Prywatny bohater. (reportaż)

1
Zbliżał się wieczór, upał, w środku dnia silny i bezwietrzny, zdążył już zelżeć. Za oknami zeschnięta trawa układała się bezkarnie w wielki dywan koloru drewnianego, jedynym zielonym punktem pozostawały wystające co kawałek z dywanu, drzewa. Wszelkie zachmurzenie pognało na zachód, wraz z wiatrem, który marniał z każdą minutą. Obserwowaliśmy monotonny krajobraz, nie mogąc przerwać milczenia, gdy nagle wśród ciszy wieczornej wegetacji odezwała się Dorota.



Zawsze mówi o sobie z olśniewającą skromnością, jednocześnie kompletnie pozbywając się patosu, uznając teraźniejsze życie za pełne szczęścia i dobrych snów. Opowiada płynnie, władając bardzo dobrą polszczyzną. Nie postękuje, nie jąka się. Rozmawia patrząc w oczy, co czasem może wręcz przerażać rozmówcę, przytłoczonego już samą obecnością nikłej budowy Doroty. Wytwarza w trakcie dialogu wrażenie ciepłej, dostępnej kobiety, a słowa wymawia jakby wcześniej zostały napisane i wyuczone. Dający się wyczuć zapach, w połączeniu z tupotem idącej po schodach Doroty, wzbija w górę hurraoptymizm przechodniów, z zewnątrz wręcz kipi radością życia i szczęściem. Zwyczajnym, cholernym szczęściem, którego istotę zrozumiałem dopiero podczas pierwszej rozmowy.



Niechętnie wspomina dzieciństwo – po raz pierwszy słyszę łamiący się głos i łzy dodające kocim oczętom połysku. Połysku, który z milionowego człowieka, tworzy mentalność zwycięzcy – królowej swego życia. Połysku, nie wymyślonego, nie wyimaginowanego, lecz realnego, budującego dobry nastrój, i wzajemną sympatię rozmówców.



Wychowała się w Bytomiu – podobno najbrudniejszym mieście w Polsce. Egzystencja Doroty stale się z miastem przeplata. Zanurzając się w jego mętnej toni, szukając w nim ucieczki, jednocześnie znajdowała piekło - jeżeli uwierzymy że szatan istnieje, dojdziemy do wniosku, że w tamtych dniach mieszkał w Bytomiu. Początek wspomina pozytywnie. Sielankowe warunki, będące jakby wypadkową stanu finansowego rodziny. Ojciec Piotr pracujący niegdyś przy naprawie maszyn biurowych (przede wszystkim kserokopiarek) w jednej z tutejszych fabryk, otworzył własną firmę, która z czasem przyniosła zadowalający zysk. Mama Jadwiga pracowała na stanowisku maszynistki w biurze.



Wszystko wydawało się stać na odpowiednim miejscu, w jak najlepszym porządku. Egzystencja wydawała się lekcją stoicyzmu. Małą Dorotę każdego poranka budził uśmiech, a wieczorem żegnał tradycyjny pocałunek, składany przez rodziców na marchewkowym policzku niemowlęcia. Rodzinną atmosferę dopełniła Magda – najmłodsza z trójki rodzeństwa. Była to trzecia córka Jadwigi (pierwsza przyszła na świat w wyniku związku z innym mężczyzną), a druga Piotra. Istna sielanka, jakby wyrysowana tęczą wśród brudnych bytomskich kamienic.



Niestety Dorota pamięta ten obrazek, jedynie z opowiadań.

- Czy kiedykolwiek istniał? – pyta retorycznie samą siebie, następnie unosi głowę i wymawia kwestię raz jeszcze w ciszy i skupieniu. Jak każdy z nas, po tysiąckroć szuka odpowiedzi w niebiosach.

Ciężko oddychając, coraz głębiej zanurza się w przeszłości. Nie pamięta momentów owej sielanki, myśli zamazują się przed oczyma pokrytymi coraz cięższymi łzami. Gdy po chwili przerwy powróciliśmy do rozmowy, jej błyszczące dotąd czoło, zaczął oblepiać pot. Zrozumiałem, że wkraczamy w sedno i istotę rozmowy, w Conradowskie Jądro Ciemności, że rozpoczynamy podróż wgłąb ludzkiej duszy.





- Najwyraźniej czara przepełniona radością, była zbyt mała, aby utrzymać ciężar zawartości – ironicznie opowiada Dorota, wydostając się, o dziwo, z ramion płaczu.

- … skoro była za mała, musiała wkrótce się rozlać – jak życie. Codziennie wysycha aby w innym miejscu spowodować powódź – ciągnie dalej pogardliwie, przerywając historię, co rusz, bezradnym „co miałam zrobić?”. Porusza ramionami w geście obojętności



Horror zaczął się, gdy nie było nawet cienia grozy, ani szczypty obawy przed jego nastaniem. Spadł jak piorun w drewnianą stodołę za oknem, dotykając nas nagle, bez żadnego wcześniejszego uprzedzenia. Uczynił nas swoimi więźniami. Od tego momentu - hitchcockowskiego trzęsienia ziemi, życie Doroty było walką o wolność i godność.



Nowonarodzoną Magdą, siłą rzeczy, musiał się ktoś opiekować, wobec czego mama przeszła na urlop wychowawczy, który skończył jej karierę zawodową. Nigdy więcej nie splamiła rąk uczciwą pracą. Ojciec, w tym czasie prowadzący firmę, popadł w długi. Działalność upadła identycznie jak uśmiech z dziecięcej twarzy Doroty.



- Dlaczego? – pytam prostacko, oszołomiony dokładną narracją, wybujałą w metafory i epitety, nie potrafię wypowiedzieć ani jednego słowa więcej.

- Mateusz – zwróciła głos bezpośrednio w moją stronę. Pierwszy raz zobaczyłem oczy całkowicie pozbawione nienawiści. Oczy obfite miłością rozpierającą rozgorzałe źrenice.

Widok ten, po dziś dzień, przerywa czasem nocne seanse umysłu.

- … wszelkie zło wynika z człowieka. W naszych ciałach ma źródło, ujście, a tylko czasem pojedynczy znak stopu – opowiada Dorota, z czasem coraz bardziej mnie hipnotyzując.



Pierwszy raz naprawdę zaczęła marzyć o śmierci.



Od tego czasu nie było miesiąca bez głośnych libacji, i długich, najczęściej tygodniowych sesji stopniowego trzeźwienia. Czas przepełniony czuwaniami nad wiotkimi „szczątkami” rodziców, czas pustych żołądków, czas nieprzespanych nocy. W środku Bytomia rodzeństwo, któremu odebrano możliwość zabawy, partyzancko zdjęto uśmiech z twarzy, w wieku dziecięcym wciskając ich w szereg dorosłości. W szereg pogardy dla człowieka, w klan nienawistnych, na oddział umysłowo chorych szczurów, z których każdy chce wygrać swój własny wyścig depcząc po kolei wszystkie przeszkody.



Otrzymała ponadto najtrudniejsze zadanie. Jako, iż starsza siostra w międzyczasie opuściła domowy bajzel, Dorota objęła w posagu jej funkcje. Z miejsca stała się zarządcą i gospodynią rodzinnego przytułka. Gotowała obiady, zajmowała się młodszą siostrą, jeżeli miała pieniądze płaciła rachunki, jeżeli nie - odcinano w mieszkaniu wodę, gaz, i stopniowo wszystkie potrzebne, a jednocześnie możliwe do zabrania, dobra. Któregoś dnia została tylko świeczka i bułki od sąsiadów, których pierwotnymi adresatami miały być ptaki.



Na domiar złego, Magda zachorowała na raka kości. Dorota miała wówczas 15 lat. Doświadczenie z poprzednich dni egzystencji, połączone z imponującym samozaparciem i (bez wątpienia) odrobiną przychylności Boga natchnęły siostry do dalszej walki o przetrwanie. Młodszej siostrze, jak uderzenie piorunem, zabrano nagle zdolność ruchu. Niemiłosierne pojękiwania, zaczynały układać się w kawalkadę cierpienia, z którą za rękę szła siostrzana miłość. Z każdym dniem, tygodniem i miesiącem, w niewyobrażalnym tempie, rosły parowo: cierpienie i miłość, miłość i cierpienie.



Wyczuwacie zapewne heroizm. Długie, nieprzespane, zimowe noce, bez ogrzewających mieszkanie kaloryferów, bez ciepłego posiłku, i wypełniająca czas wszechobecna woń alkoholowej paranoi. Ponadto dziewczynki zyskały nieprzychylność sąsiadów, widzących zachowanie rodziców, które według nich niejako natychmiast stawiało siostry w identycznym świetle. „Dzieci pijaków mają alkohol we krwi!”, „Nic z tych brudnych genów nie będzie!” – zwykli mawiać mieszkańcy owej kamienicy, błędnie definiując rodzeństwo jako sprawcę, aniżeli ofiary.



Walka wciąż trwała, a przeciwnik rósł w siłę – stale się dozbrajał, jednocześnie wzmacniając zasieki. Nie mogąc wytrzymać wszelkiego rodzaju lęków, pisków, patrząc na coraz okropniejsze męczarnie, Dorota postanowiła ukazać Magdę najbliższemu lekarzowi. Pewnego dnia, przed południem, przerzuciła więc siostrę przez bark i, wraz z babcią, pognała do szpitala znajdującego się trzy przecznice dalej.



Babcia była w tamtych dniach jedyną oazą spokoju na mapie niepojętego, pustynnego krajobrazu. Najczęściej wychodziła z wnukami na długie spacery do pobliskiego zagajnika. Każdorazowo trwały co najmniej pięć godzin, wypełnione po brzegi powietrzem. Tak! Zwyczajnym, dla innych, powietrzem, dla rodzeństwa mającego znaczenie symboliczne. Przynajmniej czasem nie oddychały odorem spirytusu. Wielokrotnie skakały między krzewami pośród nienawistnych spojrzeń sąsiadek, nonszalancko ciesząc się chwilą, łapiąc jej zwiewne zdjęcia poczęły zapisywać przynajmniej kilka wartych zapamiętania. Tak czy owak, spacery wydawały się zbyt krótkie. Najlepiej trwałyby całą wieczność lub zwielokrotnione wieczności, aby nigdy nie było widać ich ostateczności – zachodu słońca, który zwykle oznajmiał koniec normalności.



Dorota odwróciła się gwałtownie i zaczęła wyjmować zgniecione kartki papieru, rozkładając je, i rozprasowując na blacie kuchennego stołu. Chciała pokazać nienawiść jaką niegdyś darzyła Słońce. Ukazała szkice wykonywane w pośpiechu, między podnoszeniem zwiotczałego taty, a sprawdzaniem stanu podgrzewanej zupy. Obrazek przedstawiał okrągłą twarz. Ostre, wyraźne kontury nieraz przeradzały się w rozstępy na papierze. Twarz patrzyła głęboko w nasze oczy, na ustach zawiesiła ironiczny uśmiech. Włosy wisiały rzadko, w połowie spalone nienawiścią spojrzenia. W oddali las, i trójka maluczkich ludzi. Jakby uciekały przed stryczkiem, który wroga twarz kieruje telepatycznie. Na następnym rysunku z wysokich dębów zwisają bezwładnie trzy ciała. Zabijało ich słońce. Słońce! Słońce!



Lekarz zakłopotany zaawansowanym stadium choroby Magdy, nakazał jechać do Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie, na ten czas przepisując leki na uśmierzenie bólu. Owa podróż nie zaniepokoiła Doroty tak, jak wiadomość o obowiązku obecności prawnych opiekunów.



Starsza siostra, mieszka w tym czasie, z mężem, z zawodu policjantem, w schludnym mieszkaniu w Bytomiu. Dawno nie rozmawiała z siostrami, a Dorota też nie pragnie jej pomocy. Ma za złe uczynek w dniu wesela. Dzień przed, siostra jako przyszła panna młoda zawitała zabrać rodzinę do swojego mieszkania, jako najważniejszych weselników. Rodzeństwo bardzo czekało na wspomniany dzień – od niepamiętnych czasów mogli zjeść prawdziwy posiłek, ponadto zabawić się beztrosko, zapominając o teraźniejszych problemach. Oczekiwanie spełzło jednak na niczym, albowiem siostra przechodząc próg, widząc wpół martwych rodziców, zakazała siostrom udziału w imprezie. Wykręciła się na pięcie i powędrowała w dół klatki schodowej. Kolejny raz, niewinne dzieci zostały skazane za cudze czyny.



Dni mijały w nieokreślonym i nieforemnym czasie. Gdy jedne dłużyły się niepokojąco, wypełnione pojękiwaniami siostry, wskazującymi czas następnych zażyć kojącego leku, inne przebiegały szybko, na drogocennych spacerach, kończąc się zabijającym nadzieję zachodem Słońca. Coraz częściej w rozmowach, siostry napotykały temat podróży do Warszawy, pierwszej tak ważnej i odpowiedzialnej w wystarczająco już dojrzałym życiu. Dyskutowały o trzeźwości, odpowiedzialności. Wielokrotnie klnąc rodziców, mimo wszystko, chowały w kieszeniach nadzieję na powodzenie nieprzyjemnego wojażu.



W blasku świeczek jedna nadzieja, nie odarta ze złych wspomnień, patrząca wysoko nad siebie lub daleko przed. Nadzieja, od czasu do czasu, gasnąca po kolejnych nocnych eskapadach rodziców, ponownie zapalała się jasnym, silnym płomieniem, aż nagle ostatecznie zgasła w przeddzień feralnego wyjazdu.



Umysły sióstr nieubłaganie zaczęły zajmować retoryczne pytania – Skąd wziąć pieniądze? W jaki sposób wyczarować nowego opiekuna, w związku z oczywistą absencją prawdziwych? Właściwie pytania pozostawały bez odpowiedzi. Gorzej! Były to pytania bez żadnej logicznej przyczyny, bez żadnego widocznego końca i rozwiązania. Bez żadnych wskazówek, niczym parszywa, skomplikowana zagadka z kryminałów Agathy Christie. W krainie dreszczowców, między stale rozprzestrzeniającymi się pytaniami bez odpowiedzi pomocną rękę ponownie wyciągnęła babcia. Dzwoniąc w najmniej oczekiwanym momencie, zaproponowała wsparcie finansowe na podróż: znaczy na bilety PKS i kilkudniowy pobyt w Warszawie. Babcia nie mogła jednak pojechać razem z siostrami, ze względu na pogarszający się stan zdrowia. Pytanie pozostało jedno, jakże ważne – Co z opiekunami?



Historia skończyła się samotnym rejsem do stolicy, i wymazaniem niepokojących pytań – bynajmniej tych, dotyczących podróży i samego pobytu w Warszawie. Jedyne problemy wynikały z braku podpisu pod pewnym dokumentem – pozwoleniem na operację zagrażającą życiu pacjentki. Ostatecznie sprawę rozwikłano, dzwoniąc do starszej siostry, która zdolna była wyciągnąć, w najtrudniejszej chwili, pomocną dłoń.



Egzystencja sióstr po powrocie została w swym pierwotnym korycie, występując często z brzegów – pograniczy alkoholowej psychodeli i psychicznego spokoju. Jedynym plusem można uznać, polepszenie stanu zdrowia siostry, która nie mąciła już bladości nocy.



Z nostalgii, i wciąż wzburzonego szaleństwa Dorotę wyrwał Piotr. Człowiek z przeszłością równie głęboką i przejmującą. Dwoje ludzi umiejących żyć szlachetniej, niż kompanie, pułki a nawet całe armie śmiertelników.



Dorota balansowała przez wiele lat, na krawędzi zdrowych zmysłów, patrzyła w otchłań spirytusowych rzek, po czasie tworzących spirytusowe morza, a następnie spirytusowe oceany. Wielkość akwenów przygniatała nawet biernego obserwatora, chociażby mnie, fascynującego się historią wielkiej osobowości zaklętej w niepozornej dziewczynie.



Co dzień, od chwili pierwszego spotkania, wypijali sobie śmierć z ust, czyniąc siebie bardziej nieśmiertelnymi, niż jakikolwiek bożek, niż wieszcz budujący sobie „pomnik trwalszy niż ze spiżu”. Wyryli w węgielnych kamieniach Bytomia historię iście filmową, godną wielkich reżyserów i scenarzystów. Zatknęli flagę miłości w samym środku współczesnej walki o intymność.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Dziennikarstwo i publicystyka”

cron