7
autor: Hate Sweet Hate
Zarodek pisarza
Trochę długi ten post, ale umieszczę już całość.
Rozdział trzeci
Dziewczyna, ukryta pod stertą paproci, drgnęła. Zacisnęła zęby. Osaczono ją jak jakiegoś cholernego nowicjusza. Nie zdążyła nawet zorientować się, skąd padł strzał. Nie wiedziała, co robić, dokąd uciekać, jak się bronić. Czuła tylko, że straszliwe niebezpieczeństwo czai się tuż obok, śmiertelnie blisko.
Przylgnęła do ziemi. Marzyła, aby ta pochłonęła ją do szczętu. Rozmyślała gorączkowo nad wyjściem z sytuacji. Umysł odmówił jednak współpracy.
„Myśl, myśl!” – nakazywała sobie, rozglądając się nerwowo po okolicy. „Gdzie on może być?”
Krew zaczęła krążyć w jej żyłach w szaleńczym pędzie. Serce wytłaczało ją wciąż i wciąż do przeciążonego mózgu. Przyspieszone tętno utrudniało prawidłową ocenę położenia wroga. Obraz przed oczyma to rozmazywał się, to był przesłaniany przez czarne i białe plamy.
Nie dostrzegła nieprzyjaciela, choć przyczaił się bardzo blisko. Nie zwróciła uwagi na pożółkłe paprocie, które już na pierwszy rzut oka powinny ją zaniepokoić. Czerwona lampka nie zapaliła się nawet, kiedy w niedalekich chaszczach błysnęło lustrzane światło odbite od celownika wroga. Wysokie trawy falowały nienaturalnie. Leżała nieruchomo, oczekując na ruch przeciwnika.
Po paru minutach, które zdawały się trwać całą wieczność, utwierdziła się w przekonaniu, że nieprzyjaciel nie zaatakuje. Jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu została pominięta w tej zabójczej grze. Winą za śmierć Benji’ego obarczyła zmianę pozycji. Po cholerę do niej przyłaził. Zginął na własne życzenie. Pomimo tylu szkoleń i selekcji dał się podejść jak szczeniak. Ona tkwiła wciąż w tym samym miejscu, nie pozwalając się namierzyć. Tak jej się przynajmniej wydawało.
Musiała pozostać nieruchoma. Oddychała płytko. Każdy większy haust powietrza mógł zdradzić jej strach. Bała się. Już drugi raz tego przeklętego dnia.
Obiecywano, że to będzie banalna misja. Ot, po prostu zlikwidować jednego gnoja, który od dawna bruździł angielskiej kwaterze głównej. Przyczaić się, strzelić raz a dobrze i wracać do domu. Słowem – kilka godzin czarnej roboty. Tymczasem ona tkwiła tu już sześć zasranych dni, a końca nadal nie było widać. Do tego ktoś wyraźnie próbował pokrzyżować jej plany. Kto mógł być tak durny, żeby osłaniać jakiegoś szwabskiego kretyna?
„Fanatyk jakiś” – prychnęła w myślach. – „Powinni przysłać wsparcie, ale nie – oni zakładają nóżkę na nóżkę przy biureczku w mieścinie zwanej Londynem. I martw się sam, człowieku. Mają nas głęboko w dupie, świnie! Przywiozę łeb tego ścierwa, co to mam go zatłuc, i idę na dożywotni urlop. Niech sobie szukają innego frajera na posyłki!”
Uśmiechnęła się na myśl o ciepłej kawie i spokojnej drzemce w hamaku.
Tuż za jej plecami, w pobliskich krzakach, rozległ się niepokojący szelest.
W jednej chwili zapomniała o wolności. Spojrzała za siebie kątem oka. Cisza.
„Kurwa, który to już raz?!” – wściekła się. Miała gdzieś całą tę zabawę w dobrych i złych. W tym momencie chciała po prostu wstać i udusić każdego napotkanego przeciwnika gołymi rękami. Rozerwać na strzępy. Roztrzaskać czaszkę kolbą karabinu. Rozgnieść jak karalucha.
Ale jedyne, co mogła teraz zrobić, to zacisnąć zęby i zostawić pragnienie zemsty na później. Nieokreślone później. Postanowiła mimo to zaatakować. Zaczynała srać na kretyńskie misje i podchody. Co ją obchodziły ważne rządowe cele albo państwowe interesy? I dlaczego to właśnie ona musiała leżeć pod kupą piasku na terytorium wroga, zamiast odpoczywać z dala od tej całej wojny? „Jak zwykle” – pomyślała, czując się tylko pionkiem w czyjejś idiotycznej grze. Nic nie znaczącym pionkiem. Jednym z wielu.
- Pierdolić to – szepnęła. – Sprzątnę gościa i wracam do domu. śmierć za śmierć.
Przekręciła się zdecydowanie, ustawiając karabin wylotem lufy w stronę zarośli. Wypaliła bez chwili namysłu. Wsunęła dłoń za pasek przy udzie. Skoczyła zwinnie w krzaki i uśmiechnęła się triumfująco. W dłoni błysnęło stalowe ostrze.
- Gnij w piekle! – syknęła, wbijając długi komandoski nóż aż po rękojeść w coś miękkiego. W twarz trysnęła jej czerwona ciecz. Przejechała językiem po wargach. Nie. To nie była krew.
- Co jest? – Poczuła coraz szybsze uderzenia serca. – Pułapka?
Popatrzyła w lewo, w prawo. Dziesiątki sprzecznych myśli zatłukły się w jej głowie. Zginie. A może jednak ocaleje? Znowu sarna? Nie, raczej złudzenie. Zaraz padnie jak pies. Czy bezboleśnie? I w imię jakiej chorej idei? Kim on jest? Gdzie się ukrył?
Przez moment zobaczyła starszego brata, Dexa, z którym była mocno związana emocjonalnie. Zawsze mogła na niego liczyć; nieraz stawał w jej obronie, kiedy zakochany w niej szaleńczo psychopatyczny kolega rzucał się na nią bez ostrzeżenia. Z nikim nie dogadywała się tak, jak z Dexem. Byli najlepszymi przyjaciółmi i, mimo sporadycznych kłótni, zawsze potrafili się pogodzić. To właśnie jemu powierzała największe tajemnice. To on wiedział o niej wszystko i pomagał rozwiązywać problemy, których nigdy nie brakowało.
I właśnie wtedy musiał nadejść ten cholerny dzień, w którym wszystko się skończyło, a ona znienawidziła wszystkich mężczyzn. Podczas sprzeczki z chorym psychicznie adoratorem siostry Dexter został ranny w przedramię. Rana nie wyglądała groźnie, jednak wystąpiły powikłania. Po kilkudziesięciu minutach rozpaczliwej walki o życie chłopak odszedł, uśmiechając się do trzymającej go w ramionach dziewczyny. Tego samego dnia zmarł także psychopata, który go zaatakował. Jego przebite płuco to i tak zbyt niska cena za śmierć brata.
A teraz znów ktoś podążał jej tropem. Zdawała sobie sprawę z ryzyka zawodowego, a mimo tego coraz mniej ją obchodziło.
„To tylko kwestia przystosowania” – myślała nieraz.
Schwytana w zasadzkę, miała tylko jedno wyjście: udawać kupę piachu porośniętego paprociami. Niestety – kiedy rzuciła się na domniemanego wroga – maskująca roślinność zsunęła się z ciała.
Ktoś runął jej na plecy i zatkał usta szorstką dłonią. Nie zdążyła nawet pisnąć. Odkąd straciła partnera, skazana była wyłącznie na siebie. Spróbowała dosięgnąć leżącego w trawie noża, ale uprzedziła ją męska ręka w rękawicy bez palców. Przed oczyma mignęły obgryzione do krwi paznokcie. Wymierzyła napastnikowi cios łokciem w żebra. Usłyszała tuż przy uchu stłumiony jęk, a zaraz potem poczuła na krtani ostrze. Wyobraziła sobie swoją krew na nim. Lepka, spływająca powoli, gęsta. Już węszyła metaliczny, słodki zapach. Przygryzła z nerwów język. Ciepła posoka wypełniła jej usta, dając przedsmak śmierci. Wybełkotała coś, siląc się na opanowanie.
- Ponegocjujmy – szepnął jadowity głos.
Znała niemiecki doskonale, ale nie miała prawa wdawać się w żadne konszachty z wrogiem. Nienawidziła go i nie ufała jak psu, tym bardziej że ją uwięził. „Masz go załatwić” – powtarzała sobie uparcie. „Jak mogłam wpaść w tak oczywistą pułapkę? Kurwa! Jaki ze mnie snajper?!”
- Nie zabiję cię, jeśli wycofasz się stąd i przestaniesz wtrącać się w nie swoje sprawy – wyszeptał ochryple Niemiec. – ładna jesteś, wracaj do domu i załóż rodzinę. Nie nadajesz się do tej roboty. Przegrałaś, ale puszczę cię wolno, musisz tylko oddać mi broń.
- Wypierdalaj, śmieciu! – warknęła w jego języku. – Odejdę, ale z twoim zasranym szwabskim łbem w plecaku!
- Ja mam zatłuc ciebie, a ty mnie. Jak myślisz – kto będzie pierwszy? – Przycisnął jej do gardła nóż i poruszył nim.
Kobieta zacisnęła zęby z bólu.
Wyrwał jej z ręki karabin i odrzucił na bezpieczną odległość. Bez najmniejszego ostrzeżenia odwrócił ją na plecy. Przytrzymał za nadgarstki. Popatrzył na cienką smugę krwi na kominiarce. Nacięta krtań. Nie na tyle, by uśmiercić ofiarę. Ot, tak – muśnięcie, które wywołuje koszmarne cierpienie. Na moment ich spojrzenia spotkały się.
- Zanim cię wykończę, muszę zrobić coś jeszcze – powiedział zupełnie zmienionym głosem. Położył palce na jej szyi i jednym szarpnięciem zdarł z twarzy czarne okrycie. Musiał przy tym uwolnić rękę kobiety. Uśmiechnął się całkiem życzliwie – jak na bezwzględnego mordercę. Wlepił zimne niebieskie oczy w dosyć ładnie zarysowaną szczękę, po czym, jak gdyby nigdy nic, pocałował snajperkę prosto w usta.
Tylko na to czekała. Wolną dłoń zacisnęła w pięść i uderzyła mężczyznę tuż pod uchem. Poczuła na języku krew. Swoją własną krew. Wyrwała się ze słabnącego uścisku przeciwnika. W biegu schyliła się po broń i skoczyła w zarośla.
Wróg wykazał jednak na tyle opanowania, że zdążył zareagować. Chwycił pospiesznie karabin i oddał w stronę krzaków trzy strzały. żaden nie chybił.
Rozdział czwarty
Szli nieprzerwanie. Dwie mile przed linią, z której mieli zaatakować wroga, połączyli się z kolejnymi drużynami, tworząc zwartą i silną armię. Dwadzieścia tysięcy par butów uderzało równo w piasek. Nad drogą unosił się tuman kurzu.
Było ciężko. Alianci ginęli jak muchy już przy pierwszej wymianie ognia. Niedoświadczonych Niemców spotkał ten sam los. świst pocisków nie milkł przez ponad dwie godziny. żołnierze musieli zachować maksymalną czujność, gdyż nieprzyjaciel zastawił wszędzie pułapki. Odcięci od dostaw amunicji, stosowali wymyślne sztuczki, by oszukać i pokonać silniejszego wroga. Karabiny pracowały bez ustanku, podobnie jak moździerze, miotacze płomieni, granaty, bazooki, a nawet zwyczajne kamienie. Odwracanie uwagi szkopów paczkami papierosów – ulubiona rozrywka szeregowców – nie znajdowała poparcia na wyższych szczeblach. Zawiedzeni mężczyźni musieli zadowolić się bronią zdobytą na Niemcach. Strzelcy mieli ciężki orzech do zgryzienia.
Odgłosy wybuchów dochodziły zewsząd. Padali Amerykanie, padali Niemcy. Upadali przywódcy, próbując uniknąć pędzących pocisków. Znajdowali się poza linią ostrzału, a mimo to raz po raz świstały im koło głowy pojedyncze naboje. Pełzali po ziemi patrząc, jak alianci tratują leżących w trawie rannych. Jeden z dowódców okazał się na tyle odważny, że postanowił walczyć, ukrył się więc za sporym krzakiem. Stamtąd mógł precyzyjnie eliminować nieprzyjaciół, sam nie nadstawiając karku. Widział doskonale pole bitwy, lecz pozostawał niewidoczny dla wrogów. Posługiwał się znakomicie karabinem skradzionym jakiemuś trupowi.
Tymczasem, gdy kilka elitarnych oddziałów zadawało się zapaść pod ziemię, zwykli szeregowcy z regularnej armii wpadli na pomysł szturmowania Niemców. Nie mieli zielonego pojęcia o taktykach działań wojennych, co wielu przypłaciło życiem.
Wtedy do akcji wkroczyły siły specjalne w liczbie trzech plutonów. Szpiedzy rozeszli się w wyznaczonych wcześniej kierunkach, snajperzy spoczęli na brzuchach i zastygli w bezruchu, a strzelcy wdrapali się na drzewa, wspierani przez kolegów obsługujących ręczne karabiny maszynowe. Saperzy czuwali w pobliżu. Wszyscy wtopili się perfekcyjnie w wojenny krajobraz i dali sobie nawzajem znak pełnej gotowości bojowej.
Dla Niemców nadeszły ciężkie chwile. W obliczu miażdżącej przewagi i precyzji aliantów zmuszeni byli posłużyć się bronią pancerną.
Kilku saperów, po konsultacji ze swoim pułkownikiem, postanowiło przyspieszyć klęskę przeciwnika. Plan rysował się niezwykle ryzykownie, a zarazem - pociągająco. Zaprawieni i zahartowani w walce żołnierze nie ulękli się żadnych trudności. Zaangażowali się chętnie w przedsięwzięcie niosące za sobą groźbę utraty życia. Dowódca kompanii przeżegnał się.
Załoga zaczęła powoli podpełzać pod niemiecką pozycję, ukrytą głęboko w lesie. Miała do wykonania śmiertelnie niebezpieczne zadanie. Wśród gęstej trawy i drzew Niemcy nie byli w stanie jej wypatrzyć. Do drużyny włączono najlepszych i najniższych ochotników, by jeszcze bardziej utrudnić lokalizację.
Słońce świeciło intensywnie; upał dawał się we znaki obu stronom. Mężczyźni zostawiali za sobą plamy krwi z łydek i ud, raz po raz oranych ostrymi odłamkami niewybuchów leżących na ich drodze do zwycięstwa.
Z koron rozłożystych drzew padło kilka strzałów. Tylko część osiągnęła swój cel. Paru Niemców padło w biegu jak kłody. Inni walczyli zawzięcie, wciąż wierząc, że wyprą Amerykanów poza linię lasu.
Alianci nie szczędzili Szwabom ołowiu. Wszystko, co wpadało im w ręce, stawało się użyteczną bronią.
Nagle na końcu kolumny saperów rozległ się potężny huk wybuchu i stłumiony okrzyk paniki. Dowódca dał żołnierzom znak ręką, żeby podążali za nim. Podjął jedyną słuszną decyzję.
Niemcy nie wypatrzyli ich, choć po eksplozji rozglądali się uważnie po okolicy. Ci, którzy podeszli za blisko, natychmiast tego pożałowali.
świst pocisków nie pozwalał snajperom na chwilę zastanowienia, co mogło grozić fatalnym pudłem. Potrzebowali ciszy, aby przylgnąć do celowników i oddać serię dopracowanych strzałów.
Saperzy brnęli dalej wśród trawy i drzew. Byli pewni, że nic ich już nie zatrzyma.
- Czołg w polu widzenia. – W słuchawce dowódcy rozległ się ledwo słyszalny szept.
Amerykanin rozejrzał się, sprawdzając prawdziwość raportu. Chwilę później zasypał go grad podobnych informacji. Wróg sprowadził ponad tuzin Tygrysów i Panter, które torowały sobie drogę, zrównując z ziemią niskie drzewa.
Grupa zatrzymała się kilkadziesiąt jardów od niemieckich pozycji. Jeden z saperów otrzymał rozkaz, aby natychmiast przedrzeć się w pobliże czołgów i założyć na gąsienicach ładunki o dużej sile rażenia.
Rakiety, którymi pozostali mieli zniszczyć stojące na pierwszej linii maszyny, były tylko trzy. żołnierze sformowali szyk bojowy delta, ustawiając się w równoramienny trójkąt. Trzech uzbrojonych w ręczne wyrzutnie rakiet saperów uklękło za plecami osłaniających ich od przodu kompanów. Na komendę: „Padnij!” wypalili równocześnie, podczas gdy inni rzucili się w trawę. Atakujący komandosi nie zostali zauważeni dzięki przyjęciu maskującej, klęczącej pozycji.
Wysłanego wcześniej do rozbrojenia czołgów człowieka uziemiła szwabska kula. Kolejny, wyznaczony przez dowódcę, ruszył wolno w kierunku broni pancernej przeciwnika i dokładnie zaminował parę newralgicznych punktów. Popełzł kilkanaście jardów w głąb terytorium wroga. Teraz mógł eliminować Niemców obsługujących działa i siedzących w wieżyczkach czołgów. Od strony nieprzyjaciela wyglądało to tak, jakby zabijali się oni nawzajem, bowiem strzelał im sprytnie w plecy.
W obozie wroga podniosła się wrzawa. Jednocześnie Amerykanie usłyszeli huk. Wszyscy wznieśli oczy ku niebu, gdzie pojawił się niemiecki myśliwiec. Pilot najwyraźniej zauważył żołnierzy leżących w trawie. Równolegle ostrzał rozpoczęły czołgi. Wciąż było ich wystarczająco dużo, by wysadzić aliantów w powietrze.
Najstarszy z wyglądu mężczyzna przejął dowodzenie. Dał pozostałym przy życiu podwładnym znak do odwrotu. Liczyła się każda sekunda. Cofanie się w pozycji leżącej trwało zbyt długo i nie dawało stuprocentowych szans na powodzenie. Instynkt samozachowawczy brał tu górę nad rozsądkiem. Każdy myślał już tylko o własnej skórze. Każdy - oprócz dowódcy. Pozostali zmienili się w dzikie zwierzęta, pragnące jedynie przeżyć.
Nowoczesny myśliwiec zaczął ostrzeliwać konających ze zmęczenia i ran komandosów. Wiodący ich mężczyzna zerwał się na równe nogi po upadku.
- Ruszać się! – Próbował przekrzyczeć świst pocisków.
Mimo piekącego bólu w piersi nie przestawał biec. Ludzie liczyli na niego, musiał ich stamtąd wyciągnąć. Wiedział, że armia zapewni im osłonę, wystarczyło tylko dostać się pod jej skrzydła. Starał się nie oglądać za siebie i nie słyszeć krzyku padających na twarz kompanów. Jeden z alianckich strzelców chybił. Dowódca znów poczuł rozrywający ból, tym razem w lewym udzie. Zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę. Podparł się ręką i podążał w otwarte ramiona Amerykanów.
- Jeszcze trochę! – Wycharczał i przycisnął dłoń do krwawiącej piersi.
- To i tak się nie uda! – krzyknął jeden z komandosów i strzelił sobie w głowę jak cholerny tchórz.
Niemcy rzucili się w pościg za oddziałem, ale wyeliminowali ich alianccy strzelcy.
Do dowódcy podbiegł niski saper, ciągnąc za sobą bezwładne ciało.
- Znalazłem rannego snajpera! Zabrać go do bazy, szefie?
- Ledwo własne tyłki ratujemy! Pewnie jakiś szpieg. Zabij go i mi nie zawracaj głowy!
- Ma angielską naszywkę...
- Zabij go – powtórzył dobitnie mężczyzna.
Kolejny wybuch przerwał odwrót żołnierzy. Padli na ziemię. Dyszeli jak psy. Jeden nie zniósł psychicznie presji. Dwie słone strużki stoczyły się po jego wymazanych krwią policzkach.
Tym razem nikt z aliantów nie ucierpiał. Czołgi Niemców stanęły w ogniu. Czerwone języki ognia lizały biegających w panice mężczyzn.
- Chodźcie! – wrzasnął ktoś.
Saperom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Każdy z nich podniósł się ostatkiem sił i wskoczył na skarpę, nim kurz zdążył opaść, a wróg – opanować zamieszanie.
- Patrzcie! Niemcy się wycofują! – dobiegło z tłumu szeregowców.
- Ale wrócą – mruknął ktoś w odpowiedzi.
- Szefie! Szefie! – Do wycieńczonego dowódcy podbiegł ten sam żołnierz, który wcześniej znalazł rannego komandosa.
- Co znowu, Martin?
- Mieliśmy właśnie rozstrzelać tego snajpera, kiedy z krzaków wyskoczył jakiś dzikus i go porwał! Szwab, jak nic Szwab! A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że ten snajper to kobieta!
Rozdział piąty
Zaczynało się ściemniać. Kurz po porannej bitwie dawno już opadł, pokrywając zmasakrowane zwłoki. Jeden ze spalonych żywcem Niemców wytrzeszczał oczy w szare smugi nadciągające znad gór. Po policzku pełzał mu obły robak, zostawiając za sobą ślady śluzu. Podążał w kierunku uchylonych ust, wsuwając się do nich po spuchniętym języku, jak po czerwonym dywanie. Po chwili znikł w przełyku, gdzie mógł się pożywić. Umięśniona krtań drgała nieznacznie, pożerana od środka. W cienkiej skórze szyi pojawiło się niewielkie pęknięcie, z którego wkrótce wychyliła się pokryta krwią głowa padlinożercy, a tuż za nią reszta splamionego ciała. Robak wił się niczym w hipnotycznym tańcu śmierci, potem odpełzł w mrok. Był nasycony.
Ukryty pod osłoną nocy Bastian zmienił dotychczasową pozycję. Przyszło mu to z niemałym trudem; jakieś alianckie ścierwo postrzeliło go w prawe ramię, co uważał za definitywny koniec snajperskiej kariery. Nie mógł wykonać powierzonego zadania. Ale nie był to jedyny powód.
Obok niego, przykryta liśćmi paproci, leżała jego ofiara. Miał ją zabić, a tymczasem podjął najgłupszą z możliwych decyzji. W dodatku złamał kodeks komandosów, który, generalnie, zaczynał mieć gdzieś. Uratował jej życie. Mięczak. żałosny mięczak. Do tej pory zawsze dawał sobie radę i nigdy nie miewał wyrzutów sumienia; nie wziął jednak pod uwagę, że jego dotychczasowe cele były wyłącznie mężczyznami. Dlaczego właściwie wtedy nie wypalił? Jedno pociągnięcie za spust, coś tak rutynowego jak umycie zębów. Zapomniał tylko, że zostawił normalne życie za sobą, a znalazł się w wojennej rzeczywistości, gdzie wygasają wszelkie zakazy, gdzie powstają nowe prawa, gdzie przetrwać może jedynie najlepiej przystosowany.
Spojrzał na ofiarę raz jeszcze. Była całkowicie bezbronna, wystarczyło wyjąć nóż, wykonać zadanie i wrócić do domu. Co go powstrzymywało? Głupi kosmyk falujący na wietrze? To zachwiało jego, dotąd żelazną, psychiką? Nawet nie miał wtedy pewności, że to kobieta, choć próbował samego siebie o tym uparcie przekonać. Zresztą, co za różnica; każdy wróg jest czymś gorszym, zwierzyną przeznaczoną do odstrzału. Tak powinien o niej myśleć. Skoro jednak stało się inaczej, należało zastanowić się nad następnym krokiem. Do głowy przychodziło mu tylko jedno wyjście: przedostać się do stacjonującej kilka mil na zachód jednostki z raportem, iż wykończył przeciwnika. Ryzykowałby własnym życiem, w końcu za nie wykonanie misji czekał go sąd wojenny, ale sytuacja wymagała pośpiechu. Ostatecznie codziennie mógł zginąć, nawet jako cywil.
Pochylił się nad otwartymi ustami, które chwytały łapczywie powietrze, i musnął je wargami. Poczuł w piersi kojące ciepło; poddał mu się. Tę bitwę przegrał.
***
- A więc sprzątnąłeś tego snajpera, Vogel? – zapytał urzędowym tonem krępy mężczyzna.
- Tak jest, panie kapitanie. – Bastian stanął na baczność i zasalutował. Z niemałym trudem ukrywał pod żołnierską maską obojętności prawdziwe emocje.
- Doskonale, Vogel. Jednego rebelianta mniej. Złożę wniosek o awans.
Dowódca oddalił się zamaszystym krokiem do swojego biura.
Bastian udał się do koszarowej klitki, zwanej sypialnią. Zdjął maskujący mundur i opadł ciężko na twarde posłanie. Pozostali podoficerowie spali już w głębi pomieszczenia, postękując cicho. W końcu i jego zmorzył sen.
W środku nocy przybyło po niego dwóch barczystych oficerów i wyprowadziło do biura kapitana, trzymając pod ręce jak więźnia. Pomimo nieludzkiego zmęczenia zasalutował dowódcy. Ledwo stał na nogach, ale miał na względzie żelazną dyscyplinę.
- Powiedz mi, Vogel, w jaki sposób zniszczyłeś swój ostatni cel? – zapytał kapitan łagodnie, niemal po ojcowsku.
- Przez postrzał w skroń, panie kapitanie – odparł nieco ochryple Bastian.
- I trafiłeś bezpośrednio w głowę, tak?
- Tak jest, panie kapitanie.
- A jak wytłumaczysz mi to, że w twoim magazynku znajduje się komplet nabojów? – Dowódca oparł łokcie o blat biurka, złączył palce i wpatrzył się intensywnie w podwładnego.
- Wziąłem na misję zapasową amunicję.
- W porządku. W takim razie gdzie jest ciało? Widziano cię przy nim, a potem znikło.
- Zakopałem je, panie kapitanie. W lesie są alianci, musiałem zatrzeć ślady.
- Och, doprawdy? A jeśli okaże się, że mam świadka, który obali twoją wersję? Który widział, jak porywasz Amerykanom tego snajpera? Jak łamiesz kodeks?
Bastian nie okazał po sobie żadnej reakcji, jednak w środku miał ochotę krzyczeć jak dziecko. Czuł na czole spływające krople potu, a mimo to nawet nie drgnął.
- Wierzy pan jakiemuś żołnierzynie zamiast mnie, sierżantowi? – zapytał, ale natychmiast pożałował tego nieostrożnego pytania.
- Cóż... Może jest bardziej... wiarygodny.
- Jakie ma pan podstawy, żeby mi nie ufać?
- A jakie mam, żeby ufać?
- Nigdy pana nie zawiodłem.
- Aż do tej chwili. Do Halsbanda z nim! Zdrajca w naszej jednostce, to odrażające!
Oficerowie wyprowadzili Bastiana na tyły koszar, gdzie czekała na niego straszliwa kara.
Rozdział szósty
- Weź się pospiesz, Carlson! Zaraz będzie ciemno!
Dwóch młodych żołnierzy pędziło przez las, jakby ich sam diabeł gonił. Jeden biegł przodem i wypatrywał celu, drugi wyciągał jak mógł krótkie nogi. Stale się potykał o wystające korzenie czy kępy trawy. Kilka razy o mało co nie wyłożył się jak długi.
- Uważaj trochę, co? Jak coś jej się stanie, ty będziesz się tłumaczył przed szefem! To nie byle jaka przesyłka! Rusz to tłuste dupsko!
- Sam sobie ją bierz na plecy, jak taki cwany jesteś! – sapnął gniewnie kompan. – Jest o wiele cięższa, niż myślałem.
- Wziąłbym ją, ale z twoją orientacją przestrzenną... – Machnął ręką. – Musimy jak najszybciej znaleźć się w bazie.
Grubas przebierał świńskimi nóżkami, trzymając kurczowo przerzucone przez ramię ciało.
W niedługim odstępie czasu dostali się do celu. Zasalutowali jakiemuś kapralowi, który napatoczył się po drodze, i ruszyli prosto do biura przełożonego.
- Panie podporuczniku, odkryliśmy podczas rutynowego patrolu tego oto snajpera – zameldował Carlson, wskazując wzrokiem znalezisko.
- Z jakiej armii? – zapytał podporucznik znudzonym głosem, skubiąc paznokcie.
- Angielskiej, panie szefie.
- To nie nasza działka, pozbądźcie się go jakoś.
- Ale, jeśli mogę się sprzeciwić, Anglicy to nasi sprzymierzeńcy.
- Sprawy Anglików zostawiamy Anglikom, jasne?
- Tak jest, panie podporuczniku.
- Odesłać go Anglikom, i to priorytetem. No, a teraz spierdalać i mi głowy nie zawracać.
- Tak jest, panie pod...
- Dobra, dobra, darujcie sobie uprzejmości, Carlson.
***
Przez las niósł się straszliwy wrzask, zwielokrotniony przez echo. Kilka sów wzbiło się szumnie do lotu, wyczuwając zbliżające się zagrożenie. W powietrzu unosiły się opary śmierci.
Przywiązany do poziomego pala za nadgarstki Bastian, krzyczał jak obdzierany ze skóry. I miał po temu powód. Stojący nad nim mężczyzna łamał mu właśnie palce lewej ręki – jeden po drugim. Rozpięty jak na krzyżu Vogel miotał w stronę oprawcy niemieckie przekleństwa, zagłuszając nimi nieludzki ból. Myślał przy tym gorączkowo o kimś, dla kogo tak się poświęcał. Był pewien swojej miłości i chciał za wszelką cenę osłaniać jej obiekt. Nawet, jeśli miałby paść jak pies, z poprzetrącanymi kośćmi.
- Wszystko wyśpiewasz, ptaszku – rzekł jadowicie kat.
„Niczego ze mnie nie wyciągniesz, skurwysynie” – pomyślał, przymykając oczy. Zakochał się, po raz pierwszy w życiu i raczej ostatni.
Pomimo pełni księżyca w lesie panował półmrok. Ponure sklepienie koron drzew zamknęło się nad głową cierpiącego nieludzko Niemca. Konał za coś głupiego, mało ważnego, niemęskiego. I nikt nie słyszał jego krzyku, choć zdarł sobie nim już gardło, nikt nie mógł i nie chciał mu pomóc. Umierał, bo dopuścił do siebie człowieczeństwo, bo potraktował wroga jak kogoś na tym samym poziomie. Koszmarny ból odkupiał jego grzechy, naprawiał błędy, ratował duszę przed potępieniem. Miał na sumieniu niejedną ofiarę, nigdy się nie zawahał. Wpajano mu, że ma jedynie wykonać rozkaz. Myślenie zostawiał oficerom, którzy podejmowali za niego decyzje. Wykształcono go na perfekcyjną maszynę do likwidacji niewygodnych ludzi, jednak każda maszyna musi się kiedyś popsuć; rzeczy trwałe nie istniały, dlatego wyeksploatowanych snajperów wymieniano regularnie na nowych. Jak przedmioty.
Po złamaniu palców lewej ręki oprawca uśmiechnął się okrutnie, patrząc z triumfem na więźnia.
- Twardy jesteś. Przyznaj się do czego oni tam chcą, mów im to, co chcą usłyszeć, a od razu pójdziesz do piachu. Oszczędzisz sobie dalszych tortur – zachichotał jak hiena. – I tak zdechniesz.
Bastian milczał zawzięcie. Tak, to ścierwo miało rację – jego los był przesądzony. Nie mógł się wykręcić ani uciec ze względu na resztki honoru i godności, a także wiszącego nad nim jak topór oprawcy. Zlany krwią, bezbronny i przegrany – nadal odczuwał niemiecką dumę i butę. Gdyby tylko uwolnił się z więzów, splunąłby temu całemu kapitanowi w twarz i zsunął spodnie. Niech go wszyscy pocałują w tyłek.
Raz jeszcze pomyślał o delikatnych rysach tej, którą miał zabić. To dla niej klęczał teraz przed kimś, kto w innych okolicznościach byłby na jego miejscu. To dla niej pozwalał się obrażać, to dla niej upadł na samo dno. Wyrok na niego został podpisany.
Kat zabrał się ochoczo za prawą dłoń Bastiana. To dzięki niej mógł nazywać siebie niemal arystokratycznym tytułem „snajper”. Prawie każdy w jednostce bał się go i schodził mu pospiesznie z drogi, kiedy przemierzał w milczeniu korytarze. Do tego feralnego zlecenia wielu drżało na myśl o jego silnej prawicy. Widzieli śmierć czającą się w lodowatym spojrzeniu. Teraz stał się jedynie legendą, a żelazna pięść – skórzanym workiem kostnych odłamków.
Nie przyznał się nawet wtedy, kiedy połamano mu brutalnie żebra. Zniszczono całe jego ciało, skatowano go w przerażający sposób. Nie był w stanie się poruszać, stał się więc bezużyteczny. Wyniesiono to, co z niego zostało, żałosną, krwawą papkę, i powieszono za ręce na drzewie. Zawiązano zimne i zadziorne do końca oczy czarną chustą.
Odetchnął, czując łagodny zapach tej, dla której zmienił się z bezwzględnego mordercy w męczennika. Uśmiechnął się. Coś podpowiadało mu, że nie umiera na próżno.
Czerwona kula skryła się za zaostrzonymi szczytami gór, zostawiając na nieboskłonie bure smugi. Nim zapadła ciemność, nad linię lasu wzbił się feniks. Rozpostarł ogniste skrzydła; na moment zawisł w powietrzu. Skulił się i znikł, rozpadając się na tysiące maleńkich ziaren popiołu.
W??rdest du dich befrein?
K??nntest du mich verraten?
W??rdest du uns entzwein?
K??nntest du mich entarten?
Liessest du mich allein?
W??rdest du nicht mehr warten?
Ber??hr mein Herz
Zeig mir meine Wahrheit...
Ich verlier' mich selbst
Boykottier' mich selbst
Ich negier' mich selbst
Kontrollier mich nicht!