Kulisy Operacji Belweder - prezentacja postaci

1
Rozdział pierwszy



I
Ryszard Kościuk nie do końca się orientował, po co Służba Specjalna, w której służył od dwudziestu siedmiu lat, zajmuje się niejakim Mateuszem Mamesem, najemnikiem walczącym na Ukrainie, biorącym udział w walkach jako strzelec wyborowy. To znaczy takie informacje dotarły do Warszawy z Kijowa, gdzie tamtejsze służby zebrały dossier dotyczące Mamesa. Polski wywiad nie miał nic na jego temat. No może oprócz podstawowych informacji, z których wynikało, że urodził się trzydzieści lat temu w Sosnowcu, gdzie mieszkał z matką i młodszą siostrą do ukończenia szkoły średniej, po czym wyjechał do stolicy w poszukiwaniu zarobku. Na początku mieszkał u ojca, który miał już nową żonę i małe dziecko, ale po kilku miesiącach wynajął pokój w podwarszawskich Ząbkach, gdzie też pracował jako magazynier. Kilka razy zmieniał pracę: rozwoził jedzenie, wykładał towar w sklepach, pracował na stacji benzynowej. Czy miał dziewczynę – nie wiadomo. Nie udało mu się ustabilizować swojego życia na tyle, żeby założyć rodzinę. Ponad rok spędził w Holandii, gdzie pracował w sortowni warzyw. Nałogów brak. Jego konto na Facebooku też za bardzo nie odróżniało go od reszty ludzi w jego wieku: gdzieś tam był, coś tam widział, tu zjadł, tam wypił, cieszył się ze zwycięstw FC Barcelony i porażek Realu Madryt. Podobno znał na pamięć serial Kompania Braci. Po powrocie z Niderlandów nie podjął żadnej pracy i po czterech miesiącach wyjechał na Ukrainę, żeby – jak sam napisał w jednym z postów w mediach społecznościowych – walczyć w słusznej sprawie. Na wojnie też się niczym nie wyróżnił, chociaż był zdyscyplinowanym żołnierzem. Jeden z jego dowódców twierdził, że ma kompleks bohatera. Zgłosił się do niego z pomysłem, że może dostać się za linię wroga i zabić któregoś z wyższych rosyjskich oficerów. Miał zdawać sobie sprawę z tego, że byłaby to misja samobójcza.
- Kiedy wrócił do Polski? - Kościuk odłożył dossier wręczone mu przez jego szefa Nikodema Bu­dzisza. Obaj panowie znali się jeszcze z czasów studenckich, kiedy nic nie zapowiadało, że po przekroczeniu pięćdziesiątki będą czołowymi bezpieczniakami Rzeczypospolitej. Stare dobre czasy, po których pozostały tylko wspomnienia. Te dobre, bo złe ludzki umysł z czasem wymazuje z pa­mięci.
- Miesiąc temu. Od razu zaczął umieszczać nagrania w mediach społecznościowych. No wiesz, precz z ruskim najeźdźcą, niepodległa Ukraina, walka o wolność waszą i naszą.
- Wydaje się być porządnym człowiekiem. Narażał się. Mógł zginąć albo zostać kaleką. To wszystko właściwie dla idei, bo chyba nie muszę przypominać, że jako najemnik raczej się nie do­robił. Po co w takim razie się nim zajmujemy?
Budzisz wyciągnął następną teczkę, którą podał siedzącemu po drugiej stronie mahoniowego biurka Kościukowi. Ich spotkania zawsze wydawały się mieć charakter nieformalny. Jeden mógł prowokować drugiego, zadając retoryczne pytania albo udawać że czegoś nie usłyszał, tak żeby ten drugi musiał się powtarzać.
- Może byś mi to streścił – Kościuk otworzył kolejną teczkę zawierającą informacje dotyczące niejakiego Mamesa. Było w niej więcej niż w pierwszej zadrukowanych arkuszy papieru, ale też zdjęcia i to od nich zastępca szefa Służby Specjalnej rozpoczął zapoznawanie się z ciemną stroną rozpracowywanego figuranta.
- Rychu, chyba nie muszę ci tłumaczyć jak jest na wojnie? Ludzie muszą dokonywać dramatycz­nych wyborów, balansując na granicy życia i śmierci. To co w normalnych warunkach uchodziłoby za niedopuszczalne, w warunkach permanentnego ryzyka staje się... No może nie usprawiedliwione, ale z pewnością...
Budzisz przerwał swój wywód, gdy Kościuk podniósł do góry jedną z fotografii. Przedstawiała ona zwłoki mężczyzny w mundurze ze związanymi drutem rękami.
- To chyba jeniec wojenny – Kościuk trzymał zdjęcie tak, żeby Budzisz mógł się przypatrzeć szczegółom, chociaż z pewnością przestudiował je już wcześniej.
- Nie chyba, ale na pewno – Budzisz powiedział to z niejaką ulgą, co wyraźnie sugerowało, że jego wypowiedź na temat tragizmu wojennych wyborów była tylko grą, mającą naprowadzić swoje­go zastępcę na właściwy trop. - Wiele wskazuje na to, że ten... Jak mu tam...
- Mames – Kościuk pomimo wstępnej niechęci zaczął czytać akta dotyczące figuranta.
- Więc ten Mames ma na koncie zbrodnie wojenne. Powinniśmy go aresztować i oddać w ręce Ukraińców, żeby ci mogli postawić go przed sądem i wymierzyć sprawiedliwość. To przecież nie nasz problem. Co o tym myślisz?
Kościuk podniósł wzrok na Budzisza. Szef pyta go, czy przekazać faceta podejrzanego o dokona­nie zbrodni wojennych naszemu sojusznikowi. Więc nie jest pewien jak postąpić w tak oczywistej sprawie.
- Te materiały trafiły do nas drogą oficjalną? Bo jeśli nie, to zastanawiam się czy czytać je dalej. Słuchaj – Kościuk nie czekał na odpowiedź swojego przełożonego – to może być Ukraińska prowo­kacja. Nasz kochany prezydent, widząc że słupki sondażowe nie za bardzo odpowiadają jego ocze­kiwaniom, wziął ostry kurs na sprawę ukraińską z właściwym sobie wyczuciem i finezją. Czartory­ski po prostu przegiął, oskarżając Kijów o próby dogadania się z Rosją za plecami Sojuszu i to w momencie, gdy trwają walki o Charków. Wiesz co bym zrobił na ich miejscu?
- Oskarżyłbyś któregoś z walczących po ich stronie Polaków o bycie zbrodniarzem, żeby osłabić sympatię zachodniej opinii publicznej wobec Polski - tym razem Budzisz nie czekał, aż jego zastęp­ca sam odpowie na postawione przez siebie pytanie.
- Na przykład. Gdyby nie było dowodów w tej sprawie, to bym je spreparował. Nie patrz tak na mnie, mówimy o państwie, które może zniknąć z mapy. W takiej sytuacji wszystkie chwyty są do­zwolone. Tak więc oskarżyłbym jakiegoś typa z Polski, że strzelał w tył głowy rosyjskim jeńcom wojennym. Czyli że właściwie zabijał bezbronnych ludzi. Wybrałbym takiego, który już siedzi w Polsce, żeby przerzucić na Lachów ciężar podjęcia decyzji w tej sprawie. Zakładałbym, że nic nie zrobią, więc odczekałbym trochę i po pewnym czasie upublicznił sprawę metodą „na przeciek”. Jest to banalnie proste.
Budzisz wsłuchiwał się uważnie w wywód Kościuka, nie mogąc ukryć niezdrowej fascynacji lek­kością z jaką ten przedstawiał hipotetyczny plan prowokacji o międzynarodowym zasięgu. Musiał przyznać, że gdyby wywiad ukraiński chciał przeprowadzić prowokację mającą uderzyć w wizeru­nek Polski, to przedstawiona przez jego zastępcę metoda miałaby wielkie szanse powodzenia.
- Czyli oddajemy go Ukraińcom, niech oni się martwią co z nim zrobić. A co z prezydentem? Mam go powiadomić o całej sprawie?
- Wiesz, że skoro my się o tym dowiedzieliśmy, to prezio też powinien – Kościuk zaczął pocierać kciukiem brodę, co oznaczało, że zastanawiał się nad czymś intensywnie. - Ale ja bym mu nic nie mówił, bo on zaraz to upubliczni, żeby chronić własny tyłek.
Kościuk zesztywniał, jakby dopiero teraz zdał sobie z czegoś sprawę. Po chwili kontynuował:
- Może tu właśnie chodzi o skompromitowanie tego przygłupa? Jeśli to on wyskoczy z tą infor­macją, to tak jakby przyznawał, że Rzeczpospolita ma z tym coś wspólnego. Chociaż może się też przestraszyć i tym razem wyjątkowo siedzieć cicho. Zamierzasz mu pokazać tę teczkę?
- Nie. O jej istnieniu wiemy tylko my dwaj. No i ukraińskie służby. I tak ma pozostać. Ja bym naj­chętniej z tym nic nie robił i poczekał, jak się rozwinie sytuacja.
- Czyli jak zwykle – Kościuk był już przyzwyczajony do stylu pracy swojego szefa, który polegał na odwlekaniu decyzji jak najdłużej się dało.
- Jak zwykle. Teczkę możesz zabrać ze sobą, żeby na spokojnie się zapoznać z jej zawartością, chociaż materiał jest ciężki. Czytając takie raporty widzisz, jak naprawdę wygląda wojna. Niby o tym wiesz, ale dopiero jak się zapoznajesz z tego typu materiałami, to zaczyna to do ciebie docie­rać. Cały ten moralny brud, który widzisz tylko na ekranach...
- Dobrze, oddam do piętnastej.
Kościuk złożył papiery do teczki, podniósł się z wysiłkiem z krzesła i cicho wyszedł z gabinetu sze­fa Służby Specjalnej.

II
Lucjan miał jednak rację. Nie trzeba było się pchać pośród ludzi, nie wiedząc jaka będzie ich re­akcja. Wiece wyborcze to co innego, bo tam możesz spotkać swoich, którzy przyszli specjalnie po to, żeby cię zobaczyć. Bartosz Czartoryski musiał przyznać przed samym sobą, że wolałby znowu ruszyć w trasę po kraju i poczuć klimat kampanijnej walki o głosy wyborców. Jasne że bycie prezy­dentem jest fajne. Nie chodzi tylko o sam blichtr z tym związany. Chociaż Czartoryskiemu wyda­wało się, że jego poprzednikowi na urzędzie, głównie o to chodziło. Pewnie dlatego skończył swoją karierę jako prezydent na jednej kadencji. Ale ta świadomość, że jesteś numerem jeden i że nad tobą nie ma już nikogo. No może oprócz prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego telefoniczne poła­janki musiał od czasu do czasu znosić, w związku z eskalacją konfliktu w ogarniętej wojną Ukra­inie. Walker oskarżał go o to, że Polska nie robi wystarczająco dużo, żeby wspomóc ukraińską ar­mię. Może nawet miał rację, ale sondaże wskazywały, że większość społeczeństwa nie chce więk­szego zaangażowania w wojnę. Czartoryski musiał więc lawirować, żeby mieć nadzieję na dłuższe zakwaterowanie w Belwederze i wstrzymywanie ruchu w centrum miasta, podczas prze­jazdów jego ulicami opancerzoną limuzyną.
Lucjan powiedział mu ostatnio, że pewne rzeczy w zbliżającej się kampanii wyborczej trzeba bę­dzie zmienić. Przede wszystkim nie można pozwalać na tak zwane pytania z sali. Podczas pierwszej kampanii to działało, bo pozwalało ludziom odnieść wrażenie, że kandydatowi Czartoryskiemu leżą na sercu troski jego rodaków. Bo rzeczywiście leżały – chociaż nikt z jego sztabowców, z Lucjanem na czele, w to nie wierzył. Ale to było cztery lata temu, kiedy Bartosz Czartoryski z biznesmena, który pierwszy milion oraz każdy kolejny uczciwie zarobił, przeistoczył się w trybuna ludowego, wyrażającego głośno gniew tych, których system zawiódł. Drogie mieszkania, słabo płatna praca, zmniejszające się możliwości awansu społecznego. Na tym można było zbić kapitał polityczny, jeśli było się wiarygodnym na tyle, żeby przekonać ludzi, że wie się jak temu zaradzić. Pytanie czy pre­zydent, będący siłą rzeczy częścią systemu, był tak samo wiarygodny jak kandydat nie ponoszący za nic odpowiedzialności i nie muszący podejmować decyzji, których skutki dotykały tych auten­tycznie pokrzywdzonych.
Jadąc prezydencką limuzyną przez miasto, Czartoryski nadal widział to samo, co wcześniej, gdy tymi samymi ulicami przejeżdżał swoją prywatną limuzyną. Przygnębionych i zagonionych ludzi, dziewczyny chodzące w podartych spodniach, narkomanów ledwo trzymających się na nogach i biedaków grzebiących po śmietnikach. Chociaż ten ostatni obrazek nie pojawiał się chyba tak czę­sto, gdy był jeszcze osobą prywatną, a nie najważniejszym politykiem w kraju. To oznaczałoby, że sytuacja w kraju się pogorszyła, a to z kolei tłumaczyłoby pikujące sondaże. Co można było z tym zrobić? Niewiele. Gospodarczo Polska zależała od koniunktury w Niemczech, które zain­westowały nad Wisłą kilkaset miliardów euro. A Niemcy też ostatnio słabo przędły. Szczególnie gdy skończyły się dostawy taniego gazu z Rosji, wykorzystywanego w tamtejszym przemyśle.
Ogólnie rzecz biorąc to była kicha i należałoby, zdaniem Lucjana, iść w propagandę, pozwalającą odwrócić uwagę od realnych problemów. Tu pomiędzy prezydentem a szefem jego kancelarii była pełna zgoda. Rozbieżności dotyczyły jedynie tego, jak miałoby to wyglądać w praktyce. Czartory­ski był zdania, że należy podpiąć się pod sukcesy polskich sportowców, tak żeby ludzie widzieli, że wybitne zasługi rodzimych atletów, są osiągnięciami całego społeczeństwa, na którego czele stoi prezydent. Lucjan zaczął marudzić, że niby wszystko się zgadza, ale w praktyce naród może to ode­brać w ten sposób, że prezydent nie ma własnych sukcesów, dlatego podpisuje się pod cudzymi. Czartoryski się jednak uparł.
Za pierwszym razem poszło gładko. Wystarczyło tylko poczekać, aż najlepszy polski piłkarz, Aleksander Kempiński, strzeli gola dla hiszpańskiej drużyny w rozgrywkach Ligi Mistrzów. Na­stępnie założyć szalik w narodowych barwach, chwycić za kieliszek wypełniony szampanem, uśmiechnąć się od ucha do ucha, zrobić zdjęcie i wrzucić je na media społecznościowe z gratulacja­mi dla Kempińskiego. I już można było zbierać lajki za bycie wiernym kibicem zwycięskiej druży­ny.
Za drugi razem było już gorzej. Plan był taki, że reporterka z zaprzyjaźnionej redakcji na sam ko­niec konferencji prasowej, gdy już wszystkie poważne tematy zostaną wyczerpane, poprosi Czarto­ryskiego o komentarz na temat zwycięstwa polskiej tenisistki Anety Michalak w turnieju wielkosz­lemowym w Lizbonie. I tak rzeczywiście się stało.
- Panie prezydencie – nieoczekiwanie dla wszystkich, oprócz oczywiście prezydenta, zabrała głos wymieniona wyżej pani reporter – jak pan ocenia wspaniałe zwycięstwo Anety Michalak w tego­rocznym Portuguese Open?
- No cóż – Czartoryski wyraźnie ożywił się, ostentacyjnie znudzony poprzednimi pytaniami – wszyscy wiedzą, że moje ulubione dyscypliny sportowe to piłka nożna i MMA. Nie znaczy to jed­nak, że nie lubię obejrzeć sobie zawodów sportowych w tak elitarnych dyscyplinach jak tenis, siat­kówka czy żużel. Poza tym im więcej naszych sportowców realizuje w praktyce hasło, czy raczej motto, Polska górą, tym lepiej. Gratulacje dla pani Michalak za odniesienie, kolejnego już, zwycię­stwa w turnieju cyklu ATP.
Wśród dziennikarzy i reporterów zebranych w sali konferencyjnej zapanowała konsternacja. Czartoryski zdał sobie sprawę z tego, że popełnił jakąś gafę. Nie wiedział jednak o co chodzi. Prze­cież złożył gratulacje, tak jak zobowiązywała go do tego prezydencka etykieta. Coś jednak poszło nie tak, bo nawet zaprzyjaźniona pani redaktor była skonfundowana. Dopiero po dłuższej chwili do Czartoryskiego dotarło, że pomylił turniej dla kobiet z turniejem z udziałem mężczyzn.
- WTA – prezydent niemal krzyknął do mikrofonu, próbując sprostować niefortunną wypowiedź – Oczywiście, że WTA. No w porządku...
Jednak w mediach społecznościowych z prezydenta tym razem sobie żartowano. A i rykoszetem oberwała, niewinna przecież niczemu, nieszczęsna Aneta Michalak.
Trzecie podejście miało być już bez żadnej ustawki i z udziałem kibiców na Stadionie Narodo­wym. Pretekstem do tego były zawody żużlowe cyklu Grand Prix z udziałem wybitnego polskiego żużlowca Maksymiliana Dudzińskiego, broniącego zresztą tytułu mistrza świata. Czartoryski nie mówił o tym głośno, ale liczył na zwycięstwo Dudzińskiego w warszawskich zawodach, co stano­wiłoby doskonały pretekst do złożenia mu gratulacji osobiście przez głowę państwa. Problem pole­gał na tym, na co opuszczającemu Belweder w drodze na stadion prezydentowi zwrócił uwagę, w ogóle nie lubiący sportu Lucjan, że kibice żużlowi byli z założenia anty-establishmento­wi i pojawienie się na trybunach tak prominentnego polityka mogło ich tylko rozsierdzić. I tak się niestety stało.
Gdy na podwieszonym pod dachem stadionu ogromnym telebimie pojawiła się uśmiechnięta twarz Bartosza Czartoryskiego, przez trybuny przetoczyły się gwizdy, wyrażające co najmniej dez­aprobatę dla próby mieszania czarnego sportu ze światem wielkiej polityki. Prezydent wytrzymał całe dziesięć sekund, bo tyle trwała oficjalna prezentacja jego osoby przez spikera zawodów, z przyklejonym do twarzy uśmiechem, jednak gdy tylko zniknął z wielkiego ekranu, nie potrafił za­panować nad swoją złością.
- Gwizdajcie, gwizdajcie, debile – powiedział ni to do siebie, ni to do zgromadzonych w vipow­skiej loży agentów jego osobistej ochrony. Był całym incydentem tak wzburzony, że nie wstał na­wet podczas prezentacji, by oklaskiwać pozdrawiającego licznie zgromadzonych kibiców Maksy­miliana Dudzińskiego. Nie miało to jednak większego znaczenia, gdyż mistrz świata nie czuł się chyba na warszawskim torze najlepiej - nie awansował nawet do finałowego biegu. Czartoryski rozczarowany ogólnym przebiegiem zawodów, nie czekał na ich zakończenie, tylko opuścił stadion wcześniej, w wyraźnie kiepskim nastroju, co użytkownicy mediów społecznościowych nie omiesz­kali mu wytknąć w licznych komentarzach.

III
Mniej więcej w tym samym czasie pod jednym z wysokoobrotowych sklepów z artykułami spo­żywczymi w Czechowie Północnym, dzielnicy mieszkaniowej Lublina, niejaki Adam Szymanik przedstawiał w różowych barwach przyszłość mającą czekać go po przeprowadzce do stolicy. Jego słuchaczami było dwóch ciemnych typów, będących przedstawicielami lubelskiego półświatka.
- Do czego ja tutaj mógłbym dojść? - Szymanik zwrócił się z tym pytaniem do Borego, atletycz­nie zbudowanego dwudziestolatka w czapce z logo drużyny Motor Lublin.
- Adi, tutaj jednak wyrobiłeś sobie pozycję, a tam będziesz zaczynał od zera – zimno zauważył Bory, kierując wzrok na swojego rówieśnika Delikata, mającego wygląd osiedlowego cwaniaka, jakby szukał potwierdzenia postawionej przez siebie tezy.
- Wiadomo, że duże miasto, to duże możliwości, ale też większa konkurencja. No i w stołecznej policji też chyba nie masz żadnych układów – Delikat też podchodził sceptycznie do pomysłu prze­prowadzki Szymanika do Warszawy.
- Układy to tam ma Wiedźmin, dla którego będę pracował. I to na początek wystarczy. Mam dwa­dzieścia sześć lat i pora myśleć o przyszłości. O założeniu rodziny. O wybudowaniu domu, spłodze­niu syna i wzięciu odpowiedzialności za innych. A tutaj co? Mam pilnować, mieszkających dalej u mamusi dilerów, w nadziei, że któregoś dnia będę miał ich pod sobą tylu, że sumy przez nich wy­kręcane, zrównoważą ryzyko, które ja osobiście podejmuję.
Bory i Delikat spojrzeli na siebie.
- Bez obrazy, panowie – Szymanik zrozumiał, że jego podwładnym należy się jakieś głębsze wy­jaśnienie – ale pojawiła się okazja i głupi bym był, gdybym z niej nie skorzystał. Gdy będziecie w moim wieku też to zrozumiecie. Na razie wiecie tylko jedno, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szam­pana. Ale jest też inna ważna zasada, którą powinniście kierować się w życiu: nie ma rozwoju bez wysiłku. Wiadomo, że będzie ciężko. Przecież nie zgodziłem się od razu, bo muszę myśleć o Agacie. Dla niej to też będzie wyzwanie. Chociaż w sumie to nie wiem... Może właśnie ona szyb­ciej się zaaklimatyzuje? Wiecie, te wielkomiejskie klimaty. Celebryci, gwiazdy kina i estrady.
- A gdyby ci się nie spodobało, to wrócisz do Lublina? - Dla Delikata cały pomysł wydawał się ja­kąś abstrakcją, wiedząc że jego szef na salonach raczej do tej pory nie bywał. A jeśli już, to na ta­kich, gdzie nie było podłogi. Zresztą pytanie zadał w taki sposób, żeby Szymanik zdawał sobie sprawę z jego prowokacyjnego charakteru.
- Kurwa, dlaczego masz z tym taki problem? Boli cię to, że otworzyły się przede mną nowe moż­liwości? - Szymanik szykował się do zbesztania Delikata, ale w tym momencie ze sklepu wyjechał wózek z zakupami, pchany przez atrakcyjną brunetkę, która z pewnym wysiłkiem skręciła w stronę zaparkowanego nieopodal BMW.
Szymanik otworzył bagażnik swojego samochodu.
- Nie kupiłam wszystkiego, bo o tej porze to półki są przebrane. Musimy przyjeżdżać rano.
- Rano nie mam czasu. Ładuj to i jedziemy. - Szymanik sam zabrał się za pakowanie zgrzewek wody mineralnej do bagażnika, a Bory i Delikat chwycili za torby zakupowe, do których Agata pa­kowała artykuły spożywcze. Gdy kobieta nachylała się nad koszykiem Bory kątem oka spoglądał pożądliwie na jej wydatny biust.
- Spokojnie, przecież o was nie zapomnę. Gdy tylko się tam ustatkuję, i wy będziecie tego chcieli, ściągnę was do siebie. Będziecie mogli pracować dla mnie w Wawie. Przecież współpraca między nami świetnie się do tej pory układała – mówiąc to Szymanik wyciągnął w ich stronę dwie butelki litrowego Jacka Danielsa. - Ode mnie, żebyście mnie dobrze wspominali – dodał z uśmiechem.
Delikat i Bory ochoczo przyjęli podarunki okolicznościowe.
- Do zobaczenia wkrótce – nastąpił moment pożegnania, zakończony krótkimi, ale mocnymi uści­skami pomiędzy mężczyznami. Szymanik wyglądał na wzruszonego, jednak wstydząc się swoich emocji, szybko odwrócił się i wsiadł do samochodu
- Powodzenia w stolicy – z lubieżnym uśmiechem zwrócił się do Agaty Delikat.
Ta chciała już coś powiedzieć, ale tylko uśmiechnęła się, pomachała chłopakom na pożegnanie i także wsiadł do samochodu, który po chwili ruszył.
- Będziesz za nimi tęsknił? - zapytała Agata.
- Jest coś o czym ci nie powiedziałem. W Warszawie nie będę miał nikogo pod sobą.
- To znaczy?
- Ja tam... Chodzi o to że... Na początku będę musiał...
- Chyba nie będziesz tam biegał z tematem?
Agata czekała, aż jej mąż stanowczo zaprzeczy tym insynuacjom, ale Szymanik tylko milczał.
- Będziesz dla Wiedźmina biegał z tematem?
Agata pochyliła się do przodu, próbując nawiązać z mężem kontakt wzrokowy. Ten jednak wyda­wał się zbyt zaabsorbowany prowadzeniem samochodu. Być może gryzło go sumienie, że tak długo ukrywał przed swoją kobietą tę wstydliwą dla niego informację. W praktyce oznaczało to, że prze­prowadzka z Lublina do Warszawy miała być zdegradowaniem jego, ale także i Agaty, pozycji spo­łecznej. Nawet jeśli finansowo mieliby na tym zyskać.
- Tylko na początku. Przez kilka miesięcy – wyrzucił wreszcie z siebie Szymanik. Przyniosło mu to pewną ulgę.
Agata nie wyglądała jednak na usatysfakcjonowaną potwierdzeniem swoich podejrzeń. Wręcz przeciwnie.
- Co ja powiem tatusiowi? - załkała żałośnie.
- Widzisz Agata, jaka ty głupia jesteś. Schodzimy w dół, żeby wybić się w górę. W Warszawie po­trzebują ludzi takich jak my. Młodych, dynamicznych, wiedzących czego chcą od życia. Przestań się mazać!
- Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś? - Agata próbowała się uspokoić. Bezskutecznie.
-A co by to dało?
Samochód zatrzymał się przed skrzyżowaniem na czerwonym świetle. Pozwoliło to Szymanikowi zebrać myśli.
- Żaba, obiecałem ci luksus i słowa dotrzymam. Musisz mi jednak pomóc. Ważne jest, żebym miał wolną głowę. Żadnych awantur. Słuchaj, różnie między nami było, ale zawsze umieliśmy się dogadać. I ja to doceniam. Po prostu nie chcę, żeby ci odwaliło tylko dlatego, że przeprowadziliśmy się do warszawki.
- Mnie ma odwalić? To ty przestań wsadzać kutasa w...
- Zamknij się! Właśnie o tym mówię! Nie możemy rozmawiać w ten sposób.
- Żadna kobieta na moim miejscu...
- Żadna kobieta ci nigdy nie dorównała i nie dorówna. Właśnie dlatego się martwię. Tam wszyst­ko będzie się działo szybciej i powinniśmy oboje zdawać sobie z tego sprawę.
Samochód ruszył na zielonym świetle.
- Pytałaś czy będę za nimi tęsknił. Nie wiem. Może nie powinienem.

IV
Devine nie spał dobrze ostatniej nocy. A do tego krótko, ponieważ dotarł do domu na warszaw­skim Targówku tuż przed trzecią nad ranem. Było kilka minut po siódmej i z trudem gramolił się z łóżka. Miał dwadzieścia cztery lata i świetlaną przyszłość przed sobą. Akurat nie tego konkretnego dnia, ale ogólnie. To znaczy wydawało mu się, że jego przyszłość taka będzie. Miał ku temu mocne podstawy, w postaci swojego kuzyna Emmanuela – barwnej osobistości warszawskiego półświatka. Obydwaj reprezentowali drugie pokolenie nigeryjskich emigrantów, których rodzice przyjechali do Polski na studia na początku lat dziewięćdziesiątych. Samych siebie określali jako czarnoskórych Polaków, a Nigeria była dla nich jedynie krajem pochodzenia ich przodków.
- Kurwa, nie mogę – Devine ukrył twarz w dłoniach. Najchętniej położyłby się i spróbował za­snąć.
Jeśli rodzice wiązali przyszłość swoich synów z pójściem w ich ślady, to się srogo zawiedli. Może Emanuel mógłby wieść normalne życie, ponieważ przez większość swojej młodości był po prostu zwykłem nastolatkiem, jeśli można tak określić czarnoskórego chłopaka w szkole składającej się z samych białych, to z Devine od początku coś było nie tak. Podejrzewano ADHD, ale ostatecznie nie postawiono takiej diagnozy. Jednak skłonność do przemocy i częste wybuchy agresji, wskazywały na to, że nie jest taki jak inni. Może problemy z nawiązaniem przyjacielskich relacji z rówieśnikami z innego kręgu kulturowego miały na to wpływ, ale Emmanuel był w podobnej sytuacji i nie stwa­rzał takich problemów. Devine po prostu wolał być sam i lepiej czuł się w swoim towarzystwie niż w jakiejkolwiek grupie rówieśniczej.
- Zaraz się... – wiedział, że musi wstać, ale wciąż szukał wymówki, żeby tego nie zrobić.
- Mmmm... - kobieta, leżąca po drugiej stronie łóżka, przekręciła się na drugi bok.
Devine, nie chcąc jej budzić, zmobilizował wszystkie siły, aby bezszelestnie podnieść się z łóżka i przejść kilka kroków łączących sypialnię z korytarzem. Obejrzał się jeszcze za siebie, aby upew­nić się, że jego kochanka nie wybudziła się z głębokiego snu.
Na dole w salonie wskoczył z powrotem w dresy Lacoste z melanżowej mieszanki bawełnianej, które zostawił na krześle kilka godzin wcześniej. Gdzieś w pobliżu powinny były leżeć też jego klapki, ale te, jak na złość, nie dały się odnaleźć. Poczłapał więc do szafki na buty i wzuł parę roz­deptanych adidasów, które miały tę zaletę, że nie trzeba było ich sznurować. Ubrany wyszedł drzwiami od salonu na taras prowadzący na ogród.
Orzeźwiło go chłodne poranne powietrze. Wciągnął je w płuca. Sąsiedzi mieszkający po drugiej stronie płotu wynajmowanego przez niego bliźniaka, nie zdradzali żadnych przejawów aktywności. Była sobota. Pewnie wszyscy jeszcze spali.
Zachciało mu się papierosa. Zaczął sprawdzać kieszenie dresów w poszukiwaniu paczki Chester­fieldów, które nałogowo palił, ale jedyne co znalazł to zapalniczka. A to przypomniało mu o zada­niu, dla którego musiał tak wcześnie zwlec się z łóżka.
W rogu ogrodu stała drewniana szopa, w której trzymał rowery, narzędzia, kosiarkę i kanister z benzyną. Było też tam sześć pustych butelek po piwie i brudne szmaty pocięte w pasy. Devine po­stanowił wyciągnąć je na zewnątrz. To samo zrobił z kanistrem. Zlustrował jeszcze raz posesję są­siadów, z której nadal nie dobiegały żadne oznaki życia. Właściwie powinien zamknąć się w szopie, by pozostawać poza zasięgiem wzroku ewentualnych ciekawskich, jednak obawiał się, że smród benzyny spowoduje nawrót fali mdłości, które udało mu się odpędzić, po wyjściu z domu na ogród.
Ustawił butelki w jednym rzędzie i do pierwszej z nich włożył lejek. Otworzył kanister i zaczął powoli napełniać butelkę, tak aby ciecz wypełniała ją mniej więcej w dwóch trzecich. Następnie po­wtórzył całą operację pięciokrotnie. Zadowolony z efektu zamknął kanister i odniósł go do szopy. Teraz musiał skoncentrować się na zatkaniu ich szmatami, które miały stanowić rodzaj lontu. Nie wszystkie przygotowane wcześniej tkaniny się do tego nadawały, więc najpierw dokonał selekcji, a później zabrał się do czopowania granatów ręcznych własnej produkcji. Szło mu to na tyle spraw­nie, że szyjka każdej kolejnej butelki była zatykana przez niego w coraz szybszym tempie. Ostat­nia butelka zapalająca, do której nie zdążył jeszcze wepchnąć lontu, wypadła mu z rąk i jej zawar­tość rozlała się na kamienną posadzkę. Devine klnąc siarczyście wrócił do szopy po kanister i lejek. Wtedy usłyszał, że drzwi prowadzące na taras jego sąsiadów otworzyły się. Jego decyzja była bły­skawiczna. Rzucił kanister w kąt, wybiegł przed szopę i jednym ruchem zgarnął ustawione blisko siebie butelki w garście obu rąk. W ciągu sekundy były już w szopie. Wrócił szybko po tę opróż­nioną przypadkowo i ją też ukrył przed widokiem publicznym. Zamknął szopę i szybkim krokiem wrócił do domu.
W kuchni umył ręce w zlewozmywaku, używając do tego płynu do mycia naczyń. Otworzył lo­dówkę i wyciągnął z niej butelkę piwa. Pełną. Wreszcie mógł usiąść i odsapnąć. Nie tak miał wy­glądać początek tego weekendu, co do którego miał inne plany, ale Emmanuel zadzwonił do niego dwa dni wcześniej, informując go, że pewne sprawy się pokomplikowały i trzeba będzie je napro­stować. Zawsze gdy coś poszło nie tak i jego kuzyn uważał, że trzeba temu zaradzić używał tego terminu – naprostować. W większości przypadków oznaczało to podjęcie działań podlegających sankcjom karnym. Rzecz jasna nie robił tego osobiście, tylko rękami Devine.
Kapsel wygiął się się bez oporu pod wpływem otwieracza i połowa zawartości butelki została przelana do szklanki. Już kilka łyków powinno wystarczyć do poprawienia samopoczucia, jednak Devine zwlekał z wypiciem choćby jednego. Delektował się samym widokiem napoju. Wreszcie podniósł szklankę i zbliżył ją do ust. Zamarł w takiej pozycji, jakby chciał się upewnić, czy na pew­no jest gotowy na to, co ma za chwilę nastąpić. Dotknął brzegu naczynia dolną wargą i zaczął po­woli przechylać szklankę w swoim kierunku. W tym momencie na zewnątrz rozległ się dźwięk sa­mochodowego klaksonu.
Przed bramą prowadzącą na teren posesji stało pomarańczowe Lamborghini za kierownicą które­go siedział czarnoskóry mężczyzna w czapce z daszkiem i okularach przeciwsłonecznych. Oczywi­ście Devine od razu rozpoznał w kierowcy swojego kuzyna. Emmanuel nie zgasił silnika samocho­du, co sugerowało, że czeka aż Devine otworzy bramę wjazdową. Ten zrobił to za pomocą pilota, dopiero gdy zbliżył się do niej na kilka kroków. Mógł sobie na to pozwolić. Był przecież na swoim terenie.
Nie czekając, aż Emmanuel zatrzyma pojazd i z niego wysiądzie, Devine ruszył ścieżką pomiędzy płotem a ścianą budynku, prowadzącą do znajdującego się na tyłach ogrodu. Już od jakiegoś czasu kuzyn grał mu na nerwach swoimi złośliwościami pod jego adresem, dlatego przestał okazywać mu szacunek w sposób przesadny, tak jak to było jeszcze do niedawna. Teraz po prostu słuchał, co Em­manuel ma mu do powiedzenia i ewentualnie zadawał pytania, jeśli coś było dla niego niejasne. Także tym razem nie zamierzał być zbyt wylewny. Stanął przed drewnianą szopą w razie, gdyby musiał zaprezentować efekty swoich przygotowań do czekającego go zadania i zaczął szukać po kieszeniach paczki papierosów. Ponownie znalazł tylko zapalniczkę.
- Nie zaprosisz mnie do środka? - tym razem to Emmanuel kazał no siebie czekać przez dłuższą chwilę. Zdawał sobie sprawę, że Devine jest rozdrażniony jego obecnością, ale równocześnie wie­dział, że ten nie może nic z tym zrobić. Mimo że byli kuzynami, to przede wszystkim ich relacje charakteryzowały się zależnością szef-podwładny. A z tego wynikały pewne konsekwencje.
- Mam gościa. Mam nadzieję, że jej nie obudziłeś. Jej i sąsiadów – Devine ostanie zdanie wypo­wiedział szeptem, dając kuzynowi do zrozumienia, że muszą zachować pewne elementy konspira­cji.
- Która to? Tatiana? - Emmanuel wyciągnął z kieszeni kurtki paczkę Marlboro i skierował ją w stronę Devine. Gest pojednawczy na złagodzenie narastającego napięcia.
- Z Tatianą zerwałem jakieś dwa miesiące temu – Devine sięgnął po papierosa. Zamierzał trzymać się swojej taktyki mówienia tylko tyle, ile jest to konieczne. Zapalił zapalniczką dwa papierosy. Najpierw kuzyna, później swój.
- Rozmawiałem z Wiedźminem. Powiedział mi, że uderzyłeś pięścią w twarz jednego z jego ludzi. Masz coś na swoje usprawiedliwienie?
- Nazwał mnie czarnuchem. Jak byś zareagował na moim miejscu?
- Ja znam inną wersję. Facetowi musieli drutować szczękę, ponieważ zareagował, gdy zacząłeś przystawiać się do jego kobiety.
- A tę inną wersję to znasz od kogo? Od Wiedźmina? Po co w ogóle z nim gadasz? Powinieneś na­pluć na tego skurwysyna. Na niego i tych jego cebulaków. Od kiedy w ogóle trzymasz z białymi?
Emmanuel tylko uśmiechnął się na tę ostatnią uwagę. Devine wydawał mu się taki dziecinny.
- Dlaczego trzymam z Wiedźminem? Pewnie dlatego, że mam z tego hajs. Ty też chyba nie narze­kasz?
- Nie będzie mnie cebulak wyzywał od czarnuchów.
Devine nerwowo zaciągnął się papierosem. Czuł że Emmanuel nie uwierzył w jego wersję.
- Musisz to naprostować. Jutro pojedziesz do Wiedźmina i ustalicie wspólnie i w porozumieniu ile będzie cię to kosztowało. I nie próbuj mnie w to mieszać.
Nastąpiła chwila krępującej ciszy. Emmanuel spojrzał na zegarek.
- Jesteś gotowy?
- Tak, jestem. Kiedy ma ruszać?
- Za godzinę. Jak zamierzasz to rozegrać?
- W starym stylu. Metoda dobra, bo wielokrotnie sprawdzona – Devine zły, że kuzyn nie wstawił się za nim, nie zamierzał zdradzać mu żadnych szczegółów.
- Bardzo dobrze. Życzę powodzenia – Emmanuel spojrzał w oczy swojego kuzyna. Nie żeby chciał coś z nich wyczytać. Po prostu wykorzystał sytuację, że tylko on miał na nosie okulary prze­ciwsłoneczne.
- Dobra, pojadę jutro z samego rana do Wiedźmina i załatwię sprawę polubownie. Przepraszam, że narobiłem ci problemów.
- Mnie żadnych problemów nie narobiłeś. Tylko sobie. Nie pierwszy zresztą raz.
- Emmanuel, miałbym do ciebie sprawę – Devine przybierając pojednawczy ton, miał w tym swój interes. - Potrzebowałbym... Chciałbym... Czy mógłbyś pożyczyć mi... Bo chodzi o to, że miałem sporo wydatków i teraz jeszcze...
- Ile?
- Dziesięć tysięcy. Euro – słowo „euro” Devine wypowiedział niemal bezgłośnie.
- Słuchaj, Devine. Chciałbym, żeby to do ciebie dotarło za pierwszym razem, bo później nie będę już do tego wracał. Ujmę to więc obrazowo. Prędzej cała Warszawa spłonie niż ja ci pożyczę dzie­sięć tysięcy euro.
- Całe miasto? - Devine rzucił niedopałek papierosa pod swoje stopy i przydeptał go adidasem. Właśnie za takie gadanie zaczął tracić do Emmanuela szacunek.
- Całe – Emmanuel swój niedopałek wrzucił do kałuży znajdującej się przed nimi. W górę buch­nęły płomienie. Co ciekawe – zaskoczyło go to. Próbował przez chwilę zrozumieć zaistniałą sytu­ację, ale szybko się poddał.
- Takie numery chce ci się odwalać, ale żeby się ogarnąć to nie – ruszył w kierunku swojego Lam­borghini. Po kilka krokach zatrzymał się i odwrócił w stronę Devine. - Nie mam takiej gotówki przy sobie. Przyjedź wieczorem.
Emmanuel ruszył dalej. Teraz to Devine próbował zrozumieć rozgrywającą się na jego oczach scenę. Układał to wszystko w głowie, patrząc na wzniecony przez swojego kuzyna płomień.

Kulisy Operacji Belweder - prezentacja postaci

2
Rozumiem, że to wprowadzenie postaci, ale to jest duży blok tekstu. Wrzucając dość rozległy tekst, akcja musi dosłownie pędzić, by czytelnik się nie znudził i lepiej by było tam jak najmniej bohaterów, ci sami ciągle.

Lepiej wybrać jak najbardziej dynamiczne fragmenty. U Ciebie jest za dużo postaci, w każdym chyba niemal fragmencie inne.

Dlatego nie da się do nich przywiązać i długo wytrzymać z nimi, bo się zmieniają.

Przyznam, że skakałam po tekście bo jest tu tego za dużo - za dużo bohaterów i za dużo mało dynamicznej akcji, by wytrzymać w ciągłym czytaniu.

Zniechęciła mnie też dość naiwna myśl bohatera np. ta o tym, że któryś tam zawsze chciał zostać prezydentem, bo jego zdaniem prezydent wszystkimi rządzi, a liczy się tylko z prezydentem USA, który do niego dzwoni.
Co?
Niczym nie rządzi. Jest tylko kukłą. Chochołem. Jak coś to zbiera cięgi za szare eminencje, które zawsze wiedza, że należy pozostać w cieniu i mieć tych, którzy będą zbierać cięgi za cudze decyzje, i raczej celowo nie ma tutaj takich przejrzystych struktur, żeby łatwo było dotrzeć od jednego do drugiego "węzła".

Prezydenci krajów też nie dzwonią do siebie, raczej wywiady mogą się ze sobą jakoś tam kontaktować.


Moja ocena nie jest oceną utworu, a raczej tylko oceną wstępną klimatu, subiektywnych odczuć na "bardzo pierwszy" "rzut oka".

Kulisy Operacji Belweder - prezentacja postaci

3
Luiza Lamparska pisze: (pn 05 sie 2024, 14:54) U Ciebie jest za dużo postaci, w każdym chyba niemal fragmencie inne.
Wszystkie postacie są według mnie ważne, ponieważ będą brały udział w intrydze - świadomie lub nie.
PREZYDENT - jako cel zamachu
SŁUŻBY - mózg operacji
EMMANUEL i DEVINE - pośrednicy pomiędzy służbami a zamachowcem
NAJEMNIK - jako zamachowiec

Dobrze byłoby znaleźć jakiegoś kozła ofiarnego, który stanąłby przed sądem, żeby można go przykładnie ukarać. Dużo nad tym myślałem i miałem kilka opcji do wyboru: prawak, lewak, partyjny, bezpartyjny, katolik, muzułmanin... i żaden mi tu nie pasował. Łatwo w takim przypadku napisać jakieś banały, bo przecież nie da się uciec od tego, że żyjemy w okresie ostrego konfliktu ideologicznego. Ja nie chcę się w to bawić. Później sobie przypomniałem, że właściwie mam gotowca w postaci niejakiego Lee Harveya Oswalda. Na mojej półce leży A Cruel and Shocking Actna temat śledztwa w sprawie zamachu na JFK, gdzie sporo na temat wspomnianego Oswalda napisano. Ale wtedy można byłoby mi zarzucić brak inwencji twórczej i byłoby w tym sporo racji. Dlatego w pierwszym rozdziale pojawia się niejaki Szymanik, przeprowadzający się ze swoją połowicą do Warszawy. Po prostu przestępca, którego nikt nie będzie żałował.

Moją inspiracją jest "Dzień Szakala" Fredericka Forsytha, gdzie także pojawia się wiele postaci i chyba żadna przypadkowo. Oczywiście ja się do Forsytha nie porównuję, ale moim celem jest stworzenie "dzieła", gdzie będą mieszać się różne wątki, pod warunkiem, że mają one związek z operacją "Belweder". Jeśli mi się to nie uda, to przyznam Tobie rację, ale na razie się z tym wstrzymuję :)

Dziękuję za komentarz

Kulisy Operacji Belweder - prezentacja postaci

4
Tekst jest częściowo festiwalem gadających głów, które po kolei wchodzą na scenę i po odbębnieniu formułki, schodzą. W pierwszym podrozdziale jacyś goście rozmawiają o innym gościu, który chyba jest kluczowy dla fabuły, ale na obecnym etapie ja jako czytelnik nie jestem w ogóle tą postacią zainteresowany. To jak podsłuchać rozmowę w autobusie o kimś tam. Drugi podrozdział to pewne kuriozum, bo nie jestem pewien, czy jego celem jest przedstawienie osoby prezydenta, czy opowiadanie o gwiazdach sportu świata przedstawionego.

I gdy wydawało mi się, że już tego tekstu nie doczytam, bo taka nuda z niego biła, przyszły akapity III i IV. Są wg mnie znacznie lepsze od reszty. Czemu tak jest? Bo przedstawiasz tam interakcje między bohaterami i ich uczucia. Bohaterowie przeżywają, a nie mówią. To dobry punkt zaczepienia, żeby pracować nad tekstem. Te dwa ostatnie akapity minęły mi przyjemnie i pojawiła się chęć na więcej. Zgrzytnęło mi tylko to, że gangster żegna się ze swoimi zaufanymi ludźmi pod lidlem i prezentuje im z tej okazji tanią rudą. Bieda aż piszczy w tym Lublinie.
Styl ok. Ja bym się zastanowił, dlaczego chcesz wszystkich bohaterów wprowadzać po kolei jeszcze zanim się zawiąże właściwa akcja.

Kulisy Operacji Belweder - prezentacja postaci

5
Na razie odniosę się tylko do dwóch rozdziałów.
Zastanawiam się, czy przydługie przedstawienie bohaterów jest najwłaściwsze. Mamesa można by przedstawić dynamiczniej przez jakąś wojenną retrospekcję (np. budzi się zlany potem, bo śniło mu się, jak rozstrzeliwuje związanego człowieka). Prezydenta też można by chyba ciekawiej. A może rozważyć taką nieco dramatyczną formę, jak w sztukach teatralnych. Na samym początku wymienić postaci dramatu z krótkim opisem w stylu:
PREZYDENT - cel zamachu + krótkie bio
SŁUŻBY 1 - Ryszard Kościuk + krótkie bio
SŁUŻBY 2 - Nikodem Budzisz + krótkie bio
EMMANUEL i DEVINE - pośrednicy pomiędzy służbami a zamachowcem + krótkie bio
NAJEMNIK - Mamen, zamachowiec + krótkie bio.
itd.
Wtedy czytelnik też może łatwo cofnąć się i przypomnieć sobie, kto kim jest, jeśli straci orientację podczas czytania.

Ad I
"...niejakim Mateuszem Mamesem, najemnikiem walczącym na Ukrainie, biorącym udział w walkach jako strzelec wyborowy."
- ten strzelec wyborowy nie pasował mi do później przedstawionej biografii faceta, gdyż nie ma tam śladu przeszkolenia wojskowego. Taki świeżak od razu został strzelcem wyborowym? Gdzie nabył doświadczenie z bronią? Z tego, co czytałem w prasie wynikało, że obcokrajowcom bez umiejętności wojskowych, było trudno zaczepić się w oddziałach najemnych, tym bardziej, że broni brakowało. Rozmówcy powinni zwrócić uwagę na ten zastanawiający fakt. A może warto by wspomnieć, że gość odbył służbę wojskową w Polsce i miał dobre wyniki w strzelaniu czy coś w tym rodzaju?

"Kościuk otworzył kolejną teczkę zawierającą informacje dotyczące niejakiego Mamesa."
- "niejakim" mógł być raz, kiedy go jeszcze nie znali. Po zapoznaniu się z jego życiorysem przestał być niejaki. Stał się konkretnym Mamesem, z którym wiąże się jakiś problem.

"Wiele wskazuje na to, że ten... Jak mu tam...
- Mames – Kościuk pomimo wstępnej niechęci zaczął czytać akta dotyczące figuranta."

- tu mi trochę zgrzyta "ten.., Jak mu tam...". Gadają o nim szczegółowo już od dłuższego czasu i są facetami od spraw bezpieczeństwa narodowego, więc powinni umieć zapamiętać nazwisko delikwenta nawet po jednorazowym usłyszeniu.

Cała ta intryga. Zastanawiam się nad korzyściami politycznymi. Czy faktycznie Ukraińcy dążyliby usilnie do ukarania Mamesa? Polska sympatia jest im potrzebna. Nie mniej niż krajów Zachodu. Zastanawiam się, czy w ogóle zależałoby im na odwracaniu narracji, że prawo wojenne łamią wyłącznie najeźdźcy Rosyjscy (Amnesty International twierdziło, że obie strony). Czy nie byłoby to otwarciem puszki Pandory, z której wyleciałyby niewygodne pytania o postawy żołnierzy ukraińskich.

Dygresyjnie. Jest taka sprawa z tej wojny że polski gangster z Pruszkowa (ścigany przez polskie organy listem gończym) dowodzi oddziałem najemników w Międzynarodowym Legionie Obrony Ukrainy i jest oskarżany o znęcanie się nad żołnierzami, niekompetencję, kradzieże i handel bronią darowaną przez zachodnich sojuszników, machlojki, itp. Żołnierze się na niego skarżą. Ponadto na Ukrainie też jest ścigany za kolejne przestępstwa, ale na czas służby wojskowej postępowania karne zostały zawieszone. Tak więc z chęcią Ukraińców do karania Polaków różnie bywa.

Ad II
"zwycięstwa polskiej tenisistki Anety Michalak w turnieju wielkosz­lemowym w Lizbonie"
- moim zdaniem to niepotrzebne miesza. Fabuła jest bardzo mocno osadzona w naszych realiach (choćby sama wojna), więc po co zmieniać taki niezbity fakt, jak funkcjonowanie od ponad stu lat 4 turniejów wielkoszlemowych (Australia, Francja, Wlk. Brytania i USA). Czytelnik choć trochę obeznany w tenisie nagle przestaje łapać, o co tu chodzi. To trochę tak, jakby w fabularnym świecie stolicą Polski uczynić Gniezno.

Kulisy Operacji Belweder - prezentacja postaci

6
Ondraszek pisze: (śr 07 sie 2024, 18:44) I gdy wydawało mi się, że już tego tekstu nie doczytam, bo taka nuda z niego biła,
Przyjmuję do wiadomości, że na początku nic się nie dzieje. Będę musiał coś z tym zrobić.
Ondraszek pisze: (śr 07 sie 2024, 18:44) Zgrzytnęło mi tylko to, że gangster żegna się ze swoimi zaufanymi ludźmi pod lidlem i prezentuje im z tej okazji tanią rudą. Bieda aż piszczy w tym Lublinie.
Na razie nie wymyśliłem nic lepszego na pokazanie kontrastu pomiędzy prowincją a warszafką - bo w następnej scenie mają już być w stolicy. Chcę żeby ten wątek Adama i Agaty jako prowincjuszy przewijał się za każdym razem, gdy któreś z nich pojawia się na "scenie". Ja sam jestem słoikiem, więc rozumiem tę mentalność.

W ogóle to jest dobre pytanie jak wprowadzić tych dwóch teoretycznie najważniejszych do akcji, czyli prezydenta i zamachowca. Z prezydentem to jest może za duży skrót myślowy, ale chodziło o to, że najpierw coś chciał zrobić, ale później się okazało, że się nie da. Gdybym zaczął opisywać jego monolog wewnętrzny "chciałem dobrze, ale nie wyszło" to efekt byłby jeszcze gorszy. Muszę pomyśleć o tym, jak go zaprezentować, żeby nie wyszedł na cynika, bo wtedy czytelnikowi nie będzie na nim zależało. Ale nie może to też być safanduła, który właściwie nie wiadomo jak się w tym Belwederze znalazł. Będę się jednak trzymał tego, że Czartoryski postanawia iść w propagandę. Szczerze pisząc to myślałem, że wstawki ze sportowcami-celebrytami są zabawne. A tu się okazuje, że wieje nudą. Nie takiej oceny się spodziewałem :)

Co do zamachowca to ma się pojawić dopiero wtedy, gdy Emmanuel złoży mu wizytę. Ale to jeszcze trochę, bo najpierw muszę jakoś opisać, że na tego Emmanuela służby mają "papiery" i dlatego on, w sprawie swojej roli jako pośrednika, nie będzie miał nic do powiedzenia. Chciałbym żeby powstała taka siatka powiązań, że każdy ma coś na każdego i nie może się z tego wyplatać.

Ale jest jeszcze jedna sprawa: jak w sposób wiarygodny przedstawić motywację służb na przeprowadzenie zamachu? Wiadomo że chcą mieć swojego człowieka w Belwederze. Tylko co oprócz tego? Tego jeszcze nie wiem :)

Dziękuję za komentarz.

Dodano po 28 minutach 7 sekundach:
Jakub2024 pisze: (czw 08 sie 2024, 12:51) ten strzelec wyborowy nie pasował mi do później przedstawionej biografii faceta, gdyż nie ma tam śladu przeszkolenia wojskowego. Taki świeżak od razu został strzelcem wyborowym?
Rzeczywiście - absurd. Dobry pomysł z tym wcześniejszym przeszkoleniem wojskowym. Trzeba wiarygodnie budować postać.
Jakub2024 pisze: (czw 08 sie 2024, 12:51) Po zapoznaniu się z jego życiorysem przestał być niejaki. Stał się konkretnym Mamesem, z którym wiąże się jakiś problem.
Słuszna uwaga.
Jakub2024 pisze: (czw 08 sie 2024, 12:51) Gadają o nim szczegółowo już od dłuższego czasu i są facetami od spraw bezpieczeństwa narodowego, więc powinni umieć zapamiętać nazwisko delikwenta nawet po jednorazowym usłyszeniu.
Chyba tak. Chociaż... No dobrze, zmienię to.
Jakub2024 pisze: (czw 08 sie 2024, 12:51) Cała ta intryga. Zastanawiam się nad korzyściami politycznymi. Czy faktycznie Ukraińcy dążyliby usilnie do ukarania Mamesa? Polska sympatia jest im potrzebna. Nie mniej niż krajów Zachodu. Zastanawiam się, czy w ogóle zależałoby im na odwracaniu narracji, że prawo wojenne łamią wyłącznie najeźdźcy Rosyjscy (Amnesty International twierdziło, że obie strony). Czy nie byłoby to otwarciem puszki Pandory, z której wyleciałyby niewygodne pytania o postawy żołnierzy ukraińskich.
Właśnie - w co grają Ukraińcy? Ja nie chcę odpowiadać na to pytanie, ponieważ zależy mi na konflikcie pomiędzy Budziszem a Kościukiem. Niech oni też się zastanawiają, o co chodzi w grze ukraińskiego wywiadu. Czy w ogóle warto przeprowadzać operację "Belweder". Kościuk będzie na tak, a Budzisz na nie. Myślę, że to będzie utrzymywało napięcie między nimi.
Jakub2024 pisze: (czw 08 sie 2024, 12:51) Czytelnik choć trochę obeznany w tenisie nagle przestaje łapać, o co tu chodzi. To trochę tak, jakby w fabularnym świecie stolicą Polski uczynić Gniezno.
Tutaj to się czepiasz. No dobrze... zmienię :) Gdzie ta cała Michalakówna mogłaby wygrać turniej wielkoszlemowy? W Paryżu pewnie :)

Dziękuję za komentarz

Kulisy Operacji Belweder - prezentacja postaci

7
To teraz kilka słów ode mnie : )

Generalnie mam problem z tą historią, bo ona ma potencjał, jest nieźle napisana, ale... no właśnie.
Moim zdaniem za dużo wszystkiego - za dużo bohaterów i za dużo wątków. Nie wiem, czy nie porwałeś się z motyką na słońce, bo osobiście uważam, że napisanie historii z czterech perspektyw (w dodatku bardzo odległych) jest bardzo trudne - to zmieszczenie w jednej książce czterech książek, w dodatku tak, żeby to się składało w jeden domek, a jednak żeby nic się bez sensu nie powtarzało. No trudne mocno, co nie oznacza, że mam zamiar gasić twój zapał - po prostu mam nadzieję, że masz świadomość konsekwencji, że dobrze to przemyślałeś.

Problem z tymi bohaterami w mojej opinii polega na tym, że poświęcasz im za mało miejsca, za mało czasu. To nawet nie tak, że ich jest za dużo na całą historię, ich jest za dużo w tym konkretny udostępnionym przez ciebie fragmencie. Nie jestem jakimś znawcą, ale ja bym najpierw skupiła się tylko na pierwszym bohaterze, opisała jego codzienność, dodała jakąś konkretną (niekoniecznie emocjonującą) akcję i dopiero potem wprowadziła kolejną perspektywę. Niech chociaż w jednym fragmencie "coś się dzieje", coś otworzy i zamknie, o tak to wszystko jest początkiem - a wiesz, ludzie nie mają często czasu i energii, żeby przebrnąć przez jeden wstęp, a cóż dopiero, jak mają taki czytać cztery razy bez żadnej przerwy.
Nie wiem, czy się w tym aspekcie dobrze wyraziłam, mam nadzieję, że nic nie poplątałam.

Doceniam temat, którego się podjąłeś, bo jest ciekawy i ambitny - wymaga sporo wiedzy ogólnej, ale też sporego researchu. Najbardziej podobał mi się prezydent i tutaj uważam, że on jak najbardziej mógł chcieć i marzyć, by być numerem jeden. Nie zgadzam się, że prezydent jest kukłą - może formalnie nie ma takiej pozycji jak premier, ale nawet siłą autorytetu może wiele zmienić. Pytanie, czy chce i potrafi to wykorzystać. Dla mnie ten fragment wyszedł najlepiej, jeśli chodzi o portret bohatera.

Kulisy Operacji Belweder - prezentacja postaci

8
WandaWadlewa pisze: (czw 08 sie 2024, 20:44) - po prostu mam nadzieję, że masz świadomość konsekwencji, że dobrze to przemyślałeś.
Wszystko jest przemyślane od A do Z :) Ja mam świadomość tego, że każda postać pojawiająca się w "prezentacji", będzie musiała zaistnieć później i tego zamierzam się trzymać. Mam nawet pomysł na tych dwóch typków spod Lidla/Biedronki żegnających się z Szymanikiem i jego żoną. Pojawią się w Warszawie. I tutaj można zadać pytanie: po co wprowadzasz tyle postaci z półświatka? Nie wystarczą tylko Emmanuel i Devine? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przypomnieć sobie zamach na prezydenta Kennedy'ego z listopada 1963 roku w Dallas i postać osławionego Lee Harveya Oswalda. Gdyby zapytać dziesięć osób, mających jakąkolwiek wiedzę na temat kto zabił JFK, to pewnie osiem odpowiedziałoby że CIA. A co z Oswaldem? Wrobili go, bo kogoś musieli pokazać opinii publicznej jako winnego. A jak go już pokazali, to później zabili, żeby zamknąć sprawę.

Czy coś można z tym zrobić? Nic nie można, bo ludzie w to wierzą i tyle. Tak więc Oswald występuje w powszechnej świadomości jako kozioł ofiarny, mimo że z zimną krwią zabił prezydenta i policjanta próbującego go po zamachu aresztować.

Tak więc postać kozła ofiarnego jest mi potrzebna, ponieważ ludzie mają takie wyobrażenia na temat działalności służb specjalnych. Czy kozłem ofiarnym musi być ktoś ze świata przestępczego? Nie musi, ale ja nie będę "wrabiał" w to zupełnie niewinnego człowieka, ponieważ nie piszę dramatu. A poza tym mamy w Polsce nasze "dallas", czyli zamach na generała Papałę. Ktoś jeszcze pamięta kogo próbowali w to wrobić? Jakiegoś złodzieja samochodów. Ja zamierzam iść tym tropem.
WandaWadlewa pisze: (czw 08 sie 2024, 20:44) Problem z tymi bohaterami w mojej opinii polega na tym, że poświęcasz im za mało miejsca, za mało czasu. To nawet nie tak, że ich jest za dużo na całą historię, ich jest za dużo w tym konkretny udostępnionym przez ciebie fragmencie.
Może rozwiązaniem tego problemu byłoby poświęcenie całych rozdziałów poszczególnym postaciom? Na przykład w pierwszym rozdziale skupić się na samym prezydencie? Ale to znowu by znaczyło, że przez pierwsze cztery rozdziały nic się nie wydarzy, bo trzeba będzie wszystkich przedstawić.

Ja mam lepszy pomysł :) Zrobię tak: napiszę jeszcze raz pierwszą scenę, gdzie - jak zrozumiałem - nic się nie dzieje. Jeśli głównym wątkiem ma być zamach na prezydenta, to tych dwóch (Budzisz i Kościuk) powinno zacząć omawiać... zamach na prezydenta. Na razie tylko "teoretycznie". Może rozegrać to na zasadzie, że Kościuk chce wybadać Budzisz, czy ten na coś takiego by poszedł. A o tym najemniku to w ogóle nie wspominać. Pojawi się później.

Druga scena (ta z prezydentem) wygląda chyba na zbyt długi kawał. W dodatku mało śmieszny. Czartoryski za bardzo brnie w te próby przyklejenia się do sportowców-celebrytów i przez to wygląda na cokolwiek ograniczonego. Lepiej byłoby, gdyby po wpadce na konferencji prasowej, dał sobie z tym spokój i spróbował jakiejś innej metody zjednania sobie publiczności. Tylko jeszcze nie wiem jakiej.

Aha, jeszcze jedno. Ta scena przed Lidlem/Biedronką. Wiem, co jest z nią nie tak. Przecież ci faceci powinni sobie pokazywać zdjęcia na telefonach z pożegnalnej imprezy i je komentować, bo tak to wygląda, jakby specjalnie tam podjechali, żeby w tym miejscu się pożegnać. A te zakupy to robią dla - powiedzmy - tatusia Agaty, który jest schorowany i sam nie może ich zrobić. Wtedy Agata im pokaże co mniej więcej mają kupować dla jej ojca, gdy młodzi w tym czasie będą już mieszkać w Warszawie. I szlus :) Bo dopiero dzisiaj się zorientowałem, że te ich zakupy nie mają sensu, jeśli oni za chwilę przeprowadzają się do Warszawy. Tak jakby w stolicy sklepów nie było. A zależało mi, żeby te wszystkie postacie z "prowincji" pokazać w jednej scenie.

Kochani, dziekuję Wam za komentarze, krytykę, rady i wskazówki. Tobie również Wando. Weekend się zaczął, więc będę miał trochę czasu, żeby coś tam nasmarować.

Pozdrawiam

Kulisy Operacji Belweder - prezentacja postaci

9
Janusz 2000 pisze: (pt 09 sie 2024, 21:26) Wszystko jest przemyślane od A do Z
Miałam bardziej na myśli, czy masz świadomość tego, jak wiele pracy i czasu będzie cię to kosztowało :D Zdecydowanie więcej niż przy historii pisanej z jednej czy nawet dwóch perspektyw.

Ja ogólnie uważam, że nie ma jednej (jedynej słusznej) metody na pisanie, więc ja mogę ci wskazać tylko moje odczucia i preferencje. I ja w sumie nie uważam, że każda pojawiająca się postać powinna być później rozwinięta - zawsze są jacyś ludzie-tło dla wydarzeń, tak jak jest to w życiu. Tło być powinno, bo jeśli na początku wszystko jest ważne, to cóż... pewnie przeceniasz zdolności twoich czytelników. Mało kto jest w stanie przyswoić taką liczbę danych na kilku stronach, tym bardziej, że do opowieści nie podchodzimy jak do podręczników.
Janusz 2000 pisze: (pt 09 sie 2024, 21:26) Ale to znowu by znaczyło, że przez pierwsze cztery rozdziały nic się nie wydarzy, bo trzeba będzie wszystkich przedstawić.
A może właśnie źle do tego podchodzisz? Może nie musisz wcale od razu przedstawiać wszystkich bohaterów?
Przecież akcja może się przeplatać z "nic się nie dzieje", kolejni bohaterowie nie muszą pojawiać się na zmianę ani od początku.
To też nie tak, że musi się "coś dziać". Skoro każda z postaci jest istotna dla fabuły, to popracowałabym nad tłem.

Tyle chciałam jeszcze dodać. Pozdrawiam!

Kulisy Operacji Belweder - prezentacja postaci

10
WandaWadlewa pisze: (ndz 11 sie 2024, 12:21) Miałam bardziej na myśli, czy masz świadomość tego, jak wiele pracy i czasu będzie cię to kosztowało Zdecydowanie więcej niż przy historii pisanej z jednej czy nawet dwóch perspektyw.
Jasne, że nie mam takiej swiadomości. Inaczej nawet bym nie zaczynał :)
WandaWadlewa pisze: (ndz 11 sie 2024, 12:21) A może właśnie źle do tego podchodzisz? Może nie musisz wcale od razu przedstawiać wszystkich bohaterów?
Już zmieniłem całkowicie pierwszą scenę, to znaczy napisałem ją od nowa. W pierwszej wersji głównym jej tematem był najemnik-zamachowiec, a w wersji drugiej w ogóle nie ma o nim ani słowa. Za to poświęcona jest mu scena druga :)

No dobrze, ja oczywiście rozumiem o co chodzi. Zarzut jest taki: nie wiadomo o czym to jest, ponieważ prawie nie ma akcji i co chwilę wprowadzam nową postać. I to jest niestety prawda. Postanowiłem wybrnąć z tego w ten sposób, że sena III i IV pojawią się w dalszych rozdziałach, a w rozdziale pierwszym skoncentruję się na służbach i prezydencie.

Na razie zostawiam tę moją pisaninę tak jak jest, z tym że:
scena I z udziałem Budzisza i Kościuka napisana od początku
scena II z udziałem nie tylko Prezydenta, ale i też Budzisza zostanie zmieniona i rozbudowana (to jest jeszcze do zrobienia)
scena III zmiany kosmetyczne, ale nadające jej więcej sensu
scena IV bez zmian

Mam nadzieję że uwinę się z tym wszystkim przed długim weekendem i będę mógł się wziąć za następny rozdział. To co będzie dostępne na forum jako ROZDZIAŁ PIERWSZY, wcale nie oznacza, że rzeczywiście jest to początek powieści.

Chciałbym jeszcze raz podziękować za konstruktywną krytykę, ponieważ pozwoliło mi to na inne podejście do własnej... no niech będzie twórczości. Pisząc jeszcze raz pierwszą scenę, ustawiłem się w roli czytelnika, co powinno być oczywiste, ale jak się okazuje w praktyce nie jest. Jak zaczynałem pisać "Kulisy" to powtarzałem sobie, że napiszę je tak, żebym to JA jako czytelnik był z tego zadowolony. Przecież nie piszę dla siebie :)

Pozdrawiam
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”