Feniks[opowiadanie wojenno-psychologiczne]/pierwszy rozdzia&

1
Proszę o maksimum krytyki. Co do tego opowiadania mam poważniejsze plany, dlatego też chcę wiedzieć, czy plany owe mają w ogóle sens.





FENIKS





„Ber??hr mein Herz

Zeig mir meine Wahrheit...

Ich verlier’ mich selbst,

boykottier’ mich selbst.

Ich negier mich selbst(...)”



„Dotknij mojego serca,

pokaż mi moją prawdę...

Pogubiłem się,

Sam siebie bojkotuję.

Sam siebie neguję(...)”



Oomph! – „Kontrollverlust”















Rozdział pierwszy





Jesienny wieczór chylił się już ku końcowi. Krwistoczerwona kula, zawieszona złowieszczo nad horyzontem, pokrywała dotąd błękitne i spokojne niebo purpurą. Tuż pod nim rysowały się niewyraźnie oddalone o wiele mil góry. Ogołocone z liści drzewa roztaczały swoje suche macki nad ukrytą głęboko w lesie polaną. Północny podmuch niósł ze sobą rześki zapach sosnowych igieł. Gdzieś w koronach posępnych grabów samotny ptak wzbił się do lotu. Szum jego ociężałych skrzydeł odbił się milknącym stopniowo echem. Było cicho. Zbyt cicho.

Ostatnie smugi światła łapczywie oblizywały brudne, wygniecione kartki, na których nakreślone w pośpiechu litery stawiały pytania bez odpowiedzi.

życie. Czy właściwie jest życie? Jedna pokusa? Lata doświadczeń? Miliony ulotnych i kruchych złudzeń? Biologiczna powinność? Komu dane jest decydować o życiu, jak nie samemu Bogu? A jeśli nagle okaże się, że w ludzkim świecie dla Stwórcy nie ma już miejsca...? Czy tak naprawdę Ojciec kiedykolwiek istniał w życiu tak rozwiniętej i hermetycznie zamkniętej istoty, jaką jest człowiek? Czy rzeczywiście życie bez Boga i miłości jest niemożliwe...? Czy jesteśmy w stanie, porzuceni przez milczącego Sędziego, stworzyć świat na nowo, nadając mu całkiem nowe prawa i reguły?

Malowniczy, choć nie do końca poznany, las krył w sobie niejedną tajemnicę. Trącane łagodnym wiatrem olszyny zaczęły kołysać się nieznacznie. Coś dzikiego wdarło się nagle do leśnego ostępu. Mocny przewiew miotał się z minuty na minutę coraz bardziej nerwowo we wszystkich kierunkach, jakby szukając ucieczki z zatrzaśniętej klatki. Niespokojny, drżący w chłodzie nocy sen opadał lepką mgłą na cichnącą z wolna ziemię.

Lśniący księżyc w pełni rzucił oślepiające smugi na polanę, która przeobraziła się natychmiast w piekielny ogród pełen wyłaniających się z półmroku roślin. Przez korony najwyższych sosen do serca puszczy wpadały, niczym spowite błękitnawym dymem granaty, połyskliwe promienie. Pomiędzy gałęziami otworzyła się obustronnie wypukła szczelina na kształt oka, którego źrenicę stanowiła owa blednąca z każdą chwilą srebrna tarcza. Gęste, zbite chmury nadciągały nieuchronnie ze wschodu, pokrywając okrągły miesiąc. Przez sczerniałą zasłonę przebijały się jedynie pojedyncze przebłyski światła. Tej nocy księżyc już się nie pojawił.

Zbliżający się warkot wywabił z norki młodego zająca, który postawił uszy i wsłuchał się trwożliwie w nieznany sobie dźwięk. W niemal całkowitej ciemności starał się wypatrzyć źródło coraz głośniejszego hałasu. Zatupał nerwowo tylną łapką, sygnalizując nadchodzące niebezpieczeństwo. Małe łebki wychyliły się ostrożnie z licznych nor i czekały na decyzję przywódcy stada. Nim zdążył zareagować, przestrzeń wypełnił ogłuszający świst. Ziemia rozprysła się wśród oślepiającego błysku i huku, wyrzucając w powietrze tuman kurzu i brudu.

- Znowu bomba... – pomyślała młoda żołnierka ukryta pod sporą warstwą ziemi i stertą paproci. – Tym razem walnęło w zające, ale mogło mi urwać nogę przy samej dupie!

Roślinność, którą była przywalona, zaczynała powoli tracić naturalną, soczystą zieloność. Trzeba było coś z tym zrobić.

Dziewczyna poruszyła się nieznacznie, próbując pozbyć się spoczywającego na niej piasku. W ciągu kilku ostatnich godzin przylgnął ciasno do jej ciała, ale w końcu ustąpił. Kobieta odczołgała się na gotową od dawna pozycję zapasową, pełznąc bezszelestnie i niezauważalnie jak skradający się wąż.

Znalazłszy się na miejscu zaczęła bezgłośnie przysypywać się na nowo ziemią i świeżymi liśćmi. Maskujący mundur nie zapewniał dostatecznego bezpieczeństwa. Parogodzinne wpatrywanie się w lunetę wywoływało u niej niekontrolowane drganie powiek.

- Piątka – rzekła na granicy słyszalności do słuchawki umieszczonej przy ustach.

Porozumiewała się tym kodem z oddalonym o cztery mile kompanem. Szyfr był precyzyjny, a ponadto – całkowicie niezrozumiały dla wroga. Oznaczał dokładne położenie jednego z członków snajperskiej pary. Numery z góry ustalonych stanowisk ogniowych umożliwiały szybką lokalizację. Komunikaty były rzadkie i ciche, najczęściej jednowyrazowe i mało czytelne.

- Tak – odparł drugi snajper.

Zmiany pozycji odbywały się jedynie w nocy, przy korzystnym układzie gwiazd i księżyca. Stanowiska nie mogły zostać odkryte pod żadnym pozorem, dlatego też strzelcy wyborowi przemieszczali się tylko w ciemności, gdy gęste chmury przesłaniały demaskujące srebrne światło. Wyłącznie silny ogień ze strony nieprzyjaciela, zagrażający życiu, zmuszał komandosów do poruszania się w dzień.

Noce zarezerwowane były ponadto na załatwianie potrzeb fizjologicznych oraz spożywanie wody przez cienką rurkę ze zbiornika na plecach. Po zmroku przygotowywano również zasadzki i zapasowe stanowiska ogniowe. Wszystko odbywało się bezgłośnie i ze zdwojoną ostrożnością.

Krwawa łuna zbliżającego się brzasku pokryła niebo purpurowymi smugami. Kobieta stale odnosiła niejasne wrażenie, że jest usilnie obserwowana. Ale dlaczego? Dowództwo zapewniało, że las został uprzednio oczyszczony, a nadciągające oddziały wroga są o trzy dni marszu na północ od ich pozycji. Wyraźnie czuła czyjąś uciążliwą obecność. Spojrzała w lunetę i zlustrowała dokładnie teren rozciągający się przed nią. Czyżby ktoś zaszedł ją od tyłu?

- Zaraz świt... Weź się w garść, dziewczyno! – Nakazała sobie w myślach dyscyplinę. – Benji jest tuż za mną! Co to za szelest? – Włos zjeżył jej się na głowie. Serce zaczęło bić jak oszalałe. – Jakim cudem ktoś mnie podszedł?

Przekrzywiła lekko głowę, chcąc obejrzeć się za siebie. W półmroku z trudem dostrzegła młodą łanię zbliżającą się w jej kierunku. Odetchnęła z ulgą i przymknęła oczy. Serce powoli uspokajało się.

- Ta robota czasami mnie przerasta... – myślała, biorąc mały łyk wody przez rurkę. – Piasek... Tfu! Nawet tutaj! – Splunęła.

Na dobrą sprawę piasek towarzyszył dziewczynie przez całą żołnierską karierę. Najpierw miała go pełno w bieliźnie i pod paznokciami. To były czasy... Zaczynała dopiero szkolenia i wiele rzeczy odrzucało ją w tym zawodzie. Od początku skazana została na samotność, gdyż w skład jej grupy wchodzili wyłącznie mężczyźni. I wszędzie te znienawidzone, ostre jak tarki ziarna!

- Nie! Znowu? – przebiegło przez myśl snajperki.

łania stała spokojnie z pochylonym łebkiem i skubała trawę. Nagle znieruchomiała. Podniosła oczy i powiodła przestraszonym wzrokiem po pobliskich zaroślach. Jakieś niedostrzegalne niebezpieczeństwo rozbudziło w niej instynkt. Strzygła uszkami, najwyraźniej coś słysząc.

Dziewczyna orientowała się doskonale w tym dzikim terenie. Mimo tego obserwowała uważnie zachowanie sarny, w pełni zdając się na jej wrodzoną chęć przetrwania. Nieostrożny krok wystraszył płochliwe zwierzę, które pierzchło natychmiast, a ją samą wyrwał z zadumy. Przylgnęła ciasno do wilgotnej ziemi. Wstrzymała oddech. Tym razem była niemal pewna, że to człowiek. Poruszał się w charakterystyczny sposób. Zdradziło go jedynie to ostatnie niebaczne stąpnięcie. Skradał się. Jak wyćwiczony myśliwy.

Wszystko ucichło. Odszedł? Niemożliwe. Tylko wróg mógł podchodzić ją od tyłu. Napięcie wzrosło do granic wytrzymałości. Zwykle spokojna i opanowana krew poczęła się w niej burzyć. Niech on tu wreszcie przylezie, inaczej ona umrze z nerwów i niedotlenienia. Przenikliwe oko snajperki próbowało rozeznać intencje ukrytego w chaszczach osobnika. Obojętny przechodzień, który nie zauważył munduru czy bezwzględny morderca szukający łatwej zdobyczy? W pierwszym przypadku należało jedynie udawać kawał drzewa przywalonego piachem, w drugim zaś – nic nie robić i czekać. Jeden celny strzał nie pociągał żołnierza na wojnie do odpowiedzialności. Pomimo tego zadaniem nadrzędnym pozostawała ochrona pozycji. Mogła być to prowokacja. Należało przyjąć rolę biernego obserwatora.

Dziewczyna przechyliła nieznacznie głowę, by dokładnie widzieć każdy ruch przeciwnika. Karabin ustawiła kolbą do zarośli. Liczyła na swój wyuczony spryt, nie zaś na fabrycznie składany sprzęt.

Krzaki zaczęły falować, po czym wypełzł z nich ciemny kształt. Zbliżał się ku snajperce.

- Sukinsyn! – krzyknęła w myślach. Była zupełnie bezbronna i zdana wyłącznie na umiejętności kamuflażu. Wróg znajdował się wciąż dość daleko. Dzieliło ich ponad czterdzieści jardów. Istniała możliwość, że nawet jej nie zauważył. Cud? Ona w cuda nie wierzyła. Najprawdopodobniej rozpoznał w niej człowieka. Upodabnianie się do powalonego drzewa było w tym przypadku bez sensu. – Gdyby nie sarna, podszedłby mnie... Jaki zrobić kolejny ruch? Szach i mat? Czy tak to się skończy? Nie chcę ginąć... Czekać. Muszę czekać! Tylko to mi pozostało. Cholera, nie mam czasu czekać! Zaraz mnie zabije!

- To ja – rozległo się w słuchawce dziewczyny.

Po chwili gorączkowych rozmyślań przy jej boku pojawił się Benji. Spojrzał na nią przelotnie, rozglądając się dookoła.

- Bezpieczny teren – wyszeptał.

Nakazała mu dłonią milczenie i odwróciła się twarzą do swojego karabinu. Wsunęła palec w osłonkę spustu. Wpatrzyła się w lunetę.

- Pomyślałem... Zostało mi trochę suszonych rodzynek...

- Niedawno jadłam. Idź w tamte krzaki. – Wskazała palcem kierunek.

Mężczyzna mruknął coś pod nosem i oddalił się, przygotowując sobie bezszelestnie kryjówkę.

Las na nowo budził się do życia. Ciepłe promienie wychylającego się zza horyzontu słońca przesuwały się lubieżnie i władczo po pniach drzew.

Jedno tylko miejsce pozostało pogrążone w mroku i śmiertelnej ciszy: lej po zrzuconej w nocy bombie. Porozrzucane wokół, rozdarte na strzępy szczątki zajęczych ciał przedstawiały odrażający widok. Po zgliszczach przechadzały się Makabra z Niedolą, pozdrawiając kościstymi, owrzodzonymi rękoma trzecią z przyjaciółek, Wojnę, ukrytą w cieniu karłowatej sosny. W prawej dłoni trzymała czerwone pudełko, w lewej zaś sznurki, na których zawieszone były dwie marionetki. Sprawne palce, wyłaniające się spod czarnej szaty, poruszały linkami. Kukiełki podrygiwały bezwolnie po tekturowej powierzchni, obijając się o siebie i zapamiętując bez reszty w tańcu. Długie włosy jednej z nich falowały intensywnie w rytm szaleńczego pędu. Druga ubrana była w żołnierski mundur.

Bawiąca się istota odrzuciła pudełko i kukiełki. Przechodząca nieopodal matka Wojny, śmierć, chwyciła marionetkę mężczyzny. Wpatrzyła się w nią karmazynowymi oczyma, ukrytymi pod czarnym kapturem. Na czole lalki pojawił się czerwony, wilgotny punkt. Ciecz zaczęła podążać wąską strużką pomiędzy brwiami.

Przyczajona snajperka usłyszała cichy świst i stłumione westchnienie dobiegające zza pleców. Jej źrenice rozszerzyły się gwałtownie. Przez ciało przebiegł lodowaty dreszcz.

- Benji... – poruszyła bezgłośnie wargami. Powieki zacisnęły się machinalnie w oczekiwaniu na rozrywający czaszkę ból. Namierzyli ich stanowisko. Wystrzelają jak kaczki.

Na ustach komandoski pojawiła się błagalna modlitwa. Nigdy nie wierzyła w Boga, a nawet potępiała i szydziła z chrześcijan. Teraz jednak, oczekując najgorszego, jedynie te słowa przychodziły jej do głowy. Wypowiadała je więc, licząc na cudowne ocalenie. Ukryty starannie w zaroślach kompan został zauważony. Ona leżała na odsłoniętej płaszczyźnie, przywalona odrobiną paproci i piasku. Najłatwiejszy z możliwych celów. Bez szans.

[/b]
W??rdest du dich befrein?

K??nntest du mich verraten?

W??rdest du uns entzwein?

K??nntest du mich entarten?

Liessest du mich allein?

W??rdest du nicht mehr warten?



Ber??hr mein Herz

Zeig mir meine Wahrheit...



Ich verlier' mich selbst

Boykottier' mich selbst

Ich negier' mich selbst

Kontrollier mich nicht!

2
Wiesz, ja tu tylko użytkownik, ja się tam nie znam, ale po przeczytaniu rzuciło mi się jedno w oczy, i to tak mocno: zbyt dużo dopowiadasz, opisujesz, określasz. Już w pierwszych zdaniach pada cała gromada przymiotników i przysłówków. Krwistoczerwona, złowieszczo, jesienny, błękitne i spokojne. Mam wrażenie, że oglądam obraz, jest pięknie, ale samej akcji jest mało. Zdania dotkną mocniej, jeśli je trochę odchudzisz. Połowę z tych określeń mogłabyś bez szkody dla tekstu po prostu wyrzucić. I to nie tylko na początku, całość jest taka. Znam to, sama tak miałam i dosyć ciężko mi było pozbyć się wielu dopowiedzeń, ale kiedy już to zrobiłam, byłam z siebie naprawdę dumna. Zostaw czytelnikowi trochę pola dla wyobraźni, bo jak czytam coś takiego "Ciepłe promienie wychylającego się zza horyzontu słońca przesuwały się lubieżnie i władczo po pniach drzew. " - szczerze, mam wrażenie, że się po prostu... przejadłam.



Ale ten fragment bardzo mi się podoba:

"Po zgliszczach przechadzały się Makabra z Niedolą, pozdrawiając kościstymi, owrzodzonymi rękoma trzecią z przyjaciółek, Wojnę, ukrytą w cieniu karłowatej sosny."



pozdrawiam :)
I must say I'm disappointed in your progress. I imagined you would be here sooner.

3
Rozdział drugi









Mężczyzna zawzięcie wypatrywał jakiegoś małego punktu w oddali. Nie mogąc wyłowić go spomiędzy rozłożystych drzew, skorzystał z lunety karabinu. Tak, teraz wyraźnie widział cel. Przybliżył się, choć tak naprawdę nie drgnął w doskonale zamaskowanej kryjówce. Zatopił w ofierze chciwe spojrzenie.

Szatański uśmieszek przebiegł przez usta leżącego bez ruchu Niemca, odsłaniając dwa rzędy równych zębów. Zbrodniczy plan, który zrodził się w jego cynicznej głowie, miał już niebawem stać się rzeczywistością. Snajper znajdował się na swoim terenie, dlaczego więc nie mógłby wykurzyć stąd przeklętych Anglików, którzy zawsze musieli wpychać te lubieżne paluchy między drzwi? Najwyższy czas je połamać.

Przymknął oczy i wzdrygnął się. Wstrząsnęło nim potężne ziewnięcie, które chciał za wszelką cenę stłumić. Brak snu zaczynał brać nad nim górę. Zmuszone do ciągłego czuwania ciało drżało spazmatycznie pod stertą nieco pożółkłych paproci. Przeklinał w myślach to cholerne roztargnienie. Znów się w nią wpatrywał, zamiast przygotować sobie porządną kryjówkę. Ta drobna, ale jakże ludzka słabość prowadziła go nieuchronnie do nieszczęścia, czuł to wszystkimi zmysłami. źle wykonany kamuflaż nie spełniał swojego zadania, na domiar złego jeszcze bardziej zwracał na siebie uwagę.

Powieki poczęły z wolna opadać, choć snajper wytężał resztki sił w walce ze zmęczeniem. Monotonny obraz wpływał na niego jak lek uspokajający. Zdrętwiałe dłonie opadły w trawę z cichym plaśnięciem, a w ślad za nimi podążyła głowa. Cały świat zawirował niebezpiecznie i pogrążył się w mroku.

We śnie zobaczył swoją nieżyjącą od wielu lat matkę. Stała przed nim z koszem pachnących słodko jabłek, spowita srebrną poświatą. Nie mówiła nic. Jedyne, co mógł zrobić, to czekać. Wpatrywał się w nią zrozpaczonymi oczyma pięciolatka. Nie potrafił wydobyć z siebie choćby słowa, tkwił więc przed rodzicielką, wlepiając nierozumiejące spojrzenie w wytartą błękitną suknię z przyszytym łabędziem. Chłopiec nie wytrzymał i rzucił się w stronę matki. Ona jednak popatrzyła na niego smutno i rozpłynęła się w dusznym powietrzu. Zatrzymał się nagle. Długo jeszcze obserwował miejsce, gdzie jej bose stopy dotykały piasku. Rozpłakał się.

Ukazała mu się po raz wtóry. Siedziała w wiklinowym fotelu i nie zaszczycała syna choćby spojrzeniem. Teraz to on stał przed nią, ubrany w żołnierski mundur. W ręku trzymał karabin splamiony zakrzepłą krwią. Obojętność matki rozdzierała jego niegdyś piękne i dobre serce. Wojna nauczyła go perfekcyjnego tłumienia emocji tak, że z czasem przestał czuć cokolwiek. Dusza dumnego, pozbawionego litości Niemca zerwała ostatecznie z człowieczeństwem, stając się tylko pustką w piersi zimnego mordercy.

- Co ja zrobiłem? – wyszeptał i popatrzył na skalaną purpurą lufę. – Matko!... – Padł przed nią na kolana. Ukrył umęczone oblicze w fałdach sukni, oczekując cudu.

Delikatna dłoń spoczęła na jego głowie, niosąc ukojenie skołatanym myślom.

- Zbłądziłeś, Bastian – ozwała się zbolałym głosem. – Wróć na właściwą ścieżkę. Jeszcze nie jest za późno...

Snajper ocknął się, zlany potem. Z początku chciał zerwać się na równe nogi i pognać wprost przed siebie, zapanował jednak z trudem nad tym odruchem. Zaczął ciężko dyszeć, przestając zważać na to, iż mógł zdradzić tym swoje położenie. W tej chwili nic nie przerażało go bardziej niż ów koszmarny sen. Widok kobiety, która od zawsze była dla niego obcą istotą, przyspieszył mu znacznie puls. I bez tego wiedział, że jest bezlitosną bestią, pozbawioną wszelkich skrupułów. Dlaczego tak bardzo się wzruszył? Przecież nigdy jej nie kochał, nie odwiedzał na cmentarzu... Zostawiła go, gdy był jeszcze dzieckiem, małym, naiwnym dzieckiem, dla którego śmierć znaczyła tyle samo, co porzucenie.

Otrząsnął się z urojeń, próbując uciszyć sumienie. Z marnym skutkiem. Niechciane obrazy bombardowały zawzięcie jego głowę, powracały niczym bumerangi. Warknął sam na siebie, przeklinając słabą ludzką naturę. Gardził sobą tak samo jak tymi pierdolonymi Anglikami, z którymi przyszło mu walczyć.

- Idiota – wycedził przez zęby. – Jestem skończonym idiotą.

Spojrzał ponownie w lunetę i zamarł w bezruchu. Po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz.

- Noż cholera, to... – urwał i zaklął siarczyście. – Nie zauważyłem skurwysyna!

Teraz go widział. Jak na dłoni.

- Doświadczony – mruknął z ledwo słyszalną nutą strachu. – Nie wiesz, gdzie jestem? – uśmiechnął się parszywie.

Przewaga Niemca była miażdżąca. Stacjonował w lesie od tygodnia, dzięki czemu poznał i zapamiętał dokładną topografię oraz położenie wroga. Osłaniający go towarzysz trafiony został albo z bardzo daleka, albo z profesjonalnego karabinu z tłumikiem. Przypuszczalnie odpowiadał za to cholernie precyzyjny Dragunow SWD. Do nienaturalnie wyczulonych uszu Bastiana nie doszedł dźwięk wystrzału. Usłyszał jedynie świst kuli tuż nad głową. W obawie o własną skórę nie poruszył się aż do zmierzchu, kiedy to udało mu się podpełznąć do ciała zabitego. Obejrzał uważnie zwłoki i znalazł snajperski pocisk tkwiący głęboko w szyi, tuż nad obojczykiem. Już wtedy mógł przekonać się o zabójczej skuteczności wroga. To nie był zwyczajny żołnierz. Nabój rozerwał aortę z chirurgiczną precyzją. Wielokrotnie zastanawiał się nad swoim szczęściem. To on znajdował się najbliżej tajemniczego mordercy, a mimo tego nie został nawet draśnięty.

Od tamtego feralnego dnia przygotowywał starannie kryjówki i starał się zachowywać bezpieczny dystans. W całej długoletniej karierze nie spotkał się z tak wspaniałym, a zarazem tak przerażającym talentem. Ale teraz nadarzyła się okazja, by posłać ten talent do legendy, a jego właściciela – do piachu. Namierzył go, leżącego w odległości około dwustu – trzystu jardów; jedyne, co zdradziło mistrza, to kosmyk ciemnych włosów, ukrytych pod czarną kominiarką naciągniętą na twarz i osłoniętym kamuflującą siatką hełmem. Sztuka maskowania się tej komandoski (Bastian podejrzewał, że to była kobieta) zafascynowała go. Darzył ją dziwnym szacunkiem, którego nie czuł w takim stopniu nawet do przełożonych. Szacunkiem dyktowanym strachem i cichym uwielbieniem. Długo obserwował dziewczynę, ucząc się od niej czegoś dotąd nieznanego.

Teraz doczekał się momentu, w którym mógł pomścić swojego kamrata. Widząc czołgającego się w kierunku snajperki mężczyznę obmyślał strategię działania. Po chwili zdecydował, że zlikwiduje najpierw tego nowego. Odczekał jeszcze parę minut, aż ofiara zastygnie przy karabinie. Złożył się spokojnie do strzału i wycelował dokładnie w środek czoła. Wymamrotał coś pod nosem i wsunął palec w osłonkę spustu. Nie mógł spudłować, bo złamałby zasadę, którą bezgranicznie wyznawał: „Jeden strzał – jeden zabity”. Po takiej porażce przyrzekł sobie zrezygnować z pełnienia honorowej snajperskiej służby. Obietnicę traktował bardzo poważnie. Jak dotąd nie chybił.

Wypalił lekko, bez zbędnego szarpnięcia za spust. Nagły nieprzemyślany wystrzał prowadził do zmiany toru lotu pocisku. Nie dostrzegł co prawda efektu, ale zobaczył za to gwałtowny błysk światła igrającego w niesfornym kosmyku dziewczyny. Uśmiechnął się demonicznie, wyobrażając sobie jej strach. Po raz pierwszy w tym pojedynku to nie on się bał. Taki obrót sprawy wziął za dobrą kartę. Kiedy jednak przyszła kolej na drugiego nieprzyjaciela, jego dłoń zadrżała. Coś w nim pękło. Nie. Już wiedział, że nigdy tego nie zrobi.
W??rdest du dich befrein?

K??nntest du mich verraten?

W??rdest du uns entzwein?

K??nntest du mich entarten?

Liessest du mich allein?

W??rdest du nicht mehr warten?



Ber??hr mein Herz

Zeig mir meine Wahrheit...



Ich verlier' mich selbst

Boykottier' mich selbst

Ich negier' mich selbst

Kontrollier mich nicht!

4
Wiesz co chcę powiedzieć zaraz po przeczytaniu fragmentów, które nam zaserwowałeś?

Zbyt teatralne.

Za dużo tu metafor, które mają upiększać tekst i zwiększać doznania czytelnika. Z jednej strony podoba mi się to, z drugiej zaś jest to męczące na dłuższą metę.

Teraz wszystko zależy od tego czy chcesz zrobić z tego naprawdę rozwlekłe opowiadanie czy raczej coś krótkiego, ale bez przesady.

W obu myślę, że odnalazł byś sie z tym tekstem, ale nie wiem jak bym to zniósł ja - czytelnik.

Z jednej strony fajny tekst, z drugiej nużący.

Jestem rozerwany.

W dodatku trafiłeś w tematykę, o której najbardziej lubię czytać.

Opowiadania wojenne nigdy mi się nie przejedzą.

W sumie to zależy w jakiej formie są podane, ale mniejsza o to.



Wrzuć więcej, przeczytam i powiem dokładniej co o tym myślę. Wtedy podam Ci błędy i tym podobne zgrzyty.



Do przeczytania.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

5
Przeczytałem tylko pierwszą częśc i co do niej się wypowiem. A więc na początek kilka twoich zdań:



1. "Ostatnie smugi światła łapczywie oblizywały brudne, wygniecione kartki"

2. "Niespokojny, drżący w chłodzie nocy sen opadał lepką mgłą na cichnącą z wolna ziemię."

3. "Przez korony najwyższych sosen do serca puszczy wpadały, niczym spowite błękitnawym dymem granaty, połyskliwe promienie"

4. "Ciepłe promienie wychylającego się zza horyzontu słońca przesuwały się lubieżnie i władczo po pniach drzew"





Co te zdania mają wspólnego, otóż są jakieś takie teatralne, przerysowane, zabawa metaforami, wyszukanymi opisami itd to nie jest dobry pomysł na początek, a jeśli twierdzisz, że to coś poważnego to lepiej żeby to odleżało do momentu aż wejdziesz na wyższy poziom. Poza tym nie moge jakoś sobie wyobrazic cichnącej ziemi...



5. Gęste, zbite chmury nadciągały nieuchronnie ze wschodu, pokrywając okrągły miesiąc.



Tego zdania za cholere nie rozumiem...



6. Dziewczyna poruszyła się nieznacznie, próbując pozbyć się spoczywającego na niej piasku. W ciągu kilku ostatnich godzin przylgnął ciasno do jej ciała, ale w końcu ustąpił



Piasek ustąpił? Może i to jest poprawne, mogę się nie znac, w każdym razie jakoś nie bardzo mi się to podoba



7. skradający się wąż



do węża jakoś bardziej mi pasuje czający się, ewentualnie przyczajony czy coś





Podsumowując - źle nie jest moim zdaniem, początek za bardzo wymuskany, ciężko się przez to czyta, jest taki moment, że czyta się coraz wolniej i wolniej... to niedobrze, opisy są zbyt dokładne albo za wszelką cenę chcesz zrobic z nich arcydzieło. To nie Syzyfowe Prace. Czytanie ma byc przyjemne. To tyle co mam do powiedzenia, poniekąd powtarzając moich poprzedników.
Tych wszystkich którzy upajają się zgiełkiem mass mediów, kretyńskim uśmiechem reklamy, zaniedbaniem przyrody, brakiem dyskrecji wyniesionym do rzędu cnót, należy nazwac kolaborantami nowoczesności.

6
Po pierwsze - jestem dziewczyną ;) Tematykę, którą wybrałam, kocham ponad życie, takie moje małe zboczenie. Opisy są moją raczej słabą stroną, fakt, że poetyzuję, ciężko przychodzą mi suche, surowe zdania, ale wciąż nad tym pracuję. Obecnie tekst jest w trochę lepszym stanie, wiele metafor i tym podobnych klimaciarskich kawałków wycięłam bądź zmieniłam. To jest pierwowzór. Do tej pory pisałam emowate historyjki o wiecznie cierpiących dzieciakach itp, rzygać od tego się chce. No, i niestety coś niecoś mi z tego zostało. Wszelkie słowa krytyki są dla mnie bardzo cenne, ponieważ jest to mój pierwszy tekst tak naprawdę, stuprocentowo na poważnie. Wkładam w niego wszystko, co mogę najlepszego. Póki co - rozdział trzeci w warsztacie, minie jeszcze trochę, zanim będzie w miarę gotowy do publikacji na forum.

Za wszystkie opinie dziękuję, wezmę je sobie do serca :)



Weber edit - Przepraszam za pomyłkę.
W??rdest du dich befrein?

K??nntest du mich verraten?

W??rdest du uns entzwein?

K??nntest du mich entarten?

Liessest du mich allein?

W??rdest du nicht mehr warten?



Ber??hr mein Herz

Zeig mir meine Wahrheit...



Ich verlier' mich selbst

Boykottier' mich selbst

Ich negier' mich selbst

Kontrollier mich nicht!

7
Trochę długi ten post, ale umieszczę już całość.





Rozdział trzeci





Dziewczyna, ukryta pod stertą paproci, drgnęła. Zacisnęła zęby. Osaczono ją jak jakiegoś cholernego nowicjusza. Nie zdążyła nawet zorientować się, skąd padł strzał. Nie wiedziała, co robić, dokąd uciekać, jak się bronić. Czuła tylko, że straszliwe niebezpieczeństwo czai się tuż obok, śmiertelnie blisko.

Przylgnęła do ziemi. Marzyła, aby ta pochłonęła ją do szczętu. Rozmyślała gorączkowo nad wyjściem z sytuacji. Umysł odmówił jednak współpracy.

„Myśl, myśl!” – nakazywała sobie, rozglądając się nerwowo po okolicy. „Gdzie on może być?”

Krew zaczęła krążyć w jej żyłach w szaleńczym pędzie. Serce wytłaczało ją wciąż i wciąż do przeciążonego mózgu. Przyspieszone tętno utrudniało prawidłową ocenę położenia wroga. Obraz przed oczyma to rozmazywał się, to był przesłaniany przez czarne i białe plamy.

Nie dostrzegła nieprzyjaciela, choć przyczaił się bardzo blisko. Nie zwróciła uwagi na pożółkłe paprocie, które już na pierwszy rzut oka powinny ją zaniepokoić. Czerwona lampka nie zapaliła się nawet, kiedy w niedalekich chaszczach błysnęło lustrzane światło odbite od celownika wroga. Wysokie trawy falowały nienaturalnie. Leżała nieruchomo, oczekując na ruch przeciwnika.

Po paru minutach, które zdawały się trwać całą wieczność, utwierdziła się w przekonaniu, że nieprzyjaciel nie zaatakuje. Jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu została pominięta w tej zabójczej grze. Winą za śmierć Benji’ego obarczyła zmianę pozycji. Po cholerę do niej przyłaził. Zginął na własne życzenie. Pomimo tylu szkoleń i selekcji dał się podejść jak szczeniak. Ona tkwiła wciąż w tym samym miejscu, nie pozwalając się namierzyć. Tak jej się przynajmniej wydawało.

Musiała pozostać nieruchoma. Oddychała płytko. Każdy większy haust powietrza mógł zdradzić jej strach. Bała się. Już drugi raz tego przeklętego dnia.

Obiecywano, że to będzie banalna misja. Ot, po prostu zlikwidować jednego gnoja, który od dawna bruździł angielskiej kwaterze głównej. Przyczaić się, strzelić raz a dobrze i wracać do domu. Słowem – kilka godzin czarnej roboty. Tymczasem ona tkwiła tu już sześć zasranych dni, a końca nadal nie było widać. Do tego ktoś wyraźnie próbował pokrzyżować jej plany. Kto mógł być tak durny, żeby osłaniać jakiegoś szwabskiego kretyna?

„Fanatyk jakiś” – prychnęła w myślach. – „Powinni przysłać wsparcie, ale nie – oni zakładają nóżkę na nóżkę przy biureczku w mieścinie zwanej Londynem. I martw się sam, człowieku. Mają nas głęboko w dupie, świnie! Przywiozę łeb tego ścierwa, co to mam go zatłuc, i idę na dożywotni urlop. Niech sobie szukają innego frajera na posyłki!”

Uśmiechnęła się na myśl o ciepłej kawie i spokojnej drzemce w hamaku.

Tuż za jej plecami, w pobliskich krzakach, rozległ się niepokojący szelest.

W jednej chwili zapomniała o wolności. Spojrzała za siebie kątem oka. Cisza.

„Kurwa, który to już raz?!” – wściekła się. Miała gdzieś całą tę zabawę w dobrych i złych. W tym momencie chciała po prostu wstać i udusić każdego napotkanego przeciwnika gołymi rękami. Rozerwać na strzępy. Roztrzaskać czaszkę kolbą karabinu. Rozgnieść jak karalucha.

Ale jedyne, co mogła teraz zrobić, to zacisnąć zęby i zostawić pragnienie zemsty na później. Nieokreślone później. Postanowiła mimo to zaatakować. Zaczynała srać na kretyńskie misje i podchody. Co ją obchodziły ważne rządowe cele albo państwowe interesy? I dlaczego to właśnie ona musiała leżeć pod kupą piasku na terytorium wroga, zamiast odpoczywać z dala od tej całej wojny? „Jak zwykle” – pomyślała, czując się tylko pionkiem w czyjejś idiotycznej grze. Nic nie znaczącym pionkiem. Jednym z wielu.

- Pierdolić to – szepnęła. – Sprzątnę gościa i wracam do domu. śmierć za śmierć.

Przekręciła się zdecydowanie, ustawiając karabin wylotem lufy w stronę zarośli. Wypaliła bez chwili namysłu. Wsunęła dłoń za pasek przy udzie. Skoczyła zwinnie w krzaki i uśmiechnęła się triumfująco. W dłoni błysnęło stalowe ostrze.

- Gnij w piekle! – syknęła, wbijając długi komandoski nóż aż po rękojeść w coś miękkiego. W twarz trysnęła jej czerwona ciecz. Przejechała językiem po wargach. Nie. To nie była krew.

- Co jest? – Poczuła coraz szybsze uderzenia serca. – Pułapka?

Popatrzyła w lewo, w prawo. Dziesiątki sprzecznych myśli zatłukły się w jej głowie. Zginie. A może jednak ocaleje? Znowu sarna? Nie, raczej złudzenie. Zaraz padnie jak pies. Czy bezboleśnie? I w imię jakiej chorej idei? Kim on jest? Gdzie się ukrył?

Przez moment zobaczyła starszego brata, Dexa, z którym była mocno związana emocjonalnie. Zawsze mogła na niego liczyć; nieraz stawał w jej obronie, kiedy zakochany w niej szaleńczo psychopatyczny kolega rzucał się na nią bez ostrzeżenia. Z nikim nie dogadywała się tak, jak z Dexem. Byli najlepszymi przyjaciółmi i, mimo sporadycznych kłótni, zawsze potrafili się pogodzić. To właśnie jemu powierzała największe tajemnice. To on wiedział o niej wszystko i pomagał rozwiązywać problemy, których nigdy nie brakowało.

I właśnie wtedy musiał nadejść ten cholerny dzień, w którym wszystko się skończyło, a ona znienawidziła wszystkich mężczyzn. Podczas sprzeczki z chorym psychicznie adoratorem siostry Dexter został ranny w przedramię. Rana nie wyglądała groźnie, jednak wystąpiły powikłania. Po kilkudziesięciu minutach rozpaczliwej walki o życie chłopak odszedł, uśmiechając się do trzymającej go w ramionach dziewczyny. Tego samego dnia zmarł także psychopata, który go zaatakował. Jego przebite płuco to i tak zbyt niska cena za śmierć brata.

A teraz znów ktoś podążał jej tropem. Zdawała sobie sprawę z ryzyka zawodowego, a mimo tego coraz mniej ją obchodziło.

„To tylko kwestia przystosowania” – myślała nieraz.

Schwytana w zasadzkę, miała tylko jedno wyjście: udawać kupę piachu porośniętego paprociami. Niestety – kiedy rzuciła się na domniemanego wroga – maskująca roślinność zsunęła się z ciała.

Ktoś runął jej na plecy i zatkał usta szorstką dłonią. Nie zdążyła nawet pisnąć. Odkąd straciła partnera, skazana była wyłącznie na siebie. Spróbowała dosięgnąć leżącego w trawie noża, ale uprzedziła ją męska ręka w rękawicy bez palców. Przed oczyma mignęły obgryzione do krwi paznokcie. Wymierzyła napastnikowi cios łokciem w żebra. Usłyszała tuż przy uchu stłumiony jęk, a zaraz potem poczuła na krtani ostrze. Wyobraziła sobie swoją krew na nim. Lepka, spływająca powoli, gęsta. Już węszyła metaliczny, słodki zapach. Przygryzła z nerwów język. Ciepła posoka wypełniła jej usta, dając przedsmak śmierci. Wybełkotała coś, siląc się na opanowanie.

- Ponegocjujmy – szepnął jadowity głos.

Znała niemiecki doskonale, ale nie miała prawa wdawać się w żadne konszachty z wrogiem. Nienawidziła go i nie ufała jak psu, tym bardziej że ją uwięził. „Masz go załatwić” – powtarzała sobie uparcie. „Jak mogłam wpaść w tak oczywistą pułapkę? Kurwa! Jaki ze mnie snajper?!”

- Nie zabiję cię, jeśli wycofasz się stąd i przestaniesz wtrącać się w nie swoje sprawy – wyszeptał ochryple Niemiec. – ładna jesteś, wracaj do domu i załóż rodzinę. Nie nadajesz się do tej roboty. Przegrałaś, ale puszczę cię wolno, musisz tylko oddać mi broń.

- Wypierdalaj, śmieciu! – warknęła w jego języku. – Odejdę, ale z twoim zasranym szwabskim łbem w plecaku!

- Ja mam zatłuc ciebie, a ty mnie. Jak myślisz – kto będzie pierwszy? – Przycisnął jej do gardła nóż i poruszył nim.

Kobieta zacisnęła zęby z bólu.

Wyrwał jej z ręki karabin i odrzucił na bezpieczną odległość. Bez najmniejszego ostrzeżenia odwrócił ją na plecy. Przytrzymał za nadgarstki. Popatrzył na cienką smugę krwi na kominiarce. Nacięta krtań. Nie na tyle, by uśmiercić ofiarę. Ot, tak – muśnięcie, które wywołuje koszmarne cierpienie. Na moment ich spojrzenia spotkały się.

- Zanim cię wykończę, muszę zrobić coś jeszcze – powiedział zupełnie zmienionym głosem. Położył palce na jej szyi i jednym szarpnięciem zdarł z twarzy czarne okrycie. Musiał przy tym uwolnić rękę kobiety. Uśmiechnął się całkiem życzliwie – jak na bezwzględnego mordercę. Wlepił zimne niebieskie oczy w dosyć ładnie zarysowaną szczękę, po czym, jak gdyby nigdy nic, pocałował snajperkę prosto w usta.

Tylko na to czekała. Wolną dłoń zacisnęła w pięść i uderzyła mężczyznę tuż pod uchem. Poczuła na języku krew. Swoją własną krew. Wyrwała się ze słabnącego uścisku przeciwnika. W biegu schyliła się po broń i skoczyła w zarośla.

Wróg wykazał jednak na tyle opanowania, że zdążył zareagować. Chwycił pospiesznie karabin i oddał w stronę krzaków trzy strzały. żaden nie chybił.





Rozdział czwarty





Szli nieprzerwanie. Dwie mile przed linią, z której mieli zaatakować wroga, połączyli się z kolejnymi drużynami, tworząc zwartą i silną armię. Dwadzieścia tysięcy par butów uderzało równo w piasek. Nad drogą unosił się tuman kurzu.

Było ciężko. Alianci ginęli jak muchy już przy pierwszej wymianie ognia. Niedoświadczonych Niemców spotkał ten sam los. świst pocisków nie milkł przez ponad dwie godziny. żołnierze musieli zachować maksymalną czujność, gdyż nieprzyjaciel zastawił wszędzie pułapki. Odcięci od dostaw amunicji, stosowali wymyślne sztuczki, by oszukać i pokonać silniejszego wroga. Karabiny pracowały bez ustanku, podobnie jak moździerze, miotacze płomieni, granaty, bazooki, a nawet zwyczajne kamienie. Odwracanie uwagi szkopów paczkami papierosów – ulubiona rozrywka szeregowców – nie znajdowała poparcia na wyższych szczeblach. Zawiedzeni mężczyźni musieli zadowolić się bronią zdobytą na Niemcach. Strzelcy mieli ciężki orzech do zgryzienia.

Odgłosy wybuchów dochodziły zewsząd. Padali Amerykanie, padali Niemcy. Upadali przywódcy, próbując uniknąć pędzących pocisków. Znajdowali się poza linią ostrzału, a mimo to raz po raz świstały im koło głowy pojedyncze naboje. Pełzali po ziemi patrząc, jak alianci tratują leżących w trawie rannych. Jeden z dowódców okazał się na tyle odważny, że postanowił walczyć, ukrył się więc za sporym krzakiem. Stamtąd mógł precyzyjnie eliminować nieprzyjaciół, sam nie nadstawiając karku. Widział doskonale pole bitwy, lecz pozostawał niewidoczny dla wrogów. Posługiwał się znakomicie karabinem skradzionym jakiemuś trupowi.

Tymczasem, gdy kilka elitarnych oddziałów zadawało się zapaść pod ziemię, zwykli szeregowcy z regularnej armii wpadli na pomysł szturmowania Niemców. Nie mieli zielonego pojęcia o taktykach działań wojennych, co wielu przypłaciło życiem.

Wtedy do akcji wkroczyły siły specjalne w liczbie trzech plutonów. Szpiedzy rozeszli się w wyznaczonych wcześniej kierunkach, snajperzy spoczęli na brzuchach i zastygli w bezruchu, a strzelcy wdrapali się na drzewa, wspierani przez kolegów obsługujących ręczne karabiny maszynowe. Saperzy czuwali w pobliżu. Wszyscy wtopili się perfekcyjnie w wojenny krajobraz i dali sobie nawzajem znak pełnej gotowości bojowej.

Dla Niemców nadeszły ciężkie chwile. W obliczu miażdżącej przewagi i precyzji aliantów zmuszeni byli posłużyć się bronią pancerną.

Kilku saperów, po konsultacji ze swoim pułkownikiem, postanowiło przyspieszyć klęskę przeciwnika. Plan rysował się niezwykle ryzykownie, a zarazem - pociągająco. Zaprawieni i zahartowani w walce żołnierze nie ulękli się żadnych trudności. Zaangażowali się chętnie w przedsięwzięcie niosące za sobą groźbę utraty życia. Dowódca kompanii przeżegnał się.

Załoga zaczęła powoli podpełzać pod niemiecką pozycję, ukrytą głęboko w lesie. Miała do wykonania śmiertelnie niebezpieczne zadanie. Wśród gęstej trawy i drzew Niemcy nie byli w stanie jej wypatrzyć. Do drużyny włączono najlepszych i najniższych ochotników, by jeszcze bardziej utrudnić lokalizację.

Słońce świeciło intensywnie; upał dawał się we znaki obu stronom. Mężczyźni zostawiali za sobą plamy krwi z łydek i ud, raz po raz oranych ostrymi odłamkami niewybuchów leżących na ich drodze do zwycięstwa.

Z koron rozłożystych drzew padło kilka strzałów. Tylko część osiągnęła swój cel. Paru Niemców padło w biegu jak kłody. Inni walczyli zawzięcie, wciąż wierząc, że wyprą Amerykanów poza linię lasu.

Alianci nie szczędzili Szwabom ołowiu. Wszystko, co wpadało im w ręce, stawało się użyteczną bronią.

Nagle na końcu kolumny saperów rozległ się potężny huk wybuchu i stłumiony okrzyk paniki. Dowódca dał żołnierzom znak ręką, żeby podążali za nim. Podjął jedyną słuszną decyzję.

Niemcy nie wypatrzyli ich, choć po eksplozji rozglądali się uważnie po okolicy. Ci, którzy podeszli za blisko, natychmiast tego pożałowali.

świst pocisków nie pozwalał snajperom na chwilę zastanowienia, co mogło grozić fatalnym pudłem. Potrzebowali ciszy, aby przylgnąć do celowników i oddać serię dopracowanych strzałów.

Saperzy brnęli dalej wśród trawy i drzew. Byli pewni, że nic ich już nie zatrzyma.

- Czołg w polu widzenia. – W słuchawce dowódcy rozległ się ledwo słyszalny szept.

Amerykanin rozejrzał się, sprawdzając prawdziwość raportu. Chwilę później zasypał go grad podobnych informacji. Wróg sprowadził ponad tuzin Tygrysów i Panter, które torowały sobie drogę, zrównując z ziemią niskie drzewa.

Grupa zatrzymała się kilkadziesiąt jardów od niemieckich pozycji. Jeden z saperów otrzymał rozkaz, aby natychmiast przedrzeć się w pobliże czołgów i założyć na gąsienicach ładunki o dużej sile rażenia.

Rakiety, którymi pozostali mieli zniszczyć stojące na pierwszej linii maszyny, były tylko trzy. żołnierze sformowali szyk bojowy delta, ustawiając się w równoramienny trójkąt. Trzech uzbrojonych w ręczne wyrzutnie rakiet saperów uklękło za plecami osłaniających ich od przodu kompanów. Na komendę: „Padnij!” wypalili równocześnie, podczas gdy inni rzucili się w trawę. Atakujący komandosi nie zostali zauważeni dzięki przyjęciu maskującej, klęczącej pozycji.

Wysłanego wcześniej do rozbrojenia czołgów człowieka uziemiła szwabska kula. Kolejny, wyznaczony przez dowódcę, ruszył wolno w kierunku broni pancernej przeciwnika i dokładnie zaminował parę newralgicznych punktów. Popełzł kilkanaście jardów w głąb terytorium wroga. Teraz mógł eliminować Niemców obsługujących działa i siedzących w wieżyczkach czołgów. Od strony nieprzyjaciela wyglądało to tak, jakby zabijali się oni nawzajem, bowiem strzelał im sprytnie w plecy.

W obozie wroga podniosła się wrzawa. Jednocześnie Amerykanie usłyszeli huk. Wszyscy wznieśli oczy ku niebu, gdzie pojawił się niemiecki myśliwiec. Pilot najwyraźniej zauważył żołnierzy leżących w trawie. Równolegle ostrzał rozpoczęły czołgi. Wciąż było ich wystarczająco dużo, by wysadzić aliantów w powietrze.

Najstarszy z wyglądu mężczyzna przejął dowodzenie. Dał pozostałym przy życiu podwładnym znak do odwrotu. Liczyła się każda sekunda. Cofanie się w pozycji leżącej trwało zbyt długo i nie dawało stuprocentowych szans na powodzenie. Instynkt samozachowawczy brał tu górę nad rozsądkiem. Każdy myślał już tylko o własnej skórze. Każdy - oprócz dowódcy. Pozostali zmienili się w dzikie zwierzęta, pragnące jedynie przeżyć.

Nowoczesny myśliwiec zaczął ostrzeliwać konających ze zmęczenia i ran komandosów. Wiodący ich mężczyzna zerwał się na równe nogi po upadku.

- Ruszać się! – Próbował przekrzyczeć świst pocisków.

Mimo piekącego bólu w piersi nie przestawał biec. Ludzie liczyli na niego, musiał ich stamtąd wyciągnąć. Wiedział, że armia zapewni im osłonę, wystarczyło tylko dostać się pod jej skrzydła. Starał się nie oglądać za siebie i nie słyszeć krzyku padających na twarz kompanów. Jeden z alianckich strzelców chybił. Dowódca znów poczuł rozrywający ból, tym razem w lewym udzie. Zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę. Podparł się ręką i podążał w otwarte ramiona Amerykanów.

- Jeszcze trochę! – Wycharczał i przycisnął dłoń do krwawiącej piersi.

- To i tak się nie uda! – krzyknął jeden z komandosów i strzelił sobie w głowę jak cholerny tchórz.

Niemcy rzucili się w pościg za oddziałem, ale wyeliminowali ich alianccy strzelcy.

Do dowódcy podbiegł niski saper, ciągnąc za sobą bezwładne ciało.

- Znalazłem rannego snajpera! Zabrać go do bazy, szefie?

- Ledwo własne tyłki ratujemy! Pewnie jakiś szpieg. Zabij go i mi nie zawracaj głowy!

- Ma angielską naszywkę...

- Zabij go – powtórzył dobitnie mężczyzna.

Kolejny wybuch przerwał odwrót żołnierzy. Padli na ziemię. Dyszeli jak psy. Jeden nie zniósł psychicznie presji. Dwie słone strużki stoczyły się po jego wymazanych krwią policzkach.

Tym razem nikt z aliantów nie ucierpiał. Czołgi Niemców stanęły w ogniu. Czerwone języki ognia lizały biegających w panice mężczyzn.

- Chodźcie! – wrzasnął ktoś.

Saperom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Każdy z nich podniósł się ostatkiem sił i wskoczył na skarpę, nim kurz zdążył opaść, a wróg – opanować zamieszanie.

- Patrzcie! Niemcy się wycofują! – dobiegło z tłumu szeregowców.

- Ale wrócą – mruknął ktoś w odpowiedzi.

- Szefie! Szefie! – Do wycieńczonego dowódcy podbiegł ten sam żołnierz, który wcześniej znalazł rannego komandosa.

- Co znowu, Martin?

- Mieliśmy właśnie rozstrzelać tego snajpera, kiedy z krzaków wyskoczył jakiś dzikus i go porwał! Szwab, jak nic Szwab! A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że ten snajper to kobieta!









Rozdział piąty





Zaczynało się ściemniać. Kurz po porannej bitwie dawno już opadł, pokrywając zmasakrowane zwłoki. Jeden ze spalonych żywcem Niemców wytrzeszczał oczy w szare smugi nadciągające znad gór. Po policzku pełzał mu obły robak, zostawiając za sobą ślady śluzu. Podążał w kierunku uchylonych ust, wsuwając się do nich po spuchniętym języku, jak po czerwonym dywanie. Po chwili znikł w przełyku, gdzie mógł się pożywić. Umięśniona krtań drgała nieznacznie, pożerana od środka. W cienkiej skórze szyi pojawiło się niewielkie pęknięcie, z którego wkrótce wychyliła się pokryta krwią głowa padlinożercy, a tuż za nią reszta splamionego ciała. Robak wił się niczym w hipnotycznym tańcu śmierci, potem odpełzł w mrok. Był nasycony.

Ukryty pod osłoną nocy Bastian zmienił dotychczasową pozycję. Przyszło mu to z niemałym trudem; jakieś alianckie ścierwo postrzeliło go w prawe ramię, co uważał za definitywny koniec snajperskiej kariery. Nie mógł wykonać powierzonego zadania. Ale nie był to jedyny powód.

Obok niego, przykryta liśćmi paproci, leżała jego ofiara. Miał ją zabić, a tymczasem podjął najgłupszą z możliwych decyzji. W dodatku złamał kodeks komandosów, który, generalnie, zaczynał mieć gdzieś. Uratował jej życie. Mięczak. żałosny mięczak. Do tej pory zawsze dawał sobie radę i nigdy nie miewał wyrzutów sumienia; nie wziął jednak pod uwagę, że jego dotychczasowe cele były wyłącznie mężczyznami. Dlaczego właściwie wtedy nie wypalił? Jedno pociągnięcie za spust, coś tak rutynowego jak umycie zębów. Zapomniał tylko, że zostawił normalne życie za sobą, a znalazł się w wojennej rzeczywistości, gdzie wygasają wszelkie zakazy, gdzie powstają nowe prawa, gdzie przetrwać może jedynie najlepiej przystosowany.

Spojrzał na ofiarę raz jeszcze. Była całkowicie bezbronna, wystarczyło wyjąć nóż, wykonać zadanie i wrócić do domu. Co go powstrzymywało? Głupi kosmyk falujący na wietrze? To zachwiało jego, dotąd żelazną, psychiką? Nawet nie miał wtedy pewności, że to kobieta, choć próbował samego siebie o tym uparcie przekonać. Zresztą, co za różnica; każdy wróg jest czymś gorszym, zwierzyną przeznaczoną do odstrzału. Tak powinien o niej myśleć. Skoro jednak stało się inaczej, należało zastanowić się nad następnym krokiem. Do głowy przychodziło mu tylko jedno wyjście: przedostać się do stacjonującej kilka mil na zachód jednostki z raportem, iż wykończył przeciwnika. Ryzykowałby własnym życiem, w końcu za nie wykonanie misji czekał go sąd wojenny, ale sytuacja wymagała pośpiechu. Ostatecznie codziennie mógł zginąć, nawet jako cywil.

Pochylił się nad otwartymi ustami, które chwytały łapczywie powietrze, i musnął je wargami. Poczuł w piersi kojące ciepło; poddał mu się. Tę bitwę przegrał.





***





- A więc sprzątnąłeś tego snajpera, Vogel? – zapytał urzędowym tonem krępy mężczyzna.

- Tak jest, panie kapitanie. – Bastian stanął na baczność i zasalutował. Z niemałym trudem ukrywał pod żołnierską maską obojętności prawdziwe emocje.

- Doskonale, Vogel. Jednego rebelianta mniej. Złożę wniosek o awans.

Dowódca oddalił się zamaszystym krokiem do swojego biura.

Bastian udał się do koszarowej klitki, zwanej sypialnią. Zdjął maskujący mundur i opadł ciężko na twarde posłanie. Pozostali podoficerowie spali już w głębi pomieszczenia, postękując cicho. W końcu i jego zmorzył sen.

W środku nocy przybyło po niego dwóch barczystych oficerów i wyprowadziło do biura kapitana, trzymając pod ręce jak więźnia. Pomimo nieludzkiego zmęczenia zasalutował dowódcy. Ledwo stał na nogach, ale miał na względzie żelazną dyscyplinę.

- Powiedz mi, Vogel, w jaki sposób zniszczyłeś swój ostatni cel? – zapytał kapitan łagodnie, niemal po ojcowsku.

- Przez postrzał w skroń, panie kapitanie – odparł nieco ochryple Bastian.

- I trafiłeś bezpośrednio w głowę, tak?

- Tak jest, panie kapitanie.

- A jak wytłumaczysz mi to, że w twoim magazynku znajduje się komplet nabojów? – Dowódca oparł łokcie o blat biurka, złączył palce i wpatrzył się intensywnie w podwładnego.

- Wziąłem na misję zapasową amunicję.

- W porządku. W takim razie gdzie jest ciało? Widziano cię przy nim, a potem znikło.

- Zakopałem je, panie kapitanie. W lesie są alianci, musiałem zatrzeć ślady.

- Och, doprawdy? A jeśli okaże się, że mam świadka, który obali twoją wersję? Który widział, jak porywasz Amerykanom tego snajpera? Jak łamiesz kodeks?

Bastian nie okazał po sobie żadnej reakcji, jednak w środku miał ochotę krzyczeć jak dziecko. Czuł na czole spływające krople potu, a mimo to nawet nie drgnął.

- Wierzy pan jakiemuś żołnierzynie zamiast mnie, sierżantowi? – zapytał, ale natychmiast pożałował tego nieostrożnego pytania.

- Cóż... Może jest bardziej... wiarygodny.

- Jakie ma pan podstawy, żeby mi nie ufać?

- A jakie mam, żeby ufać?

- Nigdy pana nie zawiodłem.

- Aż do tej chwili. Do Halsbanda z nim! Zdrajca w naszej jednostce, to odrażające!

Oficerowie wyprowadzili Bastiana na tyły koszar, gdzie czekała na niego straszliwa kara.







Rozdział szósty





- Weź się pospiesz, Carlson! Zaraz będzie ciemno!

Dwóch młodych żołnierzy pędziło przez las, jakby ich sam diabeł gonił. Jeden biegł przodem i wypatrywał celu, drugi wyciągał jak mógł krótkie nogi. Stale się potykał o wystające korzenie czy kępy trawy. Kilka razy o mało co nie wyłożył się jak długi.

- Uważaj trochę, co? Jak coś jej się stanie, ty będziesz się tłumaczył przed szefem! To nie byle jaka przesyłka! Rusz to tłuste dupsko!

- Sam sobie ją bierz na plecy, jak taki cwany jesteś! – sapnął gniewnie kompan. – Jest o wiele cięższa, niż myślałem.

- Wziąłbym ją, ale z twoją orientacją przestrzenną... – Machnął ręką. – Musimy jak najszybciej znaleźć się w bazie.

Grubas przebierał świńskimi nóżkami, trzymając kurczowo przerzucone przez ramię ciało.

W niedługim odstępie czasu dostali się do celu. Zasalutowali jakiemuś kapralowi, który napatoczył się po drodze, i ruszyli prosto do biura przełożonego.

- Panie podporuczniku, odkryliśmy podczas rutynowego patrolu tego oto snajpera – zameldował Carlson, wskazując wzrokiem znalezisko.

- Z jakiej armii? – zapytał podporucznik znudzonym głosem, skubiąc paznokcie.

- Angielskiej, panie szefie.

- To nie nasza działka, pozbądźcie się go jakoś.

- Ale, jeśli mogę się sprzeciwić, Anglicy to nasi sprzymierzeńcy.

- Sprawy Anglików zostawiamy Anglikom, jasne?

- Tak jest, panie podporuczniku.

- Odesłać go Anglikom, i to priorytetem. No, a teraz spierdalać i mi głowy nie zawracać.

- Tak jest, panie pod...

- Dobra, dobra, darujcie sobie uprzejmości, Carlson.







***





Przez las niósł się straszliwy wrzask, zwielokrotniony przez echo. Kilka sów wzbiło się szumnie do lotu, wyczuwając zbliżające się zagrożenie. W powietrzu unosiły się opary śmierci.

Przywiązany do poziomego pala za nadgarstki Bastian, krzyczał jak obdzierany ze skóry. I miał po temu powód. Stojący nad nim mężczyzna łamał mu właśnie palce lewej ręki – jeden po drugim. Rozpięty jak na krzyżu Vogel miotał w stronę oprawcy niemieckie przekleństwa, zagłuszając nimi nieludzki ból. Myślał przy tym gorączkowo o kimś, dla kogo tak się poświęcał. Był pewien swojej miłości i chciał za wszelką cenę osłaniać jej obiekt. Nawet, jeśli miałby paść jak pies, z poprzetrącanymi kośćmi.

- Wszystko wyśpiewasz, ptaszku – rzekł jadowicie kat.

„Niczego ze mnie nie wyciągniesz, skurwysynie” – pomyślał, przymykając oczy. Zakochał się, po raz pierwszy w życiu i raczej ostatni.

Pomimo pełni księżyca w lesie panował półmrok. Ponure sklepienie koron drzew zamknęło się nad głową cierpiącego nieludzko Niemca. Konał za coś głupiego, mało ważnego, niemęskiego. I nikt nie słyszał jego krzyku, choć zdarł sobie nim już gardło, nikt nie mógł i nie chciał mu pomóc. Umierał, bo dopuścił do siebie człowieczeństwo, bo potraktował wroga jak kogoś na tym samym poziomie. Koszmarny ból odkupiał jego grzechy, naprawiał błędy, ratował duszę przed potępieniem. Miał na sumieniu niejedną ofiarę, nigdy się nie zawahał. Wpajano mu, że ma jedynie wykonać rozkaz. Myślenie zostawiał oficerom, którzy podejmowali za niego decyzje. Wykształcono go na perfekcyjną maszynę do likwidacji niewygodnych ludzi, jednak każda maszyna musi się kiedyś popsuć; rzeczy trwałe nie istniały, dlatego wyeksploatowanych snajperów wymieniano regularnie na nowych. Jak przedmioty.

Po złamaniu palców lewej ręki oprawca uśmiechnął się okrutnie, patrząc z triumfem na więźnia.

- Twardy jesteś. Przyznaj się do czego oni tam chcą, mów im to, co chcą usłyszeć, a od razu pójdziesz do piachu. Oszczędzisz sobie dalszych tortur – zachichotał jak hiena. – I tak zdechniesz.

Bastian milczał zawzięcie. Tak, to ścierwo miało rację – jego los był przesądzony. Nie mógł się wykręcić ani uciec ze względu na resztki honoru i godności, a także wiszącego nad nim jak topór oprawcy. Zlany krwią, bezbronny i przegrany – nadal odczuwał niemiecką dumę i butę. Gdyby tylko uwolnił się z więzów, splunąłby temu całemu kapitanowi w twarz i zsunął spodnie. Niech go wszyscy pocałują w tyłek.

Raz jeszcze pomyślał o delikatnych rysach tej, którą miał zabić. To dla niej klęczał teraz przed kimś, kto w innych okolicznościach byłby na jego miejscu. To dla niej pozwalał się obrażać, to dla niej upadł na samo dno. Wyrok na niego został podpisany.

Kat zabrał się ochoczo za prawą dłoń Bastiana. To dzięki niej mógł nazywać siebie niemal arystokratycznym tytułem „snajper”. Prawie każdy w jednostce bał się go i schodził mu pospiesznie z drogi, kiedy przemierzał w milczeniu korytarze. Do tego feralnego zlecenia wielu drżało na myśl o jego silnej prawicy. Widzieli śmierć czającą się w lodowatym spojrzeniu. Teraz stał się jedynie legendą, a żelazna pięść – skórzanym workiem kostnych odłamków.

Nie przyznał się nawet wtedy, kiedy połamano mu brutalnie żebra. Zniszczono całe jego ciało, skatowano go w przerażający sposób. Nie był w stanie się poruszać, stał się więc bezużyteczny. Wyniesiono to, co z niego zostało, żałosną, krwawą papkę, i powieszono za ręce na drzewie. Zawiązano zimne i zadziorne do końca oczy czarną chustą.

Odetchnął, czując łagodny zapach tej, dla której zmienił się z bezwzględnego mordercy w męczennika. Uśmiechnął się. Coś podpowiadało mu, że nie umiera na próżno.

Czerwona kula skryła się za zaostrzonymi szczytami gór, zostawiając na nieboskłonie bure smugi. Nim zapadła ciemność, nad linię lasu wzbił się feniks. Rozpostarł ogniste skrzydła; na moment zawisł w powietrzu. Skulił się i znikł, rozpadając się na tysiące maleńkich ziaren popiołu.
W??rdest du dich befrein?

K??nntest du mich verraten?

W??rdest du uns entzwein?

K??nntest du mich entarten?

Liessest du mich allein?

W??rdest du nicht mehr warten?



Ber??hr mein Herz

Zeig mir meine Wahrheit...



Ich verlier' mich selbst

Boykottier' mich selbst

Ich negier' mich selbst

Kontrollier mich nicht!

8
Zauważyłem Jankesów, Anglików i Niemców. Co tam robił ruski Dragunow?



levahlokahmilavahlevah: proszę o bardziej złożone wypowiedzi, jeśli komentujesz prace na forum. łasic.

9
Nie będę zanudzał. Będę się streszczał.



Czytało mi się przyjemnie.

Wciąż widać manierę teatralności i ukazania wszystkiego jak na dłoni.

Za szybko się tego nie pozbędziesz.

Historia nieco zbyt wyidealizowana, zbyt piękna i romantyczna jak na mój gust. Jednak podobała mi się.

Popracuj trochę na porównaniami, co chwilę w tekście widać jak porównujesz coś do psa. Nie lubisz tego zwierzęcia?

Momentami idealizujesz aliantów.

Nie zastanawiałem się ile wspólnego ma tekst z prawdziwą historią wojenną. Powiedzmy, że pisarz ma wolność opisywania wydarzeń.

Ogólnie jest na plus.



Idę spać. Padam.



Dobranoc.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

10
Też się będę streszczał, bo nie wiem, czy mam coś do dodania po Webie.



Bohaterowie. Tekst zawsze się na nich opiera, nie inaczej jest tutaj. Są najistotniejsi. Wydaje mi się, że zmierzałaś w dobrym kierunku, całkiem nieźle ich kreowałaś (wspomnianienia Bastiana o mamie, czy snajperki o Dexie), ale później jakby o nich zapomniałaś. Nie były wystarczająco wiarygodne i głębokie. Wpływa to na odbiór tekstu i trochę psuje potencjał historii (która - swoją drogą - tak jak rzekł Web jest trochę zbyt wyidelizowana). To chyba taki główny mankament w moich oczach.



Czytało się rzeczywiście przyjemnie, czasem nużyło, głównie przez nadmiar patosu, tą zbytnią teatralność - popracuj nad tym.



Chyba jestem delikatnie chory i mam mętlik w głowie, więc kończę. Jak sama mówiłaś, to Twój pierwszy poważny krok i jak na pierwszy, jest nieźle. W tym wszystkim chodzi o to, żeby teraz stawiać następne, bo każdy kolejny będzie lepszy (nawet jeśli tego nie zauważysz). Więc - do marszu, gotowi, start! ;)



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”