Edward [horror, fantasy]
1Jakiś czas temu świat wydał mi się niepotrzebny. Każdy mój oddech stawał się dla mnie zbędnym ruchem. Każdy dzień spędzałem na odpoczynku od ludzi i życia, pijąc, upadlając i rozgrzeszając się w smutnych barach szukałem pocieszenia. Noce dawały mi delikatne ukojenie, kładłem się wtedy na trawniku przed domem na nieznanej mi ulicy i czekałem może na śmierć, może na zbawienie. A może po prostu na poranek. Sam nie wiem czego tak naprawdę oczekiwałem od samego siebie. Potrzebowałem czegoś lub kogoś, lecz nie potrafiłem tego konkretnie określić, przerażało mnie to. Przerażało, budziło we mnie bezsilność i nienawiść do samego siebie. Czułem się coraz gorzej, wiedziałem, że gdzieś tam może w mroku, a może w pełnym słońcu jest lek na moją dziwaczną chorobę. Chorobę, która zjadała mnie od środka, nie zdradzając mi dlaczego i po co to robi. To prawdziwy koszmar budzić się rano, nienawidzić, płakać, próbować modlić się lepsze jutro. I wszystko to bezskutecznie, wszystko to bez najmniejszego rezultatu. Pewnej nieprzespanej nocy postanowiłem więc. Postanowiłem to, co każdy na moim miejscu by postanowił. Nie byłem jeszcze pewien jak to powinno wyglądać. Poszedłem do łazienki i stanąłem przed lustrem. Nie przerażały mnie już halucynacje, były częścią mnie.
- powinienem was pokochać, moi niewidzialni przyjaciele- szepnąłem i roześmiałem się głośno. Tym razem wizja była niemal wstrząsająca, gdybym nie był tak przyzwyczajony do tego mógłbym nie wytrzymać. Moja twarz zaczęła szarzeć, stała się niemal brunatna, dotknąłem jej delikatnie, miała konsystencję ciepłego wosku. Nic dziwnego, nad lewym uchem pojawił się palący się knot. Twarz rozmazywała się, topiła, przeobrażała w bezkształtną masę, kawałki odpadały do umywalki. Moje oczy zapadły się w głąb woskowej czaszki, a z pustych niemal oczodołów wypełzły dwa tęczowe karakony. świeca zastąpiła moją głowę, teraz spacerowały po niej karakony a ona wciąż zmieniała swój kształt. Nagle poczułem jak również do ust zaczyna wpełzać mi ciepły wosk, próbowałem wypchnąć go językiem, ale nie udawało się to. Kiedy zacząłem się krztusić, pomyślałem, że może to co postanowiłem właśnie się dzieje. Zamknąłem oczy i straciłem przytomność.
Kiedy przebudziłem się rano, czułem się jak umarły, któremu pozwolono wrócić do życia. Leżałem w łazience na podłodze, tył głowy pulsował nieprzyjemnym bólem. Kiedy przypomniałem sobie ostatnie chwile przytomności podniosłem się szybko i przejrzałem w lustrze. Moja twarz wyglądała co prawda nie najlepiej, ale na pewno nie była masą wosku. Odetchnąłem. Poszedłem do kuchni aby napić się czegoś mocnego, kiedy otworzyłem lodówkę małe radyjko odpoczywające na stole włączyło się. Patrzyłem na nie zaskoczony, przez moment szumiało, walczyło samo ze sobą, nie wiedząc co tak naprawdę się dzieje. A potem popłynęła z maleńkiego głośniczka muzyka. Usiadłem na krześle przy stole oparłem głowę na dłoniach i zacząłem płakać. Ta muzyka... ona była poza czasem i przestrzenią, delikatna, mroczna i zmysłowa melodia wnikała do każdej, najmniejszej komórki mojego ciała. Stawałem się tą melodią. Użyte instrumenty na pewno nie należały do ludzkiej świadomości. To była muzyka nieba i piekła, piękna i ohydy, miłości i śmierci. Płakałem bardzo długo myśląc o tym, że nie przeżyje nawet minuty bez tej melodii, kiedy w moich myślach zupełnie nagle pojawił się dziwny obraz.
Niewielki piętrowy dom. Kremowy budynek, krzak bzu niedaleko drzwi. Czarny pies strzegący bramy. Wiedziałem, ze muszę tam przybyć, że tam jest lekarstwo dla mnie. Kiedy w myślach widziałem lekarstwo, równie dobrze mogłem zobaczyć truciznę w takiej samej fiolce. Nie zastanowiłem się jednak nad tym. Teraz miałem cel, jak najszybciej dostać się do domu z sennej wizji. Zabrałem radyjko do kieszeni, które emitowało teraz sygnał tak słaby, że ledwo słyszalny. Ja jednak doskonale słyszałem każdy takt. Wybiegłem z domu, wsiadłem w pierwszy autobus który nadjechał, wiedziałem, że i tak trafię. Po kilku przesiadkach wysiadłem na dziwnym osiedlu. Domki jednorodzinne, bliźniaczo do siebie podobne, cisza i tylko charakterystyczny syk prądu, rozciągającego się między słupami wysokiego napięcia. Rozglądałem się zaciekawiony, słońce stało wysoko na niebie, powodując nieprawdopodobny upał, chciałem, żeby na moment zgasło. Pocieszał mnie fakt, że za kilka chwil schronię się w miejscu którego bardzo potrzebuje. Przeszedłem na drugą stronę drogi i zacząłem iść polna ścieżką z tyłu domów. Nagle radyjko zaczęło szaleć w mojej kieszeni, melodia wydała się silniejsza, dodała mi odwagi. Wszystkie domy obok których przechodziłem były identyczne. Miały na piętrze tylko jedno okno, nic dziwnego zwłaszcza, że obchodziłem je od tyłu. Nagle poczułem intensywny zapach bzu, spojrzałem na najbliższy dom i poczułem ulgę. Nie był on inny niż pozostałe, różnicę stanowiła tylko drabina przystawiona do okna na piętrze. Bez wahania przeskoczyłem płot i zacząłem wspinać się po drabinie, razem ze mną wolniutko wspinał się znajomy mi tęczowy karakon. Uśmiechnąłem się do niego i odniosłem wrażenie, że on również wita mnie serdecznie. Przez okno wszedłem do budynku.
Wszystko tam wydawało się być magiczne. Pomieszczenie okazało się być strychem. Pełnym dziwacznych zdjęć, rysunków i rzeźb. Nie bałem się, że nagle wróci właściciel, czułem, że od dawna już go nie ma. Radio teraz zupełnie głośno i odważnie grało swój kawałek. W tym miejscu nawet powietrze było inne. Przepełnione może starością, może innym światem, nie potrafiłem tego odgadnąć. Usiadłem w fotelu i zacząłem wszystko podziwiać. Przede mną na drewnianej belce wisiała biała jak śnieg maska. Jej puste oczodoły fascynowały mnie. Minuty biegły, a ja coraz mocniej czułem się częścią tego miejsca. Zmęczony podróżą i dziwnymi wydarzeniami zasnąłem w niezwykle wygodnym fotelu. Nie wiem jak długo spałem, obudziły mnie ciche szepty. Przez moment zupełnie nie wiedziałem gdzie jestem. Był już ciemno. Moje oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Już wiedziałem skąd te wszystkie ciche rozmowy. Cały tajemniczy strych tętnił życiem. Sprzęty rozmawiały ze sobą, postacie ze zdjęć, rysunków, wszystko poruszało się i prowadziło jakieś tajemnicze dyskusje. Maska wisząca na belce opowiadała jakąś dziwną historię w języku tego strychu. Zupełnie nie rozumiałem tego co tam opowiadano, o czym rozmawiano. Był to jakby język odwrotny do naszego, tak to przynajmniej brzmiało, jak gdyby każda z tych postaci mówiła w moim języku, tylko wolniej i od tyłu. Nic mi to jednak nie pomagało w rozumieniu tych wszystkich dziwacznych słów. Siedziałem więc cichutko, bojąc się poruszyć. Nagle ciemność rozświetlił płomień.
Spojrzałem w stronę światła i nie mogłem w to uwierzyć. Patrzyłem tam długo, rozmowy ucichły, niektóre nawet umilkły. Wszyscy patrzyli na źródło światła. A była to świeca w kształcie mojej twarzy. Ogarnęło mnie przerażenie, jakiego nigdy w życiu nie czułem. Na oślep biegłem w stronę okna, niemal nie spadłem z drabiny, uciekałem tak szybko jak tylko potrafiłem. Jakiś czas później znalazłem się na jakimś maleńkim przystanku autobusowym. Zaczynało już świtać, więc powoli zaczynali pojawiać się ludzie chcący dojechać do pracy. Podszedłem do starszego pana i zapytałem dokąd mogę dojechać z tego przystanku. Spojrzał na mnie zaskoczony:
- nie rozumiem pana- powiedział- nie wiem co pan mówi.
- jak to pan nie rozumie? pytam gdzie stąd mogę dojechać?- powiedziałem powoli.
- odczep się pan, nie wiem czyś pan obcokrajowiec, czy jakiś psychiczny- mężczyzna odsunął się. Podszedłem do młodej kobiety.
- jestem normalny, chce się stąd wydostać!- ona spojrzała na mnie przestraszona- nawet nie wiem w jakim języku pan mówi- powiedziała i również się odsunęła. Jej słowa mnie przeraziły. Usiadłem za przystankiem i patrzyłem na wschodzące słońce, które pojawiło się już nad horyzontem. Wtedy z mojego rękawa wyszedł tęczowy karakon. Usiadł na mojej dłoni. Po czym zdarzyło się coś, co pozbawiło mnie zdrowego rozumu.
- nie martw się- powiedział karakon- jesteś jednym z nas, rozumiesz nasz język, mówisz nim.
Z niedowierzaniem zacząłem kręcić głową a potem płakać.
- chodź, wracajmy do domu, wszystko ci opowiemy, mamy dużo czasu i jeszcze więcej opowieści. Maska nie skończyła Ci opowiadać swojej. Chodźmy.
Włożyłem sobie karakona do ust i powoli wracałem na strych. Czy nie miałem wyjścia? Nie wiem. Pożegnałem słońce i po pachnącej dziwnie drabinie wszedłem do domu, który zaczynał już tętnić rozmowami w języku, który da mi szczęście. Albo śmierć.
...ważna jest opowieść, nie opowiadający...