pomyślałam bojowo. Gnijący kawał mięsa coś wystękał, a ty od razu wpadasz w panikę. No dobrze, zapukał do moich drzwi i na pewno nie pomylił mnie z kimś innym. Byłam tu jedyną Strażniczką i sprawowałam wyłączny nadzór nad najbliższą okolicą – potencjalnym miejscem pojawienia się Knnuga. Ja i tylko ja (ewentualnie inni Strażnicy, o ile istnieli) potrafiłam dostrzec pewne Zmiany, poprzedzające jego nadejście. Żadna inna istota na świecie nie mogła, nie miała prawa, posiadać tej wiedzy. Chyba, że coś się popieprzyło. Skoro jednak niczego nie czułam, to może Knnug wcale nie nadchodził? Ale skąd w takim razie ten cmentarny śmieciuch o nim wiedział?
- Za dużo pytań! – jęknęłam bezgłośnie.
Obmacałam głowę. Musiałam coś zrobić z twarzą. Napuchła i przybrała barwę intensywnego fioletu, na pewno ładnie się komponowała z karoserią mojego porszaka. Do tego strupy, kartoflany nos i serdelkowate wargi. Widziałam to w lusterku bez zapalania lampki, gdyż na niebo wypłynęły już szarości świtu. Nie martw się. I tak jesteś piękna laska, pomyślałam pocieszająco do kolorowego odbicia. Odpowiedziało wymownym milczeniem. Ta w lusterku była niema i to podsunęło mi pewien pomysł.
Bartek!!! – omal tego nie wykrzyknęłam.
Kto mógłby mi pomóc? Tylko ktoś kto znał Knnugowe sprawki od podszewki. Ktoś, kto zmagał się z problemami podobnymi do moich. Ktoś, kto tak jak ja kręcił się w ruletce i nigdy nie wiedział, na którym polu wypadnie mu się zatrzymać. Inna kulka. Inny Strażnik. Znałam tylko jednego. Teraz nosił imię „Bartek”. Ktoś, kogo kochałam. Nie wiedziałam, co prawda, czy istnieją inni Strażnicy, ale wiedziałam, że istnieje przynajmniej jeden. Jakimś niesamowitym cudem spotkałam go kiedyś i pokochałam. A on pokochał mnie. To była miłość straceńców. Krótka, niezaspokojona i bez przyszłości. Wydobyliśmy z niej wszystko, co tylko się dało, mając świadomość, że nie dostaniemy drugiej szansy. Byliśmy jak jętki, podobne do ważek skrzydlate owady, które rodzą się i umierają tego samego dnia. Czy one mogą pokochać? Kiedy nasz dzień się skończył on odszedł pierwszy. Miłość umarła. Ale później nastąpiło coś, co przekraczało granice naszego pojmowania – spotkaliśmy się znowu. Kochaliśmy się próbując rozciągnąć okrutne szczęki czasu, ale zatrzaskiwały się nieubłaganie i więcej było w tym kochaniu przerażenia niż szczerej radości. Tym razem ja odchodziłam pierwsza. I kiedy niewiele już mi zostało zaprowadził mnie w pewne miejsce i powiedział, że będzie tam czekał, tak długo jak się da, sto, pięćset, tysiąc lat. I jeśli kiedykolwiek będę w pobliżu, to właśnie tam go odnajdę. Nie będzie mógł się odezwać, nie będzie mógł mnie objąć, ale będzie czekał. Niemy. Zaklęty. Próbowałam go zniechęcić. To było wielkie ryzyko, nie wiadomo do czego mogło doprowadzić. Ale był nieugięty. Potem odeszłam.
A teraz jesteś blisko, Milka – pomyślałam. Wiele razy w ciągu ostatniego roku biłam się z myślami. Pojechać tam, opuścić strzeżone miejsce, wypiąć się na Knnuga, sprawdzić czy on czeka. Bo wiedziałam, że kiedy odejdę, kiedy już nie będę Milką, być może nigdy nie znajdę się dostatecznie blisko – ledwie o żabi skok. Jednak odpychałam pokusę. Nie z poczucia obowiązku – Knnug rozwijał się na tyle wolno, że zdążyłabym wrócić bez żadnych konsekwencji. Po prostu bałam się, że jego tam nie będzie, że coś się nie udało, że utracę te złudzenia, z których czerpałam siłę. Jesteś tam? I tak by nie usłyszał.
Czasami myślałam sobie, że urządziłabym to lepiej. Gdyby Strażnicy potrafili nawiązać ze sobą kontakt, o ileż słodsza byłaby nasza ziemska egzystencja. Wreszcie mogłabym pogadać z kimś, kto by mnie rozumiał. A tak, nawet nie byłam pewna czy, poza Bartkiem, są jacyś Strażnicy. Dziwnie to urządzono.
Pojadę do Bartka – postanowiłam.
Ważyły się losy świata. Jeśli straciłam swoje zdolności tylko Bartek mógł mi pomóc. Przedtem musiałam się trochę ogarnąć. To miało być nasze trzecie spotkanie na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu tysięcy lat, więc nie chciałam wyglądać jak jakaś ostatnia. Ponieważ nawet pięciocentymetrowej grubości makijaż nie upiększyłby mojej twarzy musiałam zdobyć parę szczególnych ziółek. Ziółka i chińska medycyna, z domieszką odrobiny czarów, to niezawodne lekarstwo na każdą przypadłość. Dobrze, że zabrałam z domu komórkę.
Witek? – napisałam mu smsa. – Jesteś w domu? Mogę wpaść?
Niezależnie od tego jakie miał plany, oddzwonił i krótko i zdecydowanie odpowiedział, że za piętnaście minut czeka przed wejściem. Upewniłam się tylko, czy jest sam. Znałam adres starej kamienicy, w której pospołu z kolegą wynajmował niewielką strychową kawalerkę. Wielokrotnie i bezskutecznie zapraszał mnie tam na imprezy i teraz jego marzenie się spełniało. Byłam ciekawa czy będzie się tak cieszył, gdy mnie zobaczy. Musiałam odblokować znieczulenie twarzy i te parę zdań rzuconych do słuchawki kosztowało mnie niemal tyle, co przykre doświadczenia zdobyte wieki temu, gdy przechodziłam przesłuchanie w ciemnych lochach hiszpańskiej inkwizycji – byłam wówczas rozpustnym katalońskim księciem. Wtedy, gdy wstępne eksperymenty z ogniem nie przyniosły rezultatów i zamaskowany kat sięgnął po szczypce do oprawiania skóry, czym prędzej przyznałam się (a raczej przyznałem) do wszystkiego. A i tak na zawsze odeszła mnie ochota (i warunki) do seksualnych ekscesów.
- Tu jest ciepło. Możesz już zdjąć ten szalik – sapnął Witek, gdy dotarliśmy do zagraconego mieszkanka.
- Proszę bardzo – wydusiłam.
Odwinęłam szal, pod którym do tej pory maskowałam się dokładniej niż muzułmańska kobieta. Witek, aż usiadł na kanapie.
- O Jezu! Kto ci to zrobił? Zabiję gnoja!
- To już załatwione. Proszę o coś innego – wystękałam.
Ależ niechętnie otwierałam usta. Przy każdym słowie niewidzialny kat wwiercał mi w środek mózgu rozżarzony do białości szpikulec. Czułam wręcz, jak z głowy ulatują syczące obłoczki pary.
- Co tylko chcesz. Ale ja tego twojego gościa... Sama zobaczysz...
- Cicho – poprosiłam.
- Byłaś na pogotowiu? Widziałaś się w lustrze?
- A co, za brzydka jestem? – zdenerwowałam się. – Zrób kawę, kup mi lekarstwa. I posprzątaj tu!
Rozejrzałam się z niesmakiem. Dwa rozgrzebane łóżka. Spodnie, gacie, skarpetki we wszystkich możliwych miejscach, jakieś notatki, książki, płyty, resztki jedzenia, kolekcja butelek i puszek po piwie – słowem oryginalny, studencki burdel. Pewnie śmierdziało, ale akurat tego nie czułam dzięki opuchniętemu nosowi.
- Przepraszam, nie spodziewałem się ciebie – pokornie poszedł do kuchni. – A ten syf, to Rafał zostawił! Taka fleja z niego, że trudno wytrzymać!
- Aha – kiwnęłam głową.
Podeszłam do drzwi, za którymi domyślałam się łazienki. Maciupeńką klitkę wyposażono w prysznic, umywalkę i sedes. Więcej nie potrzebowałam.
- Wezmę prysznic – rzuciłam w stronę kuchni.
- Pomoc ci zdjąć rzeczy? Masz jakieś uszkodzenia na ciele? – zatroszczył się. – Znam taki japoński masaż...
- Wypad – ucięłam i zatrzasnęłam drzwi.
Szybko chłopak odzyskał rezon. To dobrze. Potrzebowałam właśnie kogoś energicznego. Rozebrałam się i stanęłam pod chłodną strugą. Ach, jak pieściła obolałe miejsca. Rozkosz. Chociaż trochę szczypało. Przemknęło mi przez myśl, że japoński masaż robiony silnymi, męskimi dłońmi byłby doskonałym zwieńczeniem tej chwili relaksu. Prawie czułam natłuszczone balsamem palce prześlizgujące się po stwardniałych mięśniach karku. Poruszyłam głową, aż strzeliły kręgi szyjne. Potem rozmasowałby plecy, stopy. Odwróciłabym się, a on gładziłby moje piersi, brzuch, uda... a potem... Kurcze! Kiedy ostatnio miałam mężczyznę? Pomyślmy chwilę. Przeleciałam wspomnienia z ostatnich dwustu lat - żadnego tam nie znalazłam!
- Kawa! – rozległo się wołanie.
- Dość tego – klepnęłam się karcąco w policzek i natychmiast tego pożałowałam.
Mimo to, po zmyciu krwi i wysuszeniu znowu przypominałam dziewczynę. Bardzo obitą, ale jednak dziewczynę. Kawa parowała z różowego kubka przypominającego głowę słonia. Popijałam, krzywiąc się z bólu i próbując utrzymać końcówki ręcznika kąpielowego, który co rusz rozwiązywał się na piersiach.
- To mój ręcznik – stwierdził Witek z wyraźną satysfakcją.
- Możesz z nim dzisiaj spać – obiecałam.
- To może zdejmiesz go teraz?
- Dobra, dobra. Daj coś do pisania.
Za bardzo się chłopak rozochocił. Trudno nawet porównywać zioła kupione w sklepie z tymi, które zbiera się pod szubienicą w bezksiężycową noc, albo wyszukuje o pierwszym brzasku na moczarach lub ukrytej w głębi lasu polance, albo zrywa ze świeżego grobu niemowlęcia lub dziewicy. Jednak musiałam zadowolić się tym co było. Rumianek, chmiel, lawenda, mięta, arcydzięgiel, liście brzozy, tymianek, krwawnik, cynamon... Takie rzeczy można dostać bez trudu. Poinstruowałam Witka, do której zielarni ma jechać.
- Weź mój samochód - rzuciłam mu kluczyki i dokumenty.
- Jej! Porsche?
- Idź już, idź! – nalegałam, wypychając go za drzwi.
Poszedł. Miałam jakąś godzinę dla siebie. Zrzuciłam ręcznik i nago wsunęłam się pod pościel jednego z łóżek. W myślach szybko zrobiłam plan trasy. Miałam do przebycia trzy i pół setki kilometrów. W parę godzin zejdzie. Musiałam dostać się w okolice Kielc. Tam go spotkam. Nazywał się teraz Bartek. I od kilkuset lat był drzewem.
***
Dodano po 1 minucie 39 sekundach:
Wrzucam jeszcze raz po zedytowaniu. A nuż ktoś jeszcze zerknie, bo łatwiej się czyta.
Milka (powtórnie, po edycji)
2Tekst odblokowany, zapraszam do komentowania.
Milka (powtórnie, po edycji)
3Nie czytałam pierwszej wersji, więc nie wiem, co było poprawiane. Zwrócę uwagę na to, co można poprawić tutaj:
- Czarna kawa i od razu rachunek – zarządził.
Jego głos brzmiał jak skrzypienie wieka starej trumny.
Mały wydatek, a bardzo pomaga, po pewnym czasie zasady wchodzą w krew.
Jeżeli dajesz dużo szczegółów, to musisz ich potem pilnować, żeby się zgadzały.
Trąciłam go stopą i wtedy jęknął cicho. Coś podobnego! Jeszcze żył!
Jeżeli zombiak został wysłany z wiadomością, to przecież mógł ją przekazać już w restauracji. Po co lazł za nią do domu? I w ogóle jak lazł? Gonił jej porsche? A jeżeli wcześniej znał adres, to po co przyszedł do restauracji? I skoro miał przekazać wiadomość, to dlaczego Milce na wstępie przywalił? Przecież nieprzytomnej (lub co gorsza nieżywej) nic by nie przekazał! A jeżeli został wysłany nie z wiadomością, tylko żeby ją zabić, to dlaczego jej mówi o tym powracającym Knnugu?
Tak ma być? Czytelnik ma odczuwać taki mętlik? Jeżeli tak, to OK. Jeżeli nie, to trzeba to jakoś logicznie poukładać, bo zombiak działa bez sensu.
No i smak śniegu. Po co palić taki fajny koncept? Wczoraj pomyślała, że żyje po to, żeby poznać ten smak, a dziś już poznała, więc nie ma po co żyć. Dziękujemy, do widzenia, możesz zrzucić bohaterkę z wieżowca. A mogłaby żyć jeszcze przez cztery tomy powieści, wychodzić cało z nieprawdopodobnych opresji, bo dopóki nie pozna smaku śniegu, będzie żyć. Panie Autorze, jak można tak psuć własne fajne pomysły?
Na przykład: Zrób kawę, kup mi lekarstwa... proszę. I czy... mógłbyś schować gdzieś te majtki?
Ogólnie: jest potencjał. Bohaterka mi się podoba (tylko niech się tak nie rozczula, bo w jej wykonaniu to wygląda fałszywie). Zaczyna się tu kleić jakaś dłuższa historia. Są szanse, że będzie ciekawa. Pisz, pisz.
Lepiej oddzielić, bo słyszymy to uchem kelnerki, więc najpierw dociera informacja, a potem ona uświadamia sobie, jak brzmiał głos. Na przykład tak:Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) - Czarna kawa i od razu rachunek – zarządził głosem skrzypiącym, jak wieko starej trumny.
- Czarna kawa i od razu rachunek – zarządził.
Jego głos brzmiał jak skrzypienie wieka starej trumny.
Zgrzyta. Piekło to gorąco i ogień, śnieg to zimno i woda. Z wilgoci nie wynika piekło. Porównanie do przemyślenia.Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Wilgotne, nasiąknięte śniegiem okrycie wypuszczało z siebie obłoczki pary, przez co facet sprawiał wrażenie przybysza z piekielnych otchłani.
Po co ona do niego podchodzi? Po co mu tę świeczkę zapala? Przecież już przyjęła zamówienie, on jej nie woła, więc po co ona się tam pcha, skoro czuje niepokój i niechęć?Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Przemagając niechęć, podeszłam do stolika.
- Zapalę panu świeczkę – powiedziałam, żeby tylko coś powiedzieć.
Ładny opis, ale ostatnie zdanie niepotrzebne. Dawni królowie z obojętnym wzrokiem to mocny obraz. Nie warto go rozwadniać banałem.Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Nad kamienicami górował renesansowy ratusz z malowniczymi arkadami na kilku kondygnacjach. Zadarłam głowę w kierunku postaci wymalowanych nad łukami arkad. Twarze dawnych królów wpatrywały się we mnie obojętnym wzrokiem. Twarze tych, którzy przeminęli.
Złotym? Śnieg jest biały, bywa srebrzysty. W określonym świetle może wyglądać jak złoto, ale trzeba o tym napisać. Coś w stylu: W świetle ulicznych latarni płatki śniegu wyglądały jak drobinki złota.
Na co sobie pozwoliła? https://sjp.pl/koncesjaJakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Mimo to pozwoliłam sobie na tę małą koncesję, bo bardzo kochałam drzewa.
Za dużo zdrobnień.Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Jednak lubiłam to mieszkanko. Zabawne, jak sprytnie zmieszczono dwa pokoiki,
Interpunkcja! Warto kupić słownik, na przykład taki: https://allegro.pl/oferta/nowy-slownik- ... 4500679308Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Gdybym wstawiła coś jeszcze musiałabym przemieszczać się po domu skacząc po meblach.
Mały wydatek, a bardzo pomaga, po pewnym czasie zasady wchodzą w krew.
No to miał wełniany płaszcz czy futrzany? Bo wcześniej była mowa o futrzanym.Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Poznałam go po płaszczu. Szaroburym włochatym płaszczu śmierdzącym mokrą wełną. To był natrętny klient z restauracji.

Można bardziej dynamicznie, bo ona jest przecież zaskoczona:Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Trąciłam go stopą i wtedy jęknął cicho. To niemożliwe, a jednak jeszcze żył.
Trąciłam go stopą i wtedy jęknął cicho. Coś podobnego! Jeszcze żył!
Tu przestaję rozumieć sytuację.Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Posłannik wracał do pierwotnej postaci, a wyglądało na to, że spędził w ziemi kawał czasu zanim ktoś wysłał go do mnie.
Jeżeli zombiak został wysłany z wiadomością, to przecież mógł ją przekazać już w restauracji. Po co lazł za nią do domu? I w ogóle jak lazł? Gonił jej porsche? A jeżeli wcześniej znał adres, to po co przyszedł do restauracji? I skoro miał przekazać wiadomość, to dlaczego Milce na wstępie przywalił? Przecież nieprzytomnej (lub co gorsza nieżywej) nic by nie przekazał! A jeżeli został wysłany nie z wiadomością, tylko żeby ją zabić, to dlaczego jej mówi o tym powracającym Knnugu?
Tak ma być? Czytelnik ma odczuwać taki mętlik? Jeżeli tak, to OK. Jeżeli nie, to trzeba to jakoś logicznie poukładać, bo zombiak działa bez sensu.
Do tej pory w ogóle nie było u niej widać żadnego zagubienia czy bezradności. Przeciwnie - sprawia wrażenie osoby, dla której takie jazdy to chleb z masłem. I właśnie taka jest fajna. Po co te łzy?Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Wreszcie dowiedziałam się jak smakuje śnieg – jak moja krew. Topił się pod dotknięciem rozgrzanego ciała i spływał po brodzie mieszając się ze słonymi strumykami łez. Wypłakiwałam bezradność i zagubienie, brnąc przez nieodśnieżone chodniki w kierunku murowanych garaży.
No i smak śniegu. Po co palić taki fajny koncept? Wczoraj pomyślała, że żyje po to, żeby poznać ten smak, a dziś już poznała, więc nie ma po co żyć. Dziękujemy, do widzenia, możesz zrzucić bohaterkę z wieżowca. A mogłaby żyć jeszcze przez cztery tomy powieści, wychodzić cało z nieprawdopodobnych opresji, bo dopóki nie pozna smaku śniegu, będzie żyć. Panie Autorze, jak można tak psuć własne fajne pomysły?
Niech ona lepiej myśli, zamiast płakać. Myślenie jej lepiej wychodzi.Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Wolałam wyć niż się skupiać. Znieczulone mięśnie twarzy przeobraziły pytanie w niezrozumiały bełkot, tak że wydobyłam z siebie coś w rodzaju „Gho heheye go hoey!!! Może to i dobrze. I tak na całym świecie nie było nikogo kto mógłby mi odpowiedzieć. Taki był mój los. Samotność kulki w wirującym kole ruletki. Tak wiele zależało od kulki, ale czy ktoś troszczył się o nią samą? Biedna Mileczka – kuleczka. Znowu chciało mi się płakać.
Nie. Sensem jej istnienia jest poznanie smaku śniegu. Sama tak powiedziała.Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) W końcu byłam cholerną Strażniczką i wypatrywanie Knnuga było moim jedynym zadaniem. Więcej, jedynym sensem mojego istnienia.
Trochę za szorstko. Ona jest tam gościem. I to w dodatku w potrzebie. Mogłaby ewentualnie delikatnie zasugerować to sprzątanie, ale nie rozkazywać.
Na przykład: Zrób kawę, kup mi lekarstwa... proszę. I czy... mógłbyś schować gdzieś te majtki?
Łopatologia. Lepiej wyrzuć. Czytelnik dostał już dość wskazówek, żeby się domyślić, o jakiego Bartka chodzi. Niech ona jedzie i spotka się z drzewem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
Ogólnie: jest potencjał. Bohaterka mi się podoba (tylko niech się tak nie rozczula, bo w jej wykonaniu to wygląda fałszywie). Zaczyna się tu kleić jakaś dłuższa historia. Są szanse, że będzie ciekawa. Pisz, pisz.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Milka (powtórnie, po edycji)
4Thana. Bardzo dziękuję za wszystkie uwagi. Kilka muszę przemyśleć. Do niektórych się odniosę.
- że zombiak działa bez sensu? - jak to zombiak:) Nie myślałem zanadto nad logiką jego poczynań. Choć on nie miał jej przywalić celowo, lecz uderzyć drzwiami, które po prostu starał się otworzyć siłowo "na zombiaka". On po prostu chciał wejść.
- koncesja - użyłem w znaczeniu "ustępstwo", ona chciała kontrolować z okien określony ważny teren, jednak zgodziła się, by drzewa zasłaniały jego niewielką część, nie szukała lepszego mieszkania, bo lubiła drzewa:)
- że ona tak popłakuje - nie chciałem niezwyciężonej heroski, lecz postaci będącą pomieszaniem cech nieśmiertelnej istoty i cech właściwych człowiekowi, w którego się w danej ziemskiej "transformacji" wciela. Tu była młodą dziewczyną z wszelkimi przywarami młodości, w tym żywą emocjonalnością. Poza tym po raz pierwszy od nieskonczoności nastąpiło złamanie reguł, w których ta istota funkcjonowała - nie wyczuła Knnuga.
- że tak szybko odkryła smak śniegu - to byl tylko taki poetycki wtręt, ale też nie przewidywałem początkowo rozwijania tej historii. Miała to być wprawka w roli żeńskiego narratora.
- że ona "pomiatała" tym chłopakiem? - to już cecha dziewczyny - Milki, jak każda kobieta, dobrze wiedziała, że on jest w nią zapatrzony jak "sroka w gnat":)) Nawet gdyby zsikała się mu na dywan byłby szczęśliwy, jak mały piesek.
- co do ostatniego zdania o Bartku/drzewie - naprawdę jestem zaskoczony, że wyłapałaś to wcześniej. Mieszkasz w pobliżu? Bo wydawało mi się, że większość czytelników nie skojarzy z dębem Bartkiem. Nie doceniam czytelników?
Ogólnie, bardzo mnie ucieszyło, że widzisz potencjał w tym tekście. Dziękuję.
- że zombiak działa bez sensu? - jak to zombiak:) Nie myślałem zanadto nad logiką jego poczynań. Choć on nie miał jej przywalić celowo, lecz uderzyć drzwiami, które po prostu starał się otworzyć siłowo "na zombiaka". On po prostu chciał wejść.
- koncesja - użyłem w znaczeniu "ustępstwo", ona chciała kontrolować z okien określony ważny teren, jednak zgodziła się, by drzewa zasłaniały jego niewielką część, nie szukała lepszego mieszkania, bo lubiła drzewa:)
- że ona tak popłakuje - nie chciałem niezwyciężonej heroski, lecz postaci będącą pomieszaniem cech nieśmiertelnej istoty i cech właściwych człowiekowi, w którego się w danej ziemskiej "transformacji" wciela. Tu była młodą dziewczyną z wszelkimi przywarami młodości, w tym żywą emocjonalnością. Poza tym po raz pierwszy od nieskonczoności nastąpiło złamanie reguł, w których ta istota funkcjonowała - nie wyczuła Knnuga.
- że tak szybko odkryła smak śniegu - to byl tylko taki poetycki wtręt, ale też nie przewidywałem początkowo rozwijania tej historii. Miała to być wprawka w roli żeńskiego narratora.
- że ona "pomiatała" tym chłopakiem? - to już cecha dziewczyny - Milki, jak każda kobieta, dobrze wiedziała, że on jest w nią zapatrzony jak "sroka w gnat":)) Nawet gdyby zsikała się mu na dywan byłby szczęśliwy, jak mały piesek.
- co do ostatniego zdania o Bartku/drzewie - naprawdę jestem zaskoczony, że wyłapałaś to wcześniej. Mieszkasz w pobliżu? Bo wydawało mi się, że większość czytelników nie skojarzy z dębem Bartkiem. Nie doceniam czytelników?
Ogólnie, bardzo mnie ucieszyło, że widzisz potencjał w tym tekście. Dziękuję.
Milka (powtórnie, po edycji)
5Zabierałem się do lektury kilka razy, bo pomysł mi się podoba i nie chciałem odpuścić, ale wykonanie to utrudniało. Przeszkadzały mi opisy trochę zbyt ślamazarne, jak dla mnie. To co następuje po scenie akcji w domu bohaterki, to w zasadzie tylko i wyłącznie jej biadolenie, na temat tego, że dała się zaskoczyć. I niestety nie kupiłem twojej bohaterki. Jest okropnie niekompetentna jak na funkcję, którą pełni. Rozumiem, że sytuacja odbiega od normy, ale bycie specjalistą w jakiejś czynności oznacza właśnie radzenie sobie w sytuacjach nietypowych. Tymczasem Milka jest całkiem rozbita, bo nie wyczuła Knuga. Wróć, ona nawet nie ma żadnej pewności, że Knug faktycznie wraca, jedyne co ma to słowa martwego zombi i z tego tylko powodu sama wywraca swoje życie do góry nogami. Uważam też, że Milka jest stanowczo zbyt ludzka. To znaczy rozumiem konieczność wtopienia się w społeczeństwo. Ale fakt, że ktoś żyje setki lat, był naocznym świadkiem biegu historii, widział jak zmieniają się idee, mentalność, kultury, powinien windować rozum i pojmowanie rzeczywistości na poziom, który trudno byłoby zwykłemu śmiertelnikowi pojąć. A Milka zachowuje się jak nastolatka i to w dodatku z kompleksami (porsche i rewolwer Clinta Eastwooda). Jak w ogóle taki byt, może mieć tak przyziemne kompleksy?
No ale zaintrygowałeś mnie historią, więc plus jest.

No ale zaintrygowałeś mnie historią, więc plus jest.
Milka (powtórnie, po edycji)
6Dziękuję Ondraszek za opinię.
Rozumiem opór, który budzi się wobec tak mocnego "uczłowieczenia" Bytu, który przez całe epoki dba o bezpieczeństwo całej ludzkości. Aż chciałoby się, żeby to była jakaś odporna na ludzkie słabości boginii, heroska czy czarownica. Tekst jednak mial być swoistym pastiszem. Chciałem pokazać to właśnie od strony młodej dziewczyny, obciążonej tak wielkim brzemieniem odpowiedzialności, zmagającej się ze słabościami, watpliwościami, czysto ludzkimi pragnieniami. Bycie strażnikiem, chciałem pokazać jako "dar", który spada na rożne ludzkie istoty, bez pytania ich o to, czy taki dar chcą przyjąć. To zarówno dar (ważna funkcja we wszechświecie), jak i przekleństwo (bo na zawsze odbiera szansę na normalną ludzką egzystencję, miłość, itd.).
Powolną narracją starałem się oddać klimat nocy i zmęczenia. Ta dziewczyna właśnie skończyła nocną zmianę w knajpie. Jest wycieńczona i jej koncentracja umysłowa mocno się rozjeżdża.
Co do gadżetów, to są takiim mrugnięciem do czytelnika. W powieściach akcji bohaterowie zazwyczaj mają gadżety najwyższej jakości. Poza tym nie uważam, że superszybkie auto i pistolet z długą lufą znamionują jakieś kompleksy tej młodej dziewczyny. Już raczej autora - faceta;))
Dziękuję za ocenę.
Rozumiem opór, który budzi się wobec tak mocnego "uczłowieczenia" Bytu, który przez całe epoki dba o bezpieczeństwo całej ludzkości. Aż chciałoby się, żeby to była jakaś odporna na ludzkie słabości boginii, heroska czy czarownica. Tekst jednak mial być swoistym pastiszem. Chciałem pokazać to właśnie od strony młodej dziewczyny, obciążonej tak wielkim brzemieniem odpowiedzialności, zmagającej się ze słabościami, watpliwościami, czysto ludzkimi pragnieniami. Bycie strażnikiem, chciałem pokazać jako "dar", który spada na rożne ludzkie istoty, bez pytania ich o to, czy taki dar chcą przyjąć. To zarówno dar (ważna funkcja we wszechświecie), jak i przekleństwo (bo na zawsze odbiera szansę na normalną ludzką egzystencję, miłość, itd.).
Powolną narracją starałem się oddać klimat nocy i zmęczenia. Ta dziewczyna właśnie skończyła nocną zmianę w knajpie. Jest wycieńczona i jej koncentracja umysłowa mocno się rozjeżdża.
Co do gadżetów, to są takiim mrugnięciem do czytelnika. W powieściach akcji bohaterowie zazwyczaj mają gadżety najwyższej jakości. Poza tym nie uważam, że superszybkie auto i pistolet z długą lufą znamionują jakieś kompleksy tej młodej dziewczyny. Już raczej autora - faceta;))
Dziękuję za ocenę.
Milka (powtórnie, po edycji)
7Możliwe, że to ja ich przeceniam. Ale, z dwojga złego, chyba lepiej czytelników przeceniać niż nie doceniać.Jakub2024 pisze: (wt 14 maja 2024, 16:34) co do ostatniego zdania o Bartku/drzewie - naprawdę jestem zaskoczony, że wyłapałaś to wcześniej. Mieszkasz w pobliżu? Bo wydawało mi się, że większość czytelników nie skojarzy z dębem Bartkiem. Nie doceniam czytelników?
Dla mnie poniższy fragment (plus imię Bartek) był wystarczającą wskazówką:
Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) I kiedy niewiele już mi zostało zaprowadził mnie w pewne miejsce i powiedział, że będzie tam czekał, tak długo jak się da, sto, pięćset, tysiąc lat. I jeśli kiedykolwiek będę w pobliżu, to właśnie tam go odnajdę. Nie będzie mógł się odezwać, nie będzie mógł mnie objąć, ale będzie czekał. Niemy. Zaklęty. Próbowałam go zniechęcić. To było wielkie ryzyko, nie wiadomo do czego mogło doprowadzić. Ale był nieugięty. Potem odeszłam.
Rozumiem. Moim zdaniem, przeginasz w drugą stronę. Twoja bohaterka ma tysiącletnie doświadczenie, tysiącletnią pamięć i specyficzne obowiązki. Nie mówiąc już o artefaktach w rodzaju samochodu i florenckiej szafy (bo to dekoracje). Nie odbieram jej jako heroski, tylko widzę w niej taką starą, doświadczoną wyjadaczkę w ciele młodej dziewczyny. Bo ona nie może być zwykłą osobą w tej sytuacji - to jest logicznie nie do obrony. Myślę, że mniej więcej taka postać, jaką wymyśliłeś, właśnie Ci wychodzi, ale bojąc się tego "herosowania", ciśniesz na siłę w jakąś jej infantylizację. Czy ktoś, kto przeżył tortury Inkwizycji (i pamięta to!) będzie szlochać nad swoim losem, bo przypadkiem oberwał drzwiami? A czy Milka boi się śmierci? Bo przecież już umierała, wie, że to nie koniec... I tak dalej. Przemyśl, jakie konsekwencje dla postaci mają jej dotychczasowe przeżycia.Jakub2024 pisze: (wt 14 maja 2024, 16:34) nie chciałem niezwyciężonej heroski, lecz postaci będącą pomieszaniem cech nieśmiertelnej istoty i cech właściwych człowiekowi, w którego się w danej ziemskiej "transformacji" wciela.
Dla mnie ona jest sobie tą młodą kelnerką, żyje w zwykłym świecie, tylko ma więcej doświadczenia i wiedzy niż inni. I OK, to się jakoś klei. A kiedy jest sama, czasami widzimy, jak postrzega świat jej tysiącletni umysł:
Wspominałam już, że ten fragment bardzo mi się podoba? Tylko on by tak nie wybrzmiał, gdyby nie to całe tło - narracja z punktu widzenia zwykłej dziewczyny. Dzięki takim wstawkom będzie widać i dziewczynę, i jej tysiąc lat. Wystarczy lekka zmiana narracji i stylu od czasu do czasu.Jakub2024 pisze: (pt 12 kwie 2024, 01:58) Otuliłam się płaszczem i ruszyłam przez zasypany śniegiem rozświetlony rynek. Z miejskich latarni zwisały sznury świątecznych kolorowych lampek. Nad kamienicami górował renesansowy ratusz z malowniczymi arkadami na kilku kondygnacjach. Zadarłam głowę w kierunku postaci wymalowanych nad łukami arkad. Twarze dawnych królów wpatrywały się we mnie obojętnym wzrokiem.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Milka (powtórnie, po edycji)
8Thana, może i racja, że przegiąłem z tą infantylizacją. W sumie, to aż tak dogłębnie nie analizowałem tego tekstu i tej postaci pisząc, dopiero teraz, następczo. Dobra szkoła, dzięki za uwagi.
Nie broniąc tej postaci, pomyślałem sobie jednak, że, dajmy na to, wiedziesz sobie przeciętne życie, jako kobieta lub mężczyzna, a tu nagle spada na Ciebie "dar". Jakaś Odwieczna Siła wręcza Ci skrzyneczkę z guzikiem i mówi: Zostałaś wybrana. Bedziesz strażniczką. Ta oto skrzyneczka służy do uratowania świata. Tu niedaleko może kiedyś pojawić się takie "zjawisko" (powiedzmy, atmosferyczne), obserwuj to miejsce i kiedy zauważysz, że to zjawisko się pojawia, naciśnij guzik. Jeśli nie naciśniesz, będzie koniec świata.
I teraz żyj z takim zadaniem. Zjawisko wystąpiło albo nie. Ty umierasz. Potem, za 50, 100 lub 300 lat "budzisz się" w ciele innego człowieka, pamiętasz poprzednie wcielenia (skrzyneczkę też dostajesz) i wiesz, jakie masz zadanie. Nacisnąć guzik. Poza tym musisz jakoś zorganizować sobie życie. Może uczysz się magii od czarownic, gromadzisz i ukrywasz bogactwa (na przyszłość), może zakładasz ziemską rodzinę (ale potem za nią tęsknisz przez stulecia, więc drugi raz już nie próbujesz), itd. I tak się odradzasz i odradzasz. Kiedy pojawia się "zjawisko" używasz guzika. I tyle. Robota głupiego. I raczej depresyjna.
Tak jakoś chciałem tę dziewczynę przedstawić. Ona nie płacze ze strachu przed śmiercią. Tylko dlatego, że ten guzik do naciśnięcia, to był jedyny pewnik w jej kolejnych żywotach. A tu coś się popsuło.
Kurcze, z takimi didaskaliami, to by to opowiadanie nie przeszło:)
Nie broniąc tej postaci, pomyślałem sobie jednak, że, dajmy na to, wiedziesz sobie przeciętne życie, jako kobieta lub mężczyzna, a tu nagle spada na Ciebie "dar". Jakaś Odwieczna Siła wręcza Ci skrzyneczkę z guzikiem i mówi: Zostałaś wybrana. Bedziesz strażniczką. Ta oto skrzyneczka służy do uratowania świata. Tu niedaleko może kiedyś pojawić się takie "zjawisko" (powiedzmy, atmosferyczne), obserwuj to miejsce i kiedy zauważysz, że to zjawisko się pojawia, naciśnij guzik. Jeśli nie naciśniesz, będzie koniec świata.
I teraz żyj z takim zadaniem. Zjawisko wystąpiło albo nie. Ty umierasz. Potem, za 50, 100 lub 300 lat "budzisz się" w ciele innego człowieka, pamiętasz poprzednie wcielenia (skrzyneczkę też dostajesz) i wiesz, jakie masz zadanie. Nacisnąć guzik. Poza tym musisz jakoś zorganizować sobie życie. Może uczysz się magii od czarownic, gromadzisz i ukrywasz bogactwa (na przyszłość), może zakładasz ziemską rodzinę (ale potem za nią tęsknisz przez stulecia, więc drugi raz już nie próbujesz), itd. I tak się odradzasz i odradzasz. Kiedy pojawia się "zjawisko" używasz guzika. I tyle. Robota głupiego. I raczej depresyjna.
Tak jakoś chciałem tę dziewczynę przedstawić. Ona nie płacze ze strachu przed śmiercią. Tylko dlatego, że ten guzik do naciśnięcia, to był jedyny pewnik w jej kolejnych żywotach. A tu coś się popsuło.
Kurcze, z takimi didaskaliami, to by to opowiadanie nie przeszło:)