Ciemności [fantasy]

1
Z pewną nieśmiałością wklejam kawałek dłuższego opowiadania. Nie wiem czy się nadaję do pisania fantasy. Wy to oceńcie. Mam nadzieję, że nie będzie tak źle, zważywszy na to jak miło przyjęliście wcześniejsze miniaturki.



Pozdrawiam serdecznie i życzę miłej lektury!






Prolog





Letnie popołudnie było duszne i ponure, jakby ktoś zamknął całą wioskę w kotle gotującej się zupy i nakrył osmoloną pokrywą. Obdarte dzieciaki biegały po ubitej drodze wzniecając tumany kurzu. Jakaś gruba gospodyni darła się w ich kierunku grożąc i wymachując zaciśniętą pięścią. Czerwona podomka opinała jej pulchne ciało sprawiając, że kobieta nabierała wyglądu za mocno związanego baleronu. Wydęła pokryte silnym rumieńcem policzki i złorzecząc znikła w sieni drewnianej chałupy. Pies sąsiadów wściekle zawodził, a krowa prowadzona przez zgarbioną staruszkę szarpała się na łańcuchu, prawie ciągnąc za sobą zasapaną właścicielkę. Wyschnięta, brązowa trawa szeleściła przy każdym jej kroku. Zwierzę zatrzymało się przy kępie krzaków i z pogardą spojrzało na zwinięte z braku wody liście. Zamuczało żałośnie i ruszyło dalej brzęcząc zardzewiałym łańcuchem.



Niemłoda już kobieta stała w oknie i z niepokojem obserwowała nadciągające chmury. Lepkie od potu dłonie kurczowo zaciskała na spranym fartuchu chcąc powstrzymać ich drżenie.

- Nawojka jeszcze nie wróciła – szepnęła, odwracając się do mężczyzny siedzącego przy stole. Ten podniósł głowę i spojrzał przez okno.

- Spokojnie, to tylko burza – odrzekł starając się uniknąć wzroku kobiety.

- Boję się – jęknęła płaczliwie. – Boję się, że to nie burza. – Mężczyzna podniósł się z ciężkim westchnieniem i objął kobietę, gładząc ją uspokajająco po przyprószonych siwizną włosach. Jego dotyk był ciepły i łagodny. Duża dłoń zataczała kręgi po plecach kobiety, która przylgnęła mocno do męża, ukojona jego cichą obecnością. Wydawało się, że rzeczywiście nie ma się czym martwić i po chwili odetchnęła z ulgą. Odsunęła się od męża i otarła piekące oczy. W tym samym momencie mocny podmuch wiatru pchnął okiennicę, która z głuchym łoskotem uderzyła we framugę. Kurz wzbił się w powietrze, a liście rosnącej przy ścianie brzozy zaszumiały złowieszczo. Chmury całkowicie zasłoniły słońce i pierwsze krople deszczu zaczęły miarowo bębnić w pokryty gontem dach. Duszne powietrze wypełniło płuca domowników, którzy z przerażeniem rzucili się ryglować drzwi i okna. Z obory dobiegł ich dziki pisk śmiertelnie wystraszonych zwierząt, przeczuwających niebezpieczeństwo. Przez ten hałas przedarł się głośny łomot w drzwi i znajomy głos.

- Nawojka! – wykrzyknęła kobieta i rzuciła się w stronę wejścia. Nim jednak zdołała przekroczyć próg izby poczuła silny uścisk na ramionach. – Puść mnie! – błagała syna, starając się wyswobodzić.

- Nie możesz otworzyć, to już nie jest zwykła burza!

- Ale ona zginie! – kobieta z szaleństwem w oczach odpychała powstrzymujące ją dłonie.

- To nie ona! – wrzasnął wściekły chłopak. – Jak otworzysz wszyscy zginiemy!

Mężczyźni jeszcze przez chwilę szamotali się z krzyczącą kobietą, po czym wspólnymi siłami udało im się sprowadzić ją do piwnicy. Młodszy z nich szybko doskoczył do ciężkiej skrzyni i zabarykadował wejście. Z ulgą otarł rękawem mokre czoło i spojrzał na matkę szlochającą w ramionach męża. Sam miał ochotę otworzyć te przeklęte drzwi, ale pamiętał, co się stało z babką, która myślała, że to dziadek ją woła. Nazajutrz znaleziono trzy trupy w domu, a dziadek żywy wrócił dwa dni później o niczym nie wiedząc. Zrezygnowany opadł na skrzynię i starał się nie myśleć o siostrze, mając nadzieję, że gdziekolwiek się udała, została tam na dzisiejszą noc i jest bezpieczna.



Godziny wlekły się niemiłosiernie, podczas gdy przerażona rodzina na przemian modliła się, to znów płakała bezradnie.

- Już chyba rano – szepnął młodzieniec, zerkając na pogrążoną w płytkim śnie matkę. – Może pójdę zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz?

- Tylko uważaj i nie podchodź zbyt blisko do okien – ostrzegł go znużony mężczyzna, podciągając szary koc pod brodę. – Coś czuję, że tym razem szybko się nie skończy.

Chłopak wyszedł, cicho stąpając po kamiennych stopniach. Mężczyzna czuł się strasznie chory, drżały mu ręce, gdy odgarniał włosy z mokrego czoła. Wbił wzrok w drzwi, czekając na powrót syna. Kątem oka dostrzegł, że świeczka zaczyna dogasać, po czym zaskwierczawszy cicho zgasła, pozostawiając pomieszczenie w całkowitej ciemności.

- Tato? – Dobiegł go cichy szept.

- Tutaj. Ostrożnie, bo świeczka się wypaliła.

- Miałeś rację, dalej ciemno, ale wydaje mi się, że trochę ucichło.

Mężczyzna nie odpowiedział, tylko stęknął cicho zmieniając pozycję. Nie powiedział tego na głos, ale czuł zimny strach na myśl o swej córce. Cały czas miał nadzieję, że to, co wieczorem dobijało się do drzwi, to nie była Nawojka, a ona sama siedziała bezpiecznie u ciotki, którą tego dnia miała odwiedzić.

Jego syn jakby domyślając się, co trapi mężczyznę położył mu rękę na ramieniu. Ojciec bez słowa go przytulił szukając niemego pocieszenia. Tak strasznie się bał.



Wiele godzin później mrok powoli zaczął się rozjaśniać. Zza mgły wyłaniały się kontury drzew i domów. Cisza aż krzyczała w martwym powietrzu. Zdawało się, że nic na zewnątrz nie przetrwało. Mieszkańcy ostrożnie wyszli ze swej kryjówki, oddychając z ulgą na widok wciąż zamkniętych okien i drzwi. Kobieta pierwsza podbiegła do wyjścia i nerwowo szarpała się z zasuwami i zamkami, po czym wydała przeraźliwy krzyk. Padła na klęczki tuląc martwe ciało córki. Mężczyźni nie mogli uwierzyć w to, co widzą.

- Przecież to nie mogła być ona – szeptał starszy z nich.

- Nawojka – szlochała drżącym się głosem kobieta. – To wasza wina! – wyła, kiwając się w przód i tył. – Jakbyście wczoraj pozwolili mi otworzyć drzwi ona by żyła!

Syn przerażony usiadł na schodach i objął głowę rękami. Nie wierzył wtedy matce, a teraz przez jego głupotę siostra nie żyje. Umarła w strachu i… Nawet nie wiedział jak umarła. Nikt nie wiedział, co się naprawdę działo z tymi, którzy pozostawali poza domem w te przeklęte noce.

Nagle poprzez lament zrozpaczonej matki usłyszeli cichy szloch i spoza domu wyszedł chłopiec.

- Dziecko! – wykrzyknął mężczyzna i podbiegł do przerażonego i brudnego malucha. Dopiero teraz uświadomił sobie, że zupełnie zapomnieli o wnuku. Gdyby się nad tym zastanowił, pewnie pomyślałby, że został u ciotki, ale myśl o małym w ogóle nie przemknęła przez jego głowę.

- Szukałem mamy – powiedział szlochając chłopiec. – Zabrali ją. – Mężczyzna z rozpaczą spojrzał na ciało córki i przygarnął dziecko do siebie.

- Ona umarła.

- Widziałem jak ją zabrali – załkał maluch przytulając się do dziadka.

- Kto?

Chłopiec pochlipywał w ramionach dziadka, lecz nie odpowiedział na to pytanie. Mężczyzna pomyślał, że dziecko jest w szoku i głaszcząc je po jasnych włosach wniósł do domu.

Pogrzeb, który odbył się zgodnie z tradycją trzy dni później trwał bardzo krótko. Deszcz padał strumieniami w twarze zgromadzonej przy stosie rodziny, a przemoczone drewno nie chciało płonąć.

- Bogowie płaczą – szepnął ojciec patrząc na kapłana rozsypującego prochy jego córki na cztery strony świata.



* * *



Od szarej, kamiennej podłogi bił nieznośny chłód. Korytarze zamkowe pogrążone były w półmroku, mimo, że na zewnątrz świat kąpał się w upalnych promieniach jesiennego słońca. Budowla jednak bardziej niż zamek królewski przypominała obronną warownię, a niewielkie okienka w grubym na cztery łokcie murze przepuszczały za mało światła by dostatecznie oświetlić wnętrze. Nie przeszkadzało to wszak jednemu z mieszkańców. Z mściwym wyrazem twarzy i mocno zaciśniętymi pięściami ruszył na poszukiwanie służby. Zbliżało się południe, a nikt nie raczył pojawić się w jego komnatach ze śniadaniem i ciepłą wodą do kąpieli. Jego podły humor pogorszył jeszcze fakt, że krzyczał prawie kwadrans i zdarł gardło, a wszystko co zyskał to potężna chrypka. – Stracę głos, umrę z głodu, a wtedy ojciec ich wszystkich każe połamać na kole – użalał się nad sobą, stąpając ostrożnie po lodowatej posadzce. – I jeszcze w dodatku nabawię się gruźlicy od tego zimna! – Chłopiec skręcił w prawo i zobaczył, że drzwi prywatnych komnat ojca są lekko uchylone. Ruszył szybko w ich kierunku, pragnąc przedstawić mu skandaliczne zachowanie służby i poprosić oczywiście o wyciągnięcie stosownych konsekwencji. Jednak, kiedy zbliżył się na kilka kroków, usłyszał podniesione głosy. Bez trudu je rozpoznał. Jeden należał do ojca, a drugi bez wątpienia do tej zakały szlachetnego rodu Drohobyszy – Wielmożnego Odolana. Mężczyzna nie dość, że był blisko spokrewniony z rodziną królewską, to jeszcze zadbał o to, by król uczynił go swoim doradcą i powiernikiem. Chłopiec wyjątkowo go nie lubił, a to dlatego, że raz usiłował podsłuchać rozmowę w sali audiencyjnej i został brutalnie przytrzaśnięty drzwiami. Kto je pchnął? Oczywiście ten spryciarz o końskiej twarzy. Młody Książę mu tego nigdy nie zapomniał. Nie dość, że przez dwa tygodnie chodził z bolesnymi sińcami na swym delikatnym ciele, to jeszcze ten szczur nie został ukarany, tłumacząc się, że zamykając drzwi nie zauważył księcia.



Zbliżył się na palcach przystawiając ucho do szczeliny i z ciekawością przysłuchiwał się dyskusji.

- Królu w tym roku susza ponownie zniszczyła większość upraw. Nie przetrwamy zimy, jeśli nie zwrócimy się o pomoc do Gniewomira.

- Nie będę go błagał o żywność! Nie dość, że mnie wyśmieje, to jeszcze będzie wypominał przez następne ćwierćwiecze.

- Cóż w takim razie myślisz uczynić?

- Nie wiem Odolanie. – Król westchnął ciężko. - Nie mam pojęcia, dlaczego już trzeci rok żyjemy z łaski sąsiadów. Bogowie nam nie sprzyjają.

- Może czekają na ofiarę?

- Jaką? Co miesiąc wysyłam przepisową jałmużnę do klasztoru, uczestniczę w świętach i każdej jednej ceremonii. Ba! Wszyscy mają nakaz w nich uczestniczyć i dalej nic!

- Może bogowie czekają na specjalną ofiarę?

- O czym waszmość myślisz?

- Nie chciałbym niczego sugerować Mój Królu, ale pamiętasz może naszą rozmowę o Młodym Księciu?

- Tak i co w związku z tym?

- Wiesz dobrze Mój Panie, jaka jest największa ofiara, mogąca przebłagać bóstwa. Dziecko.

- Chcesz, żebym oddał księcia do klasztoru? Królowa w życiu na to nie przystanie!

- Nie zapominaj Królu, że ojcostwo Młodego Księcia jest wątpliwe…

- Zważ na swe słowa Odolanie!

- Wysłuchaj mnie przyjacielu do końca. Wystarczy, że wspomnimy o tym Królowej, a z pewnością nie będzie oponować. Przecież nie chce wywołać skandalu. – Szyderczy głos długo jeszcze rozbrzmiewał w uszach chłopca, który potykając się po drodze wracał do swoich komnat.
Allouette, gentile allouette,

Allouette, je te plumerais.

Je te plumerais la tete... et la tete...

2
Jak powiedziałem wczoraj komentuję.

Komentarz nie będzie długi.



Czytało się dobrze, w miarę płynnie.

Czasem coś zazgrzytało, ale nie było to zbytnie utrudnienie.

Nie musiałem wracać żeby się upewnić o co chodziło autorce, a to dobrze.

Masz miły język, to się ceni.

Przyjemnie się czytało.



Czasami powtarzasz myśli, a czasem piszesz o rzeczach, które można wywnioskować ze zdania wcześniejszego. Czasem to drażniło.


Kod: Zaznacz cały

wszystkich każe połamać na kole


W książce Andrzeja łyjaka, widnieje informacja, że kołem łamano, nie na kole. Dopiero po połamaniu kości i zmiażdżeniu organów wewnętrznych, oczywiście kołem, wieszano ciała na kole. Taka drobnostka.



Kilka rzeczy było zbyt oczywistych, zanim coś się stało wiedziało co to będzie. Chodzi mi głównie o wydarzenia w czasie "burzy".

Jednak opowiadanie mnie zaciekawiło.

Jestem ciekaw jak potoczy się akcja, co się stanie i tak dalej.



Wstęp jest jakby niezwiązany z resztą opowiadania. Bez niego tekst wyglądałby lepiej. Przynajmniej czytelnik nie musiałby się przebijać przez zbędne informacje.



Krótko i zwięźle.

Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

3
Dziękuję bardzo za komentarz.

Co do łamania kołem - rzeczywiście, mój błąd. A kilka tygodni temu zwiedzałam wystawę "narzędzia tortur" :)



Co do wstępu, to początkowa wersja go nie miała, ale za namową kolegi go napisałam - okazuje się, że niepotrzebnie.



Dziękuję i pozdrawiam!
Allouette, gentile allouette,

Allouette, je te plumerais.

Je te plumerais la tete... et la tete...

4
Obdarte dzieciaki biegały po ubitej drodze, wzniecając tumany kurzu.

Jakaś gruba gospodyni darła się w ich kierunku, grożąc i wymachując zaciśniętą pięścią.
powiem szczerze, że stwierdzenie "drzeć się w czyimś kierunku" jest dla mnie nowością. Nie brzmi to dobrze.

Zamuczało żałośnie i ruszyło dalej, brzęcząc zardzewiałym łańcuchem.


Zdecydowanie wstęp bym wywaliła, nie tylko nie jest związany z tekstem, spowalnia akcje, a do tego słabo ci wyszedł.

Styl masz niezły - nic zachwycającego, ale rzeczywiście spokojnie przez ten tekst można było przejść.

Jeśli chodzi o pomysł, Weber ma rację kilku zdarzeń można było się domyślić, ale ogólnie jest nieźle i zastanawiająco. Zwłaszcza jeśli pomyślimy o tym jak masz zamiar połączyć te wątki.



Jest ok



pozdrawiam
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

5
No pięknie Sabriel. Pięknie. Czyta się bardzo dobrze - piszesz... nie, nie piszesz. Ty tworzysz w sposób naturalny, a ukazana historia wciąga, przejmuje - słowem, jest dobrą rozrywką.



Podobało mi się bardzo.



Niestety zwrócę uwagę na ten nieszczęsny wstęp... ni jak nie pasuje do całości i jest zbędny.



I nie pasuje mi ten oto opis:
Sabriel pisze:szlochała drżącym się głosem kobieta.
Czy to się nie jest przypadkiem zbędne?



PS: urzekły mnie imiona i nazwy :D
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

6
Mnie się podobało. Zwłaszcza opis wioski i przyrody na początku.



Zwróć uwagę na ten fragment:



"Młodszy z nich szybko doskoczył do ciężkiej skrzyni i zabarykadował wejście. Z ulgą otarł rękawem mokre czoło i spojrzał na matkę szlochającą w ramionach męża. Sam miał ochotę otworzyć te przeklęte drzwi, ale pamiętał, co się stało z babką, która myślała, że to dziadek ją woła. Nazajutrz znaleziono trzy trupy w domu, a dziadek żywy wrócił dwa dni później o niczym nie wiedząc. Zrezygnowany opadł na skrzynię i starał się nie myśleć o siostrze, mając nadzieję, że gdziekolwiek się udała, została tam na dzisiejszą noc i jest bezpieczna."



Domyślam się, kto opadł, ale tekst może mylić...



Pozdrawiam.

7
Ja również, jak obiecałam, przeczytałam i oceniam ;)



W sumie mogłabym powtórzyć za poprzednikami - masz fajny, naturalny styl. Może gdzieniegdzie jest za dużo przymiotników (ale to takie moje osobiste zboczenie - nie lubię ich w większej ilości, w moim odczuciu spowalniają akcję i są takie jakieś niefajne. Ale, podkreślam, to tylko moje osobiste odczucie ;)) i można by z tego tekst odchudzić, ale w ogólnym odczuciu czytało sie przyjemnie, wiekszych błędów nie zauważyłam.



Jeśli chodzi o treść - fajna. Ten pierwszy akapit miał, jak sądzę, za zadanie wprowadzić klimat jakiejś małej wioski, i faktycznie, spełnił swoje zadanie, poczułam to (mimo, że niektóre fragmenty było ciut niezgrabne, jak np. ta drząca się gospodyni ;)).



Kolejny fragment także mi sie podobał, ten ostatni już mniej - atmosfera z poprzedniego wątku odpowiadała mi po prostu bardziej, no, ale to dopiero prolog - najciekawsze, jak juz Lan zauważyła może być sposób w jaki oba wątki połączysz.



I jeszcze jedno - Nawojka. ładnie brzmi ;)



Pozdrawiam.
The fact that no one understands you doesn't make you an artist.

8
Dziękuję bardzo za komentarze!

Wklejam dalszą część.




Rozdział I



Pomieszczenie, w którym zebrali się zakonnicy było sporych rozmiarów. Gwiaździste sklepienie na planie kwadratu podpierały cztery kolumny z bogato zdobionym detalem. Kolorowe freski pokrywające ściany przedstawiały najważniejsze ceremonie oraz sceny z codziennego życia klasztoru. Naokoło sali ustawione były pięknie rzeźbione ławy z ciemnego drewna, które powoli zajmowali gromadzący się bracia. Gdy każdy usiadł na miejscu podniósł się jeden ze starców siedzących na podwyższeniu.



- Pierwsza sprawa. Jak zapewne niektórzy z was już wiedzą, mamy dwóch nowych chłopców, którzy zostali ofiarowani przez swoje rodziny. Jednym z nich jest Młody Książę, który przybędzie do nas z końcem tygodnia. Drugim zaś jest dziecko z wioski ofiarowane przez swoich dziadków.

- Sierota?

- Tak. Matka chłopca zginęła podczas jednych z Ciemności kilka lat temu. O ojcu nic nie wiemy.

- Chcą się chłopaka pozbyć?

- Nie znam motywów. Przyprowadziła go dziś rano babka. Swoją drogą strasznie znerwicowana staruszka. Wspomniała, że chłopak dziwnie się zachowuje od śmierci matki.

- Mówiła coś konkretnego?

- Niestety nie. Chłopiec przebywa teraz w pokojach nowicjuszy, w zachodnim skrzydle. Między innymi, dlatego się tutaj zabraliśmy. Musimy wyznaczyć dla nich opiekunów – powiedział Malwin, po czym przeniósł wzrok na starszego mężczyznę. – Nabarwielu?

- Tak. Potrzebujemy kogoś specjalnego dla młodego księcia, a także kogoś odpowiedzialnego – w tym momencie zacharczał ciężko i zaniósł się głośnym kaszlem. Bracia popatrzyli po sobie z niepokojem, gdyż takie napady zdarzały się coraz częściej. – Przepraszam – zachrypiał. - Potrzebny jest ktoś odpowiedzialny dla chłopca. Który z braci nie posiada jeszcze żadnego ucznia?

Podniósł się trzeci ze starców siedzących na podwyższeniu.

- Z braci, którzy są w stanie zająć się nowicjuszami proponuję Terencjusza, Gojana, Porfiriusza i Cibora. – Mężczyźni kolejno skłaniali głowy.

- Dobrze więc. Kogo zatem proponujesz Sofroniuszu na opiekuna Młodego Księcia?

- Moim zdaniem Terencjusz jest najodpowiedniejszym kandydatem. Sam pochodzi z zamożnego rodu, spokrewnionego z królewskim i będzie w stanie pomóc młodzieńcowi przywyknąć do naszego życia i zwyczajów.

- Terencjuszu, co o tym sądzisz? Zgadzasz się być opiekunem tego dziecka?

- Będzie to dla mnie zaszczyt Ojcze Nabarwielu – powiedział uśmiechnięty mężczyzna, po czym ukłonił się i usiadł z powrotem na swoim miejscu.

- Znakomicie. Czy ktoś ma jakieś wątpliwości? - Potoczył wzrokiem po sali i zauważył niezadowolenie na twarzy jednego z braci. - Gojanie widzę, że cos ci się nie podoba. Podziel się tym z nami.

Mężczyzna wstał niechętnie i uśmiechnął się ironicznie.

- Myślę, że to nie jest najlepszy pomysł. Wszyscy pamiętamy, jakie problemy miał Terencjusz, gdy do nas dołączył. Sam wiem najlepiej, ponieważ przez pewien czas mieliśmy jednego opiekuna. – Tu ukłonił się w kierunku starca siedzącego pod przeciwną ścianą.

- Do czego zmierzasz Gojanie? – spytał Sofroniusz marszcząc brwi.

- Nie jestem pewien czy Terencjusz będzie w stanie zaopiekować się Młodym Księciem, którego dotychczasowe życie, różni się tak bardzo od naszego. Będzie dla niego zbyt pobłażliwy, mając w pamięci swe własne doświadczenia, a to może się niekorzystnie odbić na wychowaniu ucznia.

- Masz rację Gojanie – odezwał się Nabarwiel. - Jednak uważam, że należy dać szansę Terencjuszowi. Dlatego Terencjuszu mianuję cię opiekunem Młodego Księcia. A ciebie Gojanie opiekunem chłopca z wioski.

- Co? – Młody mężczyzna aż poczerwieniał na twarzy z gniewu. – Dlaczego ja mam być opiekunem tego dzieciaka?

- Utwierdziło mnie w tym twe znakomite postrzeganie sytuacji. Będziesz najlepszym przewodnikiem tego zagubionego chłopca, a przy tym będziesz miał okazję się wykazać jako opiekun i nauczyciel. Zresztą – tu Nabarwiel uśmiechnął się chytrze – o ile mnie pamięć nie myli, skarżyłeś się ostatnio na brak rąk do pracy w szpitalu. Myślę, że twój uczeń będzie chętny do pomocy.

- Ależ Nabarwielu! Nie mam czasu, ani cierpliwości, żeby opiekować się dzieciakiem! Cała infirmeria jest na mojej głowie, a ty jeszcze dorzucasz mi dodatkowy ciężar! – Gojan gorączkowo szukał jakiegokolwiek powodu, żeby nie dać się wepchnąć w opiekę nad chłopakiem. Nie znosił dzieci, a uczniowie przysparzali mu jeszcze pracy swą niekompetencją i skłonnością do częstego lądowania na pryczy szpitalnej.

- Już postanowiłem Gojanie. Mam nadzieję, że mogę ci zaufać i zaopiekujesz się tym chłopcem najlepiej jak potrafisz. – Nabarwiel patrzył na jednego ze swoich ulubieńców, jak ten zaciska dłonie z bezsilnego gniewu, a na koniec niechętnie skłania głowę.

- Wiesz Nabarwielu, że nie mogę ci odmówić, ale nie będę opiekunem z własnej woli. W tej chwili uczeń jest tym, o czym najmniej marzę. Potrzebny mi kompetentny medyk a nie dziecko.

- Ależ Gojanie! To doskonała okazja byś nauczył to dziecko i wyszkolił świetnego pomocnika. Mój drogi, jesteś najlepszy w swoim fachu i wiem, że doskonale sobie poradzisz. – Starzec uśmiechnął się ciepło i wstał z fotela. – Sofroniuszu, mogę cię prosić abyś przyprowadził chłopca do nas?

Mężczyzna wyszedł, a po chwili wrócił a zalęknionym dzieckiem.

- Witaj chłopcze. – Nabarwiel podszedł do małego. – Jestem przewodniczącym Wielkiej Rady Braci. Jak zapewne wiesz, krewni powierzyli cię naszej opiece. Od dzisiaj tutaj jest twój dom i nowa rodzina. Gojanie podejdź, proszę – powiedział zwracając się do wściekłego mężczyzny.

- To jest od teraz twój opiekun. Będzie o ciebie dbał i cię uczył, a ty musisz mu być w zamian całkowicie posłuszny.

Chłopiec widząc minę mężczyzny jeszcze głębiej wcisnął się w kąt za Nabarwielem. Był przerażony, a mężczyzna patrzył na niego tak jakby miał ochotę go udusić.

- Nie bój się dziecko. – Nabarwiel położył mu rękę na ramieniu. – A teraz powiedz nam ile masz lat?

- Dz-dziesięć – wyszeptał nieśmiało chłopiec. Zastanawiał się, dlaczego babcia go tutaj zostawiła. Przecież nic złego nie zrobił, nie chciał odchodzić z domu. Dlaczego była taka zdenerwowana jak tutaj szli? Dlaczego sobie poszła i co robią ci ludzie? Nie byli ubrani jak ludzie z wioski. Mieli na sobie długie lniane szaty i chodzili boso. Ludzie w wiosce też często chodzili boso, zwłaszcza w lecie, ale nosili normalne ubrania. Spodnie, koszule, a jak było chłodniej narzucali kaftan. Chłopiec przypomniał sobie, że raz widział już tak ubranego człowieka, gdy jego sąsiadka była umierająca. Mama mówiła, że on ją leczył. Mama! Na pogrzebie mamy był tak ubrany kapłan! Oni są kapłanami?

- Chłopcze! – Usłyszał warknięcie i uświadomił sobie, że musiał przegapić pytanie.

- T-tak?

- Ojciec Nabarwiel pytał czy masz już nadane imię? – Gojan był naprawdę wściekły. Ten głupi dzieciak działał mu na nerwy.

- Nie. – Chłopiec pokręcił głową.

- Tak myślałem – powiedział Nabarwiel i w zamyśleniu potarł palcem skroń. – Zbliża się równonoc jesienna i święto Plonów. Tego dnia, gdy słońce będzie zachodzić odprawimy ceremonię w świętym Gaju. Młody Książę też jeszcze nie ma imienia. Proszę, aby wszyscy się przygotowali. Dobrze moi drodzy. Wróćmy teraz do swoich zajęć. Sofroniuszu i Malwinie, pozwolicie ze mną do moich kwater?



Mężczyźni powoli zaczęli się rozchodzić. Nie było jeszcze południa i każdy miał swoje obowiązki do wykonania.

- Gojanie! – wykrzyknął tęgawy brat i skierował się w stronę mężczyzny. – Chodźmy do herbarium, miałeś mi pokazać, które zioła mam zamówić.

- Rzeczywiście Hortensjuszu, byłbym zapomniał. No ruszże się! – warknął do dziecka, stojącego niepewnie na środku sali zebrań.

- Chodź chłopcze – powiedział ogrodnik i jowialnie poklepał malca po plecach. – A ty Gojanie nie bądź dla niego taki srogi. Przecież to tylko dziecko.

- Proszę Hortensjuszu, nie wtrącaj się do moich metod wychowawczych – syknął mężczyzna ruszając przodem. – Niech przyzwyczaja się do życia w klasztorze. A ja gwarantuję, że łatwe ono nie będzie.

Hortensjusz rzucił zaniepokojone spojrzenie na kulącego się pod tymi słowami chłopca i w głębi duszy szczerze mu współczuł.

- Potrzebny mi będzie rumianek, prawoślaz, dyptam i dziurawiec. Wieśniacy ponoć narzekali na dziwożony nad jeziorem. Przejdę się tam jak dostanę dziurawca. Zobaczymy, czy to pomoże – mruczał Gojan uśmiechając się pod nosem. – Moim zdaniem ci wieśniacy popili piwa w gospodzie i sami się potopili, ale ostrożności nigdy za wiele.

- Oj tak, tak bracie. Mi mszyce zjadły wspaniałą odmianę białych róż w rosarium. Dlaczego? Ponieważ zamiast sam je spryskać, powierzyłem to młodemu Wawrzyńcowi. Jak się domyślasz nie zrobił tego. Cóż za zapominalski młodzieniec.

- Przyślij go do mnie – mruknął złośliwie Gojan.

- Wolałbym nie. Drżenie rąk nie jest wskazane przy przycinaniu młodych pędów, a zapewne nie uniknąłby tego po spotkaniu z tobą – odciął się ogrodnik.

- Hortensjuszu – Gojan nigdy by nie pozwolił mu mieć ostatniego słowa – drżące ręce to ja mu mogę co najwyżej wyleczyć. – Zmrużył oczy patrząc na zaśmiewającego się braciszka.

-W takim razie wracam do swoich ogrodów. Dam ci znać jak dostarczą zioła.



Po odejściu zakonnika Gojan nie zwracając uwagi na chłopca wszedł do infirmerii. Nie miał na szczęście żadnych pacjentów, więc mógł się zająć robieniem leków. W głowie przeglądał długą listę najpilniejszych.

- Hmm… maść na reumatyzm dla Cecyla, nalewka z bylicy i coś na skurcze nóg dla Cibora – mówił do siebie zaglądając do szafki z lekami. – Gdzieś tu jeszcze miałem czarci pazur. – Ostrożnie podnosił do światła różne słoiki i przyglądał się ich zawartości. Gdy wreszcie znalazł szukaną roślinę, pozwolił sobie na uśmiech satysfakcji. – Ja przynajmniej wiem, gdzie, co mam – wymruczał. – Nie tak jak Terencjusz, który ile razy idę po coś do biblioteki tyle razy ma problem z odszukaniem właściwej pozycji. Już miał się zabierać za przygotowywanie leku, kiedy spostrzegł, że chłopak cały czas stoi w drzwiach.

- No i co ja mam z tobą zrobić? – zawarczał poirytowany. – Idź sobie gdzieś i mi nie przeszkadzaj! Ja nie wiem, o czym myślał Nabarwiel przydzielając mi go pod opiekę. – To ostatnie już powiedział do siebie, zważając na to, że chłopczyk wcześniej ostrożnie wycofał się na krużganki.



Gdy nadeszła pora obiadu, Gojan pomyślał, że wypadałoby poszukać dzieciaka, bo Nabarwiel jeszcze zarzuci mu głodzenie wrednego bachora. - Dlaczego wszystkie nieszczęścia muszą spadać na mnie? – myślał rozgoryczony wychodząc na krużganki. Szybki rzut oka na wirydarz, żeby upewnić się, że chłopak nie siedzi przy studni. A może się utopił? – pomyślał z nadzieją. - No dobra, lepiej żeby nie, bo Nabarwiel naprawdę obedrze mnie ze skóry. Gdzie to małe robactwo mogło poleźć? – myślał kierując się do furtiana, wygrzewającego się w jesiennym słońcu.

- Przepraszam, że przeszkadzam Brunonie. Nie widziałeś może mojego ucznia?

- Och! Nic nie szkodzi Gojanie. Jak tam moja maść na odciski?

- Będzie gotowa jutro. Przyjdź po nią rano – powiedział mężczyzna dając sobie mentalnego klapsa w czoło. Oczywiście, że nie pamiętał o tej przeklętej maści i będzie musiał siąść nad nią dziś wieczorem. – A wracając do ucznia?

- Ach tak, tak. Ten mały blondynek? Naprawdę przeurocze dziecko.

- Brunonie! – zawarczał medyk przysięgając w myślach, że jeszcze słowo a przy najbliższej okazji otruje furtiana.

- No przecież cały czas zmierzam do tego, że widziałem jak szedł do rosarium.

- Dziękuję – odrzekł mężczyzna i szybkim krokiem skierował się w stronę królestwa Hortensjusza. - W sumie to logiczne – myślał – ogrodnik był dla niego miły i dzieciak polazł zawracać mu głowę. Już ja go oduczę przeszkadzać innym w pracy! Zobaczył go siedzącego na kamiennej ławce pod murem. Jednak nigdzie nie dojrzał Hortensjusza ani jego ucznia. – No tak, mieli iść do wioski po zioła – przypomniał sobie.

- Idziemy! – rzucił w stronę chłopca, który gdy tylko go usłyszał, prawie podskoczył z przerażenia. Gojan odwrócił się zamiatając szatą pył ze ścieżki i ruszył w stronę refektarza. Dziecko posłusznie podreptało za nim.



- Co ja mam z nim zrobić? – myślał Gojan patrząc jak siedzący obok niego chłopiec niechętnie skubie swój posiłek. – Przede wszystkim trzeba go porządnie ubrać, bo w tych poprzecieranych spodniach i spranej koszuli wygląda jak żebrak. Pewnie dlatego cię oddali. – Rzucił okiem na dziecko. Jasne, wypłowiałe od słońca, kręcone kudły, duże, przestraszone, niebieskie oczy i cała masa piegów. Opalony, jak każdy wieśniak pracujący w polu. Nie za niski, ani nie za wysoki. Ciekawe czy Sofroniusz będzie miał odpowiednie ubranie? Zresztą, na nim to chyba wszystko będzie wyglądało jak na strachu na wróble. Chłopak jest przeraźliwie chudy. Nie, żebym o niego dbał, ale skoro już ma być moim uczniem, to niech przynajmniej wygląda porządnie. - Gojan pogrążył się w myślach. – Mimo, że w okolicznych wsiach ludziom raczej się nie przelewa, niechętnie oddawali dzieci do zakonu. Raz, że czuli jakiś irracjonalny strach przed zakonnikami. Szanowali ich, owszem, ale woleli się trzymać na dystans. Oczywiście zupełnie inaczej było, kiedy czegoś potrzebowali. – Pomyślał z przekąsem. Drugi powód niechętnego rozstawania się z latoroślami był zupełnie prozaiczny – zawsze to jedna para rąk więcej do pomocy, a w polu każda potrzebna. Choć w tym przypadku – pomyślał ironicznie – chyba zaważyło to, że będzie jedna gęba mniej do wyżywienia.



Po skończonym posiłku zwrócił się do Sofroniusza.

- Ojcze, potrzebne nam będą nowe szaty dla chłopaka.

- Oczywiście, chodźmy na pewno w magazynach znajdziemy coś odpowiedniego.

Chłopiec rozglądał się ciekawie po magazynie, podczas gdy Sofronisz szukał dla niego ubrania. Mimo, że dopiero skończył się obiad, był głodny, gdyż z nerwów niczego nie dał rady przełknąć. Szukają dla mnie szat – pomyślał – teraz zostanę tu już na zawsze. Spanikowany zaczął się nerwowo odsuwać do drzwi, kiedy starzec wręczył mu całe naręcze materiałów.

- Proszę – wysapał – to chyba wszystko, co ci będzie potrzebne. Jakby coś, to wiesz Gojanie gdzie mnie szukać. A tak nawiasem mówiąc, mógłbyś mi zrobić tę wspaniałą nalewkę na poprawę pamięci? Bo wczoraj skończyłem ostatnią butelkę z moich zapasów.

- Oczywiście Sofroniuszu – odpowiedział młodszy mężczyzna w duszy zgrzytając zębami. Pomyślał, że tej nocy chyba nie dane mu będzie pospać.

Gdy wyszli Gojan zaprowadził chłopca do pokoju nowicjuszy z przykazaniem, żeby ten nie pokazywał mu się aż do kolacji.

- Obok rosarium są łaźnie – mruknął. – Sugerowałbym skorzystać. Zostawiając zarumienionego chłopca zszedł na dół. Ledwo dotarł do ostatniego stopnia, gdy ktoś go zawołał. – Czy ja dziś będę miał choć chwilę spokoju? – pomyślał zrezygnowany.

- Gojanie, cieszę się, że cię spotkałem. – To ten przemądrzały Terencjusz. – Zdenerwował się medyk. - Ciekawe, o co znowu mu chodzi?

- Chciałem cię poprosić, czy nie mógłbyś mi jeszcze zrobić tej maści, wiesz... tej co ostatnio? – Skończył szeptem rozglądając się na boki. Przez furtę właśnie wchodziło trzech braci.

- Ach! Maść na twoje hemoroidy! – wykrzyknął na głos Gojan, przybierając zatroskany wyraz twarzy. – Powiedz, bardzo ci dokuczają? – spytał konspiracyjnym szeptem w duchu wyjąc z radości, gdy wszystkie głowy obróciły się w ich kierunku. Terencjusz czerwony jak piwonia usiłował udawać, że słowa Gojana nie są skierowane do niego. Wtedy z dziką satysfakcją i błyskiem szaleństwa w oku znaczącym „wreszcie się odegram ty ruda małpo” Gojan rzekł protekcjonalnym tonem:

- Terencjuszu, przecież to nic wstydliwego. Twoje problemy są całkowicie zrozumiałe. Ach i ten ból, który z pewnością odczuwasz siedząc przy księgach i skryptach. To musi być bardzo uciążliwe. Przyjdź do mnie za tydzień, gdyż w tej chwili niestety nie mam odpowiednich składników – dodał udając, że w myślach przeszukuje swe zapasy. – Do tego czasu zalecałbym spacery i masaże.

- M-masaże? – wyjąkał spocony ze wstydu Terencjusz.

- Masaże odbytu. – Zaakcentował Gojan uśmiechając się ironicznie na widok skrępowanej miny kolegi.



Rozdział II



- Wstawaj! – Polecenie dobiegło do zaspanego chłopca.

- Jeszcze chwilkę babciu – wymamrotał sennie i głębiej zakopał się w ciepłym posłaniu.

- Czy ja przypominam czymkolwiek twoją babkę? – wycedził mężczyzna stojąc nad pryczą i z wewnętrznym rozbawieniem obserwował jak oczy chłopca otwierają się w niemym zdumieniu, po czym robią się coraz większe i okrągłe, gdy do dziecka dotarła cała sytuacja. W jednej chwili chłopak zerwał się z posłania, zaplątał w koc i po sekundzie z powrotem leżał, tym razem na ziemi. Mężczyzna wykrzywił ironicznie wargi i patrzył jak dzieciak z marnym skutkiem usiłuje wstać. Znajdowali się w ascetycznie urządzonej sypialni nowicjuszy. Cztery łóżka zajmowały jedną ścianę, a pod przeciwległą stały proste, sosnowe biurka. Kamienne ściany, nie były niczym zakryte, jedynie na podłodze leżało kilka mat i poprzecieranych burych dywaników. Chłopiec był w tym momencie jedynym mieszkańcem sypialni, ponieważ każdy uczeń, po ukończeniu rocznego nowicjatu dostawał swoją celę, przyległą do celi mistrza.

- śniadanie zaczyna się o świcie i radziłbym o tym pamiętać.

- A-ale już jest później – wyjąkał chłopiec spoglądając przez okno na słońce dość wysoko stojące na niebie.

- Och jak mi przykro – wycedził mężczyzna. – Przespałeś swoje pierwsze śniadanie. Do obiadu, niestety musisz sobie jakoś poradzić z głodem, bo przekąski pomiędzy posiłkami nie są przewidziane.

Chłopiec popatrzył gniewnie na mężczyznę odgarniając z oczu za długą grzywkę.

- Nie mógł mnie pan obudzić?

- Nie, ponieważ uważam, że informację podaną w ten sposób szybciej przyswoisz, a po drugie masz się do mnie zwracać mistrzu, ewentualnie bracie Gojanie. Zrozumiano? – Mężczyzna stał z założonymi rękami i piorunował chłopca spojrzeniem. – Poza tym ja nie jestem twoim osobistym lokajem i radzę to na przyszłość zapamiętać, bo spóźnienia nie będą mile widziane.

Chłopiec spuścił z zawstydzeniem głowę i wyjąkał przeprosiny. Po chwili już ubrany, tym razem w brązową tunikę po kostki, szedł za swym mistrzem do infirmerii.



- W szafie przy drzwiach jest miska i szmata. Przydaj się do czegoś i umyj podłogę – rzucił Gojan do chłopca, a sam wszedł na zaplecze. Musiał sprawdzić i pouzupełniać swoje zapasy, bo wczoraj zauważył, że sporo składników jest na wyczerpaniu.

- Liście majowej pokrzywy, skąd ja je wezmę we wrześniu? Może w wiosce będą mieli – zastanawiał się na głos, sporządzając listę. – Nafta, lubczyk ogrodowy, mięta pieprzowa, płótno lniane na bandaże.



W czasie, gdy medyk systematycznie przekopywał szafki i półki na zapleczu, chłopiec rozglądał się dyskretnie po wnętrzu infirmerii. Sala była dość duża, prostokątna, z kilkoma łóżkami oddzielonymi białymi parawanami. Pod ścianami stały drewniane szafki na leki i kilka krzeseł. Zarówno pomalowane na biało ściany, jak i duże okna wychodzące na herbarium sprawiały wrażenie przestronności i sterylności wnętrza.

Za to kanciapa, którą Gojan szumnie nazywał zapleczem szpitalnym i gdzie uwielbiał przesiadywać, była sporo mniejsza, i przez natłok mebli zdawała się być wręcz ciasna, a dodatkowo i ciemna. Jedno, małe okno wychodziło na zacienione krużganki. Jednak to tutaj znajdowało się serce całego szpitala. Mnóstwo słoiczków, od najmniejszych, wielkości naparstka, do takich dużych, że zmieściłyby się w nich dwie głowy i pewnie jeszcze jakaś część ciała. Zakurzone, to znów wypolerowane. Zielone, brązowe, niebieskie, białe, rzucały po całym pomieszczeniu światła jak przez witraż, kolorowe i tajemnicze. Mnóstwo puszek, pudełek i butelek. Słowem – cały świat zakonnego medyka, do którego nikt poza nim nie miał wstępu. Klucza strzegł zazdrośnie, nosząc zawieszonego na piersi, na grubym bawełnianym sznurku. To było jego królestwo, którym jak do tej pory władał niepodzielnie. No i tu pojawił się problem. Odkąd uparty Nabarwiel przydzielił mu ucznia, Gojan zadręczał się myślą, że skończyły się piękne czasy i będzie musiał jakiegoś głupiego dzieciaka przyuczyć i podzielić się swą wiedzą, oraz miejscem w infirmerii. Owszem, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że czasem potrzebuje kogoś do pomocy, zwłaszcza po Ciemnościach, kiedy to przerażeni ludzie z wiosek tłumnie nawiedzają klasztorny szpital. Tak, i jeszcze raz tak – przydałby mu się ktoś do pomocy przy lekach, których przy tylu ludziach potrzeba sporo, a i bracia sobie nie żałują i z każdą głupotą do niego przychodzą.. Ale na wszystkie bóstwa – nie potrzebował ucznia! – Z takimi oto gorzkimi myślami borykał się medyk kończąc pisać listę, którą miał zamiar dać Melecjuszowi, wybierającemu się do wioski.



- Skończyłeś? – rzucił do chłopaka, uważnie lustrując podłogę. – Pod łóżkami i szafkami jest nieprzetarte. Wracam za pięć minut. Dla twojego dobra radziłbym w tym czasie przyjrzeć się uważnie tym miejscom – wycedził, postanawiając w myślach, że oduczy głupiego bachora niedokładności i wymigiwania się od pracy. Wyszedł trzaskając drzwiami. Miał nadzieję, że zastanie jeszcze Melecjusza w jego celi. Zapukał i odetchnął z ulgą słysząc głos brata zapraszający go do środka. Melecjusz znany był z tego, że był wszędzie, a jednocześnie nigdy nie można go było złapać, gdy się czegoś potrzebowało. Starszy zakonnik był po prostu zbyt zajęty sprawami okolicznych wiosek, żeby za długo przebywać w klasztorze. Ale był niezastąpiony, jeśli trzeba było coś sprowadzić spoza klasztoru. Jego miłe i altruistyczne usposobienie sprawiało, że wieśniacy lgnęli do niego i zrobiliby wszystko, o co by nie poprosił. Tę znowu sytuację wykorzystywał Gojan, jeśli brakowało mu jakiś składników do leków. Swoją drogą Melecjusz był jedyną chyba osobą w klasztorze, do której Gojan miał nieograniczoną cierpliwość, i czuł prawdziwą sympatię. Widać urok brata działał także na niego. Wizyta zdecydowanie poprawiła mu humor, co zauważył chłopiec drżący ze strachu przed swoim opiekunem. Ten tylko rzucił okiem na salę i machnął ręką nie mając się do czego doczepić. W tej chwili – pomyślał chłopiec – wyglądał wręcz na sympatycznego. Wyraz lekkiego roztargnienia i nieśmiało błąkający się uśmiech na twarzy mógł zmylić niejedną osobę, co do charakteru mistrza. A ten miał naprawdę wredny, o czym się jeszcze chłopak miał nieraz przekonać.

Gojan gestem ręki nakazał uczniowi podejść, sam szukając czegoś w wysokiej, oszklonej z przodu szafce.

- Pomożesz mi – mruknął i wyjął kilka słoiczków. Zaprowadził chłopca na zaplecze i zaczął rozstawiać wszystko na stole stojącym na środku pomieszczenia. Miał dziś do zrobienia kilka leków i chciał się z tym uporać jak najszybciej. Nalał wody do metalowego naczynia, które umieścił na ogniu.

- Podaj mi litwor – rozkazał chłopcu, zajęty kruszeniem czegoś w miedzianym moździerzu.

- L-litwor? – spytał zdezorientowany chłopiec patrząc na stojące przed nim słoiczki.

- Słoiki są podpisane! – warknął mistrz podnosząc głowę. – Arcydzięgl litworu.

Chłopiec w panice chwycił pierwszy z brzegu słoik i podsunął go mistrzowi.

- Czy ty do stu tysięcy demonów nie umiesz czytać? To berberys. – Gojan ze złością popatrzył na swojego podopiecznego i nagle coś przyszło mu na myśl. Zbliżył się do chłopca, który ze strachem w oczach cofnął się o krok, a potem jeszcze jeden i nagle nie miał gdzie uciekać, bo za plecami miał gołą ścianę. Gojan mrużąc oczy pochylił się nad chłopcem i zaintrygowany powtórzył pytanie.

- Umiesz czytać?

Chłopiec nie podnosząc oczu przecząco pokręcił głową. Nastała chwila groźnej ciszy i nagle usłyszał najpierw cichy, a później coraz wyraźniejszy śmiech. Zerknął okiem na mistrza, który śmiał się histerycznie, wyglądając przy tym przerażająco.

- Ja oszaleję! – szepnął Gojan, lecz chłopiec nie wiedział czy to następny etap obłąkania i brat mówi do siebie, czy to było do niego. – Nie dość, że wpychają mi ucznia to jeszcze analfabetę! Nabarwielu! – ryknął mistrz i wybiegł z infirmerii.



Co działo się w kwaterach Nabarwiela, każdy mógł wywnioskować po dobiegających stamtąd krzykach wzburzonego Gojana i spokojnych odpowiedziach starszego mężczyzny. Po niecałym kwadransie pokonany, lecz wciąż wściekły medyk z furią trzasnął drzwiami i ruszył do infirmerii. Miał nadzieję, że nie zastanie tam chłopaka, bo w tym momencie mógłby mu zrobić coś bardzo złego. I najgorsze było to, że wiedział, że wściekanie się na dzieciaka nie miało sensu, bo ten nie był niczemu winien, ale z braku lepszego kozła ofiarnego nie mógł sobie darować. A wściekły był o to, że Nabarwiel po usłyszeniu ogłoszonych mu rewelacji stwierdził jedynie, że wobec tego zobowiązuje go do nauczenia biednego chłopca – jak on to określił - czytać i pisać. Gojan nie widział siebie w roli niańki, nauczyciela i opiekuna, i przez tyle cudownych lat w zakonie udawało mu się tego unikać. Wyszukując w myślach wszystkie sposoby, w jakie mógłby uśmiercić tego przeklętego bachora, próbował się uspokoić.



W tym samym czasie przerażony chłopiec plątał się po najciemniejszych zakamarkach klasztoru, modląc się tylko by nie wpaść w łapy swego opiekuna. Wiedział, że lepiej będzie go przez chwilę unikać. Może jak się trochę uspokoi będzie można się do niego zbliżyć. Przecież to nie była jego wina, że nie chodził do szkółki wiejskiej. Trzeba było pomagać w domu, babka ciągle miała dla niego jakąś robotę, a jak nie ona to dziadek brał go ze sobą do lasu. W lecie żniwa, nikt nie myśli o szkole, a zimą, komu by się chciało iść taki kawał przez śnieg? Skradając się przez mroczne komnaty czuł strach, ale także podniecenie. Podobał mu się klasztor. Był taki wielki i pełen tajemnic. Chłopcy w wiosce by mi nie uwierzyli, jakbym im opowiedział. – Myślał, czując nad nimi chwilową przewagę, dopóki sobie nie przypomniał, że prawdopodobnie nigdy już nie będzie miał okazji im tego powiedzieć. Po chwilowym szoku i otępieniu, kiedy babka go tu przyprowadziła, zaczął narastać gniew. Był wściekły na swoją rodzinę, która oddała go jakby był czymś niepotrzebnym. W sumie – pomyślał – odkąd pojawiły się w domu dzieci wujka, to one stały się ulubieńcami całej rodziny. Na niego patrzyli z żalem i strachem. Dzieciaki bały się zostawać z nim w izbie, babka wolała jak przebywał wszędzie, byle dalej od niej. Tylko dziadek zachowywał się normalnie, chociaż czasem chłopiec złapał go na tym, jak starzec spogląda na niego z troską i bólem w oczach. Tak bardzo tęsknił za mamą. Wmawiali mu, że umarła, ale on wiedział, że to nieprawda. Widział jak ją zabrali. W domu zabronili mu o tym mówić, i nieraz dostał w twarz za to, że kłamie. Więc nie odzywał już, ale przysiągł w myślach, że kiedyś pójdzie jej poszukać.



Chłopiec nie pojawił się na obiedzie, co nie zdziwiło Gojana, ale kiedy opuścił również kolację postanowił się tym zainteresować. Nie ze szczególnej troski, jakiej bynajmniej nie odczuwał, ale z ciągle gotującej się wściekłości. Gojan mimo swojego młodego wieku był niezwykle zasadniczym i obowiązkowym człowiekiem. Dzięki temu próbował wprowadzić ład i spokój w swoje zagmatwane od najmłodszych lat życie. Najpierw kilkuletnia tułaczka po rodzinie. Nigdzie nie mógł dłużej zagrzać miejsca, żonglowano nim jak zabawką. żaden dom, w którym się zatrzymywał nie był tym prawdziwym, a żadni ludzie nie byli mu naprawdę bliscy. Jego właśni rodzice i czwórka rodzeństwa zmarli podczas epidemii choroby, która wybuchła ponad ćwierć wieku temu. Miał wtedy niewiele ponad trzy lata, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nikt z rodziny nie chce go do siebie przygarnąć. Podczas ceremonii nadania imienia w wieku jedenastu lat jego rodzina wpadła na genialny pomysł oddania go do zakonu i pozbycia się kłopotu. W taki oto sposób Gojan zyskał swoje własne miejsce w świecie w jednej z cel klasztornych. I teraz właśnie to poczucie obowiązku kazało mu poszukać chłopca i zrobić awanturę. Najpierw za to, że chłopak nie umiał czytać ani pisać, później za to, że to ze wszystkich właśnie on miał go tego nauczyć, później może za nie przyjście po południu do pomocy w infirmerii, a na koniec za opuszczanie posiłków. Tak – pomyślał Gojan – to z pewnością pomoże mi się odprężyć. Nie ma to jak wyładować na kimś złość pod koniec dnia. Od razu będzie się lepiej spało.



Wszedłszy po schodach, skierował się do sypialni nowicjuszy. Był prawie pewien, że tam dzieciak zmarnował cały dzień. Lecz rzut oka na zasłane łóżko wystarczył, żeby stwierdzić, że chłopak od rana tu nie zawitał. Po przeszukaniu rosarium, biblioteki, refektarza, a nawet infirmerii z herbarium Gojan stracił pomysły. A może temu małemu głupkowi udało się uciec z klasztoru? – pomyślał przygryzając wargę. Zaniepokojony ruszył w stronę furty. Klucznik jednak cały dzień nie opuszczał swojego stanowiska i od rana nie widział chłopca. Tknięty złym przeczuciem, prawie przebiegł wirydarz kierując się w stronę bramy do świętego Gaju. Zapomniał powiedzieć chłopakowi, żeby pod żadnym pozorem sam tam nie chodził. A znając głupie szczęście pewnie tam polazł. Brama była uchylona, co tylko potwierdziło przeczucia medyka. Przebiegł ścieżką między młodymi brzozami i po paru chwilach dotarł na skraj okręgu, w którego centrum znajdował się wielki dąb. Gojan po chwili wahania, przebiegł na drugą stronę i ruszył dalej. Tutaj ścieżka była węższa, a wysokie, stare drzewa rzucały mroczny cień. Nie dobiegało tu ćwierkanie ptaków, słychać było tylko cichy szelest liści i skrzypienie zbutwiałych gałęzi. Gojan mimowolnie objął się ramionami, kiedy poczuł ogarniający go chłód. Nienawidził tutaj chodzić. Zawsze zdawało mu się, że ktoś go obserwuje spomiędzy drzew. Prawie podskoczył na dźwięk złamanej przez siebie gałązki. Pomyślał, że jak dorwie chłopaka to go udusi gołymi rękoma. Po kilku krokach drzewa zaczęły się przerzedzać, ale mrok się jeszcze zwiększył. Pod stopami nie czuł już trawy, tylko nieprzyjemnie wilgotną ziemię. Mijał stare drzewa, poruszające gałęziami, mimo, że nie było czuć nawet najlżejszego wiatru. Niektóre były ogromne, z poskręcanymi, jakby z bólu konarami. Wielkie korzenie wychodziły z ziemi splątane z innymi, jakby tworząc naziemny szkielet. Inne z kolei drzewa, były jeszcze młode, lecz tak samo przerażające jak reszta. Nie wyglądały jak normalne drzewa, lecz przypominały straszne istoty. Gdzieniegdzie kora układała się na kształt zdeformowanej twarzy, gdzie indziej pień przypominał ludzką sylwetkę. Cholera jasna! – zaklął w myślach Gojan czując jak podnoszą mu się włoski na karku. To miejsce było przerażające. Przeszedł jeszcze kawałek i to, co zobaczył sprawiło, że ponownie zalała go fala wściekłości. Chłopak bezczelnie siedział przed jednym z drzew i gładził popękaną korę.

- Wiesz gdzie jesteś? – syknął mężczyzna łapiąc chłopca za kołnierz. Ten popatrzył na niego z przerażeniem. Nie zauważył zbliżającego się mistrza. Pokręcił głową, patrząc na bladego ze złości i strachu opiekuna.

- To cmentarz! – wyszeptał wściekle medyk. – Jak byś miał choć odrobinę rozumu w tej pustej głowie, domyśliłbyś się, że nie wolno tu wchodzić!

- Nie wiedziałem – odparł przerażony chłopak. Popatrzył nagle ze zrozumieniem na drzewo, przed którym siedział. To dlatego drzewa płaczą – pomyślał spoglądając na wypływającą ze spękanej kory żywicę.

- Osobiście zadbam, żeby cię Nabarwiel wywalił z klasztoru – wywarczał Gojan popychając dzieciaka w stronę ścieżki. – żaden z nowicjuszy nie był taki bezmyślny jak ty!



Prowadząc chłopca przed sobą mistrz wracał do klasztoru. Zastanawiał się jak to możliwe, że ten nieznośny dzieciak, który trząsł się ze strachu jak się na niego ostrzej spojrzało nie był przerażony przebywając sam na tym ponurym cmentarzu. Doprawdy dziwny dzieciak. – Pomyślał Gojan zerkając na potykającego się w tym momencie chłopca. Odruchowo złapał go za kaptur i podciągnął do góry. – I irytujący. – Dodał skrzywiając się z niesmakiem. Chłopak zarumienił się i potarł bolącą szyję, w którą pod wpływem szarpnięcia wpił się kołnierz szaty. Bał się, co będzie, jeśli go naprawdę wyrzucą? Co powie jego babka, jak po zaledwie dwóch dniach przyprowadzą go z powrotem do domu? W miarę zbliżania się do bramy czuł narastającą panikę. Nie patrzył na drogę, tylko gorączkowo myślał, co może powiedzieć na swoje usprawiedliwienie. Co prawda Ojciec Nabarwiel był dla niego naprawdę miły, dużo milszy niż jego własny opiekun, ale czuł, że ten wspaniały starzec mógłby mu kazać ponieść konsekwencje tego co zrobił. Zwłaszcza, że po minie brata Gojana widział, że popełnił poważny błąd przechodząc przez bramę. Gdy dotarli z powrotem do klasztoru malec czuł, że serce dosłownie ma już w przełyku. Obrócił się do opiekuna, czekając, aż ten wskaże drogę. Jednak Gojan również przystanął i popatrzył w oczy przerażonego chłopca. Przypomniał sobie, że sam czuł się tak samo, gdy tu przybył. Był wściekły na dziecko, ale z drugiej strony, nie mógł zaprowadzić go do Nabarwiela, bo to on miał dopilnować swego ucznia. I nie dość, że nic by nie zdziałał, to bał się, że jeszcze by mu się dostało, a wolał nie przekraczać granic cierpliwości Ojca. Z ciężkim westchnieniem zaprowadził chłopca na górę pod sypialnię nowicjuszy. Zdziwiony maluch popatrzył na niego szeroko otwartymi oczami i już otwierał usta, żeby o coś spytać, ale wzrok Gojana pozostawił pytanie, czy cokolwiek to było niewypowiedziane.

- Jutro cię widzę na śniadaniu – oznajmił zdumionemu chłopcu, po czym oddalił się do swojej celi. Dziecko jeszcze chwilę stało oszołomione w ciemnym korytarzu.



Rankiem już świtało, kiedy chłopiec zerwał się ze swojego posłania. W pośpiechu narzucił szatę i opłukał twarz wodą z glinianej miski stojącej w kącie. Kiedy wślizgnął się do refektarza większość braci już siedziała przy posiłku. Z ulgą opadł na ławkę i pozdrowił swego opiekuna. Ten tylko pokręcił głową i przesunął w stronę ucznia koszyk z pieczywem. Pomyślał, że chłopak miał dziś szczęście, bo jeszcze dziesięć minut, a kolejny dzień musiałby spędzić bez śniadania. Patrzył, jak dzieciak podnosi kanapkę do ust, równocześnie sięgając po kubek z mlekiem. Parę tygodni porządnego jedzenia powinno sprawić, że chłopak nie będzie wyglądał jak zabiedzona strzyga z wioskowego cmentarza – myślał Gojan obrzucając krytycznym spojrzeniem kościste nadgarstki i kanciaste łokcie wystające z szerokich rękawów. Chłopiec wyglądał na zagłodzonego. Medyk postanowił, że przypilnuje go na posiłkach, bo dzieciak gotowy mu mdleć z wycieńczenia spowodowanego głodem, podczas gdy ma pomagać. Ale zanim to nastąpi – przypomniał sobie – będę musiał go nauczyć wszystkiego i to od podstaw! Bogowie, za jakie grzechy? Moi przodkowie musieli sprzedać własną babkę i co najmniej pół rodziny – myślał sarkastycznie. Po skończonym posiłku bracia udali się do swoich obowiązków.

- Bracie Gojanie! – Usłyszał mężczyzna i obrócił się wpadając na ogrodnika.

- Witaj Hortensjuszu – pozdrowił go medyk, odsuwając się na bezpieczną odległość. Nie lubił, gdy ktoś naruszał te kilkanaście centymetrów jego osobistej przestrzeni.

- Mam dla ciebie te zioła, o które prosiłeś. Przyniosłem jeszcze tatarak. Mógłbyś zrobić mi płukankę, bo znów mnie strasznie boli gardło? – Zakaszlał wymownie i wręczył Gojanowi lniany woreczek z roślinami. - Zima się zbliża bracie.

- Jaka tam zima. Jeszcze się wrzesień nie skończył Hortensjuszu. Zima to będzie, jak nie będę miał ani jednej wolnej pryczy w infirmerii - powiedział Gojan wzruszając ramionami. Nienawidził zimy, właśnie z tego powodu. Zresztą, żadnej pory roku nie lubił. Wiosną są roztopy, pogoda często się zmienia, w efekcie pielgrzymki zasmarkanych i nie wiadomo jeszcze czym zainfekowanych wieśniaków i braci koczują pod infirmerią. Latem jak jest ciepło wyłażą ze swoich nor te przeklęte stwory i oczywiście to on musi się nimi zajmować. Tak jak dzisiaj, skoro dostał dziurawiec, będzie musiał iść zrobić porządek z domniemanymi dziwożonami nad jeziorem. Przeklęte życie. Jesień – odkąd nie jest uczniem i nie do niego należy sprzątanie liści to nawet czuje do niej pewien sentyment. ładnie, kolorowo, gdyby nie to, że powtarza się wiosenna sytuacja. Zima? Odmrożenia, zapalenia płuc, pełen szpital chorych ludzi. Jak tu nie kochać zimy? Gojan był w głębi duszy strasznym pesymistą, ale nie przyznawał się do tego, bo kiedyś gdzieś przeczytał, że to objaw umysłowej nierównowagi. A on uważał się za najbardziej zrównoważoną osobą w całym klasztorze. Patrzył teraz na plecy odchodzącego Hortensjusza i myślał z zazdrością, że taki to ma życie. Zajmuje się tylko swoimi różami na punkcie których ma obsesję, co wie każdy brat w zakonie. Najlepszy prezent dla ogrodnika? Odmiana róży, jakiej jeszcze nie posiada w swoim rosarium, a przez następne pół roku będzie całował ziemię, po której stąpasz. Czasem pomaga w herbarium, przynosi z wioski potrzebne zioła. Nie denerwuje się, nigdzie się nie spieszy, całą zimę nie wychyla nosa poza ciepłe mury klasztoru. życie jest niesprawiedliwe – westchnął Gojan i rzucił woreczek na stół w kantorku. Poszukał wzrokiem swojego ucznia.

- Chodź tutaj. Musimy się uporać z tymi lekami do wieczora, bo później trzeba będzie iść nad to jezioro.

- Naprawdę będziemy wyganiać dziwożony? – spytał podekscytowany chłopiec.

- Coś w tym stylu – mruknął Gojan.

- A jak to wygląda? Czy to n-niebezpieczne?

- Jedna sprawa. Nie lubię jak ktoś bez przerwy gada, więc zamilcz z łaski swojej. Wszystkiego dowiesz się na miejscu.

- Przepraszam – szepnął chłopiec. Przez chwilę wiercił się w miejscu. – A-ale jak…

- Czy ja niewyraźnie mówię? – wrzasnął Gojan, który nie mógł się skupić na trzymanym przed sobą przepisie. – Prosiłem o ciszę i wydawało mi się, że wyraziłem się wystarczająco jasno, żeby nawet tak głupi dzieciak jak ty to zrozumiał.



Słońce zbliżało się już ku zachodowi, kiedy Gojan wraz ze swym uczniem opuścili mury klasztoru. Musieli wszystko przygotować przed zmrokiem, zanim dziwożony pokażą się nad jeziorem. Przestraszony wieśniak, który ich prowadził wskazał miejsce drżącą ręką, po czym oznajmił, że dalej nie pójdzie, bo on ma w chałupie żonę i piątkę dzieci. Gojan na tyle już znał zabobonnych ludzi z wioski, że tylko machnął ręką i pozwolił wieśniakowi się oddalić, co ten w pośpiechu uczynił. Miejsce, w które ich przywiódł było ciemne i ponure. Las zdawał się tu wchodzić do jeziora. Długie gałęzie nurzały się w mętnej wodzie, a rozłożyste korzenie niczym macki obślizgłej ośmiornicy wiły się na brzegu tworząc kryjówki dla zwierząt i demonów. Jeśli rzeczywiście nad jeziorem zagnieździły się dziwożony, to z pewnością właśnie tutaj. Gojan polecił chłopcu układać kupki z chrustu wzdłuż brzegu i dalej, aż do drzew. Sam wkładał w nie wysuszone zioła i polewał łatwopalną oliwą. Uczeń obserwował go z ciekawością. Wiele się nasłuchał w przeszłości o demonach. Sąsiedzi dziadków nieraz przychodzili w długie zimowe wieczory i opowiadali o boginkach, wodnicach, czy mamunach. Zobaczenie ich oznaczało zazwyczaj śmierć lub choroby i porwania. Były to przerażające historie, po których często miał w nocy problemy z zaśnięciem. Ale były to tylko opowieści, a dzisiaj miał się na własne oczy przekonać czy były one prawdziwe. Ostrożnie układał chrust, starając się nie wchodzić w złowrogi cień rzucany przez wysokie drzewa. Słońce już zaszło i robiło się coraz ciemniej. Skończywszy oddalił się od lasu i czekał na mistrza, który chwilę później do niego dołączył. Odeszli w pobliże drogi biegnącej niedaleko wody. Stąd mieli dobry widok zarówno na skraj lasu jak i na prawie całe jezioro. Teraz musieli poczekać, aż dziwożony wyjdą ze swych kryjówek. Po półgodzinie znudzony chłopiec przysiadł na zwalonym pniu, a po następnym kwadransie zarobił kuksańca w bok za przysypianie. Czekali ze dwie godziny, zanim wreszcie coś się zaczęło dziać. Pierwszy zauważył to Gojan i cicho wstał, gestem nakazując uczniowi iść za nim. Kazał chłopcu spojrzeć na jezioro. Gdzieniegdzie pojawiały się niewielkie płomyczki, które zaraz znikały, żeby ukazać się kilka kroków dalej. Chłopiec obserwował to z szeroko otwartą buzią, czując delikatne mrowienie po plecach. Poczuł, jak medyk wciska mu do jednej ręki pochodnię owiniętą lnianą szmatą, a do drugiej garść proszku.

- Ty idziesz od strony jeziora, ja od strony lasu. – Usłyszał cichy szept. – Gdy zobaczysz, że zapalam pochodnię, zrób natychmiast to samo. Musimy je okrążyć i zagonić w stronę ognisk. Czekaj aż się do ciebie zbliżą i sypnij w ogień zioła.

- Zioła? – wyszeptał przerażony chłopiec. Właśnie zdał sobie sprawę, że to nie zabawa w podchody z chłopakami z wioski, tylko zaraz ruszy na niego stado wodnych demonów marzących o wciągnięciu go do jeziora.

- Te, które masz w ręce! – szepnął wściekle Gojan niemal plując mu do ucha. – Idź już, szybko! – To powiedziawszy delikatnie popchnął chłopca, a sam oddalił się w stronę lasu. Chłopiec włożył zioła do kieszeni szaty, a mokre od potu dłonie zacisnął na pochodni. Wydawało mu się, że zrobiło się strasznie zimno i poczuł nieprzyjemny dreszcz przebiegający przez plecy. Krok za krokiem zbliżał się do jeziora nie spuszczając wzroku z tańczących przy brzegu ogników. Zarośla cicho szeleściły na wietrze, chłopiec słyszał jak łodygi ocierały się o siebie. Wydawało mu się, że zwariuje od tego dźwięku. Cofnął się nieznacznie, gdy usłyszał stłumiony plusk. Spojrzał szybko na wodę i zauważył kręgi rozchodzące się równomiernie po gładkiej tafli jeziora. Księżyc prawie w pełni, odbijał się w kropelkach rosy, która zdążyła już pokryć trawę i chłodziła bose stopy dziecka. Zauważył, że po jego prawej stronie zapłonęła pochodnia. Szybko wyciągnął z płóciennego chlebaka niewielkie, metalowe pudełko. Przez drobne otwory widać było żarzące się kawałki drewna. Chłopiec przytknął je do pochodni, która po chwili zajęła się ogniem. Przerażony obserwował, jak gładka dotąd woda zaczyna się marszczyć. Drżącą dłonią ledwo trafił do kieszeni, z której wyjął sproszkowane zioła i odrobinę przybliżył się do brzegu. Wiedział, że musi zapędzić demony w stronę Gojana. Przez chwilę nic się nie działo i chłopiec optymistycznie pomyślał, że może nie wyjdą, gdy nagle woda się spieniła i dojrzał białą rękę, pokrytą liszajami. Odskoczył przerażony. Dłoń przebiła taflę i powoli, spod wody zaczęła się wynurzać cała postać. Prawie łysa głowa z resztkami włosów przylepionymi do zapadniętych policzków, sine usta i przerażające, zakryte bielmem oczy. Demon powoli zbliżał się do chłopca. Chude ciało, obleczone wyglądającą na kiedyś białą, teraz zielonkawo-szarą wystrzępioną suknią wynurzało się coraz bardziej z wody. Gdy wypełzła na brzeg chłopiec spanikował. Długie, pająkowate ręce powoli sunęły w jego stronę. Dziwożona uniosła głowę i obnażyła resztki zębów spoglądając pożądliwie na chłopca. Dzieciak zatoczył się w panice do tyłu. Słyszał w głowie dziwny szum, a obrazy zaczęły się zdawać dziwnie nierealne. Serce wyrywało mu się z piersi, a z czoła popłynęła pierwsza kropla potu i zawisła denerwująco na płatku nosa. Odrętwiały z przerażenia nie wiedział co ma robić. Dopiero, kiedy przeraźliwie zimne palce zaczęły się owijać wokół jego kostki przypomniał sobie o proszku i sypnął nim gwałtownie w ogień, zasłaniając się pochodnią jak tarczą. Demon w panice cofnął rękę i odsunął się do tyłu. Chłopiec widząc to postawił krok na przód i zamachnął się pochodnią na potwora, a gdy ten odskoczył wyjąc przeraźliwie, puścił się biegiem zaganiając go w stronę ognisk. Nie zauważył, że Gojan rozpalił chrust i walczył z kolejną parą dziwożon. Chłopiec usłyszał tylko dziki skrzek i wpadł między rozpalone ogniska depcząc rozżarzony chrust. Chwilę później poczuł pod policzkiem miękką trawę i ogarnęła go ciemność.

Gojan niedługo potem zapędził dwa demony w ogień, a te rozsypały się w proch z przeraźliwym, mrożącym krew w żyłach wyciem. Nigdy nie lubił tego robić, ale należało to do jego obowiązków. Otarł pot z czoła i rozglądnął się za chłopcem. Chwilę temu widział jak ten, całkiem nieźle poradził sobie z potworem, ale teraz nigdzie go nie mógł dostrzec. Idąc wzdłuż ognisk potknął się o coś miękkiego i omal sam nie wpadł do ognia. Poczuł swąd spalonego mięsa i pobieżnie oglądając dziecko zauważył, że ten ma całe stopy poparzone. Odciągnął nieprzytomnego chłopca, upewniając się, że nie ma innych, poważniejszych obrażeń. Musiał jeszcze ugasić ogniska i pozbierać swoje rzeczy. Jakiś czas później Sofroniusz stojący w oknie wychodzącym na wirydarz, zauważył ciemną postać niosącą w ramionach coś dużego i niezgrabnego. Rozpoznał Gojana i z widoczną w jasnych oczach troską opuścił swe komnaty, kierując się w stroną infirmerii.
Allouette, gentile allouette,

Allouette, je te plumerais.

Je te plumerais la tete... et la tete...

9
chwalić Cie znowu? Nudne...



Ale co zrobić, jak to dobry tekst. Gojana polubiłem, zabawny facet, ale praktyczny... i te jego kąśliwe uwagi :D Wszystko jest napisane sprawnie. Narracja leci bardzo dobrze i małe nawiązania fabularne wzmagają chęć czytania. Opisy doskonale budują atmosferę...



Ale kilka rzeczy zwróciło moją uwagę:
a uczniowie przysparzali mu jeszcze pracy swą niekompetencją i skłonnością do częstego lądowania na pryczy szpitalnej.
Coś niezgrabnego jest w tym zdaniu. Jakby czegoś brakowało przy edycji?



Poza tym, wiele akapitów zaczyna się źle, albo niefortunnie.
W tym samym czasie przerażony
Ten początek mi w ogóle nie odpowiada. Jakbym oglądał jakiś serial...


Wszedłszy po schodach, skierował
Jak na początek akapitu to jakieś uchybienie...


Prowadząc chłopca przed sobą mistrz wracał do klasztoru.
To też początek akapitu, w dodatku potworek.


Rankiem już świtało,
I znowu początek akapitu...



W opisie cmentarza słowo "drzewo" pojawia się nazbyt wiele razy.

W dialogach na sali (początek), ciężko się połapać, kto co mówi i czy w ogóle jest przyporządkowany dialog do kilku osób przypadkowych, czy może jakiś konkretnych. Taki chaos.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

10
Cieszę się, że opowiadanie Ci się podoba Martinius. Też lubię Gojana :D



Co do rozpoczynania akapitów - racja, ale nie myślałam w ogóle o tych nieszczęsnych akapitach, kiedy pisałam. Podzieliłam dopiero jak to tutaj wkleiłam, żeby się lepiej czytało - nie chciałam przytłaczać zbitą, jednolitą masą. Dlatego wyszło, jak wyszło.



Dziękuję za wytknięcie błędów.

Pozdrawiam!
Allouette, gentile allouette,

Allouette, je te plumerais.

Je te plumerais la tete... et la tete...

11
Taki kwit z pralni, ale ostatnio wena brak... Mam nadzieję, że niedługo wróci.



Rozdział III



Chłopca obudziły brzdękania metalowych naczyń i czyjaś krzątanina. Powoli otwierał oczy, mrużąc je przed jasno świecącym słońcem, zalewającym całą infirmerię. Podniósł się ostrożnie z posłania i usiadł na łóżku. Zauważył, że stopy ma poowijane bandażami, które kończyły się powyżej kostek. Z wysiłkiem przypominał sobie, co się stało. Poczuł zimny dreszcz, gdy pomyślał o dziwożonie łapiącej go za kostkę. Wykrzywił usta z obrzydzeniem, na wspomnienie długich, trupich palców. Pamiętał, że udało mu się ją przepędzić. Ale dlaczego ma zabandażowane stopy? Nie myśląc wiele, zaczął odwijać jeden z bandaży. Na widok tego, co zobaczył zrobiło mu się niedobrze. Poczuł żółć wypełniającą gardło. Całą stopę od spodu miał spaloną, pokrytą czerwonymi, jątrzącymi się ranami i bąblami wypełnionymi płynem surowiczym. Gdzieniegdzie ciemnoczerwone rany przechodziły w czerń. Chłopiec w szoku wpatrywał się w stopę, przypominając sobie wreszcie, że przeganiając demona wbiegł w rozpalone ogniska, depcząc rozżarzone kawałki drewna. Dotknął delikatnie rany i poczuł rozchodzący się ból, tak nagły, że prawie krzyknął. Zamiast tego jęknął cicho i opadł z powrotem na cienką poduszkę, zaciskając z całej siły powieki. Miał za sobą wiele bolesnych doświadczeń, ale nie przypominał sobie, żeby jakiekolwiek było równie silne. Chociaż może nie. Raz, gdy pomagał dziadkowi w lesie niewielka siekiera, którą pozbawiał ściętego drzewa gałązek ześlizgnęła się po korze i trafiła w jego nogę. Do tej pory miał w tym miejscu długą bliznę. Tamten ból mógł w pełni konkurować z tym, który w tej chwili odczuwał. Zagryzł dolną wargę, próbując nie zwracać uwagi na zdradzieckie łzy czające się w kącikach oczu. Ale to tak boli! – myślał starając się wyrównać oddech i zwolnić nieco to uczucie ściskania w piersi. Usłyszał ciche skrzypnięcie otwieranych drzwi i szybkie kroki zmierzające w jego stronę.

- Dlaczego do diabła zdjąłeś bandaż? – wrzasnął jego opiekun patrząc na stopę chłopca, który zacisnął mocniej zęby i odwrócił głowę. Nie chciał, żeby medyk zauważył jego wilgotne oczy i drżące wargi. Ten już miał coś powiedzieć, kiedy do infirmerii wszedł Sofroniusz.

- Dzień dobry Gojanie.

- Ojcze. – Medyk kiwnął głową.

- Witaj chłopcze. – Sofroniusz podszedł do dziecka. – Nieciekawie to wygląda – rzekł spoglądając na poranioną stopę. - Nic się od wczoraj nie poprawiło? – Medyk westchnął i pokręcił przecząco głową.

- Zajmie trochę czasu, zanim rany się zagoją. Ale naprawdę nie jest tak źle jak wygląda. Przygotowałem maść na poparzenia. Ponoć dobra, tak przynajmniej twierdzi autor księgi, z której brałem przepis. Ale musi się ostudzić, bo dopiero ją skończyłem.

- Rozumiem. – Nabarwiel rzucił okiem na dziecko i położył rękę na jego ramieniu. – Twój opiekun opowiedział mi wczoraj, że dobrze sobie poradziłeś z demonem. Cieszy mnie, że powoli wdrażasz się w nasze życie. Zdrowiej chłopcze, bo za niecałe trzy tygodnie czeka nas wielka uroczystość. – Uśmiechnął się delikatnie i pożegnawszy się z Gojanem opuścił szpital. Chłopiec zdążył przez ten czas opanować cisnące się do oczu łzy i ukradkiem otarł rękawem nos. Zwrócił skrzywioną z bólu twarz w kierunku medyka, który oglądał stopę.

- O jakiej uroczystości mówił Ojciec Sofroniusz?

- Podejrzewam, że brałeś udział w święcie Plonów?

- T-tak.

- No więc i tym razem będziesz w nim uczestniczył lecz nie jako obserwator, ale jeden z braci idący w procesji. Chociaż wątpię, że pójdziesz w tym roku. Chyba, że do tego czasu rany się wygoją. Poza tym, zostaną wam nadane imiona.

- Nam?

- Tobie i Młodemu Księciu. – Gojan skrzywił się na myśl o tym dziecku. Wiele się o nim nasłuchał i naprawdę nie chciał mieć z nim nic do czynienia.

- Widziałem go chyba kiedyś. – szepnął zamyślony chłopiec. – Jak rodzina królewska przejeżdżała w orszaku przez naszą wioskę. Musieliśmy się ustawić wzdłuż drogi i rzucać kwiatki jak nas mijali.

- Tak, zazwyczaj tak to się odbywa. – mruczał w zamyśleniu Gojan, przypominając sobie, że sam tak robił będąc dzieckiem. Podniósł się z posłania i zniknął na chwilę w kantorku wracając z małą, ceramiczną miseczką.

- Na razie posmaruję oparzenia aloesem. Powinno choć trochę pomóc – powiedział po czym odłożył naczynie na szafkę. Odwinął ostrożnie drugą stopę, udając, że nie zauważa grymasu bólu na twarzy ucznia. Delikatnie nałożył preparat na rany i ponownie zawinął je świeżym bandażem.

- Znasz alfabet? – spytał, zastanawiając się jakby najlepiej zacząć uczyć to chodzące nieszczęście. Szczerze powiedziawszy nie miał pojęcia jak się do tego zabrać, ale postanowił wykorzystać okazję, że ten przez najbliższy czas nie ruszy się z łóżka.

- Tylko parę liter. – Gojan zasępił się, ale pomyślał, że to i tak nieźle jak na początek.

- Dobrze więc. Zamiast leżeć bezczynnie, będziesz się uczył. Ja nie mam czasu ani chęci żeby cię niańczyć. – Chłopiec tylko pokiwał głową i patrzył jak mistrz wychodzi z infirmerii. Niecały kwadrans później wrócił rzucając chłopcu na kolana książkę i arkusz pergaminu.

Kolejne dni chłopak spędził ucząc się mozolnie, ale w miarę skutecznie. Nie obeszło się nieraz bez pomocy Gojana, który złorzecząc i głośno wyrażając swoją opinię o niedouczonych dzieciakach pomagał chłopcu, rzadziej tłumacząc, częściej przepytując. I tak, trzeciego dnia w sobotę, chłopak siedział na ławeczce przy studni, wygrzewając się w ciepłym, wrześniowym słońcu. Furtian przeniósł go tutaj ostrożnie i pomagał w nauce. Spodobało mu się, że dzieciak nie narzeka i nie kaprysi, tylko pilnie usiłuje przeczytać niewielki fragment z elementarza. Podpowiadał mu niektóre litery i chłopiec z wysiłkiem dotarł do końca. Uśmiechnął się triumfalnie do klucznika, który z zadowoleniem pokiwał głową. Właśnie zabierali się za następny kawałek, kiedy usłyszeli zbliżający się tętent końskich kopyt i coraz głośniejszy krzyk woźnicy. Furtian szybko doskoczył do bramy i chłopiec mógł jeszcze ujrzeć resztki opadającego pyłu, z którego wyłoniła się piękna, wypolerowana karoca. Najpierw wysiadł służący ubrany w czerwoną liberię. Przytrzymał drzwiczki i z powozu wysunęła się piękna kobieta, a zaraz za nią wysoki mężczyzna. Chłopiec otworzył oczy ze zdumienia. Tylu kolorów i klejnotów, co znajdowało się na sukni damy nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Kobieta z gracją podała dłoń lokajowi i delikatnie opuściła stopy na zakurzony bruk, marszcząc przy tym drobny nos. Tak zaabsorbowała uwagę ucznia, że nie zauważył wcześniej czwartej osoby, która wysiadła z powozu i patrzyła z przerażeniem na klasztor i zbliżającego się furtiana. Był to chłopiec w zbliżonym wieku do ucznia, może niewiele straszy. Delikatną, owalną twarz otaczały lniane włosy sięgające podbródka. Grzywka idealnie przycięta odsłaniała ciemne, brązowe oczy. Dzieciak miał taki wyraz twarzy, jakby nie mógł zdecydować, czy odwrócić się i z krzykiem wrócić do karety, czy postać jeszcze chwilę i zrobić komuś awanturę.

- Wasza Dostojność – powiedział furtian kłaniając kobiecie, która posłała mu lekki uśmiech i skinęła głową.

- Witaj bracie. Zapewne już nas oczekują? – spytała nieznacznie unosząc brwi i kładąc dłoń na ramieniu syna.

- Oczywiście, proszę za mną – odpowiedział z szacunkiem furtian, po czym poprowadził ich do Sali Zebrań.

- Królowo. – Nabarwiel wstał witając gości, co też uczynili pozostali zakonnicy.

- Ojcze. – Królowa skłoniła głowę i wydała niemy rozkaz synowi by uczynił to samo.

- Więc to jest Młody Książę – rzekł Nabarwiel uważnie przyglądając się młodzieńcowi. Nie uszło jego uwadze, że chłopiec wierci się nerwowo i koniecznie chciałby coś powiedzieć, ale powstrzymuje go przed tym ostry wzrok mężczyzny. Królowa zauważyła pytające spojrzenie skierowane na ich towarzysza.

- To jest Wielmożny Odolan, doradca i powiernik mego męża – wyjaśniła rzucając na mężczyznę zaniepokojone spojrzenie.

- Ojcze Nabarwielu – odezwał się mężczyzna. – W imieniu Naszego Króla pragnę ofiarować jego syna, upraszając o łaski dla Królestwa. Zakon już nieraz pomagał w ciężkich czasach, mamy więc nadzieję, że przyjmując tę ofiarę będziecie nas nadal wspomagać i mieć pamięć w obrzędach i modlitwach. Liczymy również na wstawiennictwo u Króla Dobrobąda. Jak zapewne Ojcu wiadomo wspiera on Królestwo Wszeradzkie w walce z suszą. Liczymy, że dzięki waszemu wstawiennictwu na nas również spojrzy litościwym okiem.

W tym momencie chłopiec nie wytrzymał i wczepiwszy się w suknię matki zaczął panicznie wrzeszczeć. Z pojedynczych słów dało się wywnioskować ogólny sens, o tym, że nie ma zamiaru zostać w tej dziurze, że nienawidzi ojca, matki i ma gdzieś całe Królestwo. Zdenerwowana kobieta szarpnęła syna za ramię i syknęła mu coś do ucha, ale to jeszcze pogorszyło sytuację, bo chłopiec ryknął płaczem.

- Ojciec cię zabije, jak usłyszy, co wyprawiałeś – groziła zaciskając usta.

- Niech mnie zabije! – krzyczał. – A-ale ja tu nie zostanę!

- Synu zachowuj się jak przystało na księcia, bo wprawiasz mnie w zakłopotanie – syczała mu na ucho, równocześnie trzymając go za nadgarstki. Nie chciała przez przypadek oberwać, a dobrze wiedziała jak przebiegają napady wściekłości u swego najmłodszego syna. Wrzeszczał i bił wszystko i wszystkich pod ręką. Sytuację opanował Wielmożny Odolan, odciągając chłopca do matki i mówiąc coś, czego nie dosłyszeli bracia, ale najwidoczniej poskutkowało, bo chłopiec pobladł na twarzy i z przerażeniem w oczach odskoczył od mężczyzny. Królowa przez chwilę patrzyła ze złością na swego towarzysza, po czym przytuliła drżącego syna. Jakiś czas później pożegnali się z braćmi i zostawiwszy szlochającego rozpaczliwie Księcia w klasztorze odjechali do zamku.

Gojan wrócił do infirmerii w wyśmienitym humorze. Myślał, że wreszcie dostanie się Terencjuszowi to, na co zasługiwał. Z takim uczniem, niedługo przyjdzie na kolanach błagać o ziółka uspokajające. Dzieciak w jeden dzień rozwali mu całą bibliotekę. Prawie, że z czułością zerknął na swojego ucznia siedzącego spokojnie na łóżku i przyglądającemu się z ciekawością.

- Książę już jest – rzucił do chłopca. – Będziemy mieć tu niezłe piekło – zachichotał.



Chłopca z samego rana obudził dziki wrzask dochodzący bez wątpienia z komnat nowicjuszy znajdujących się bezpośrednio nad infirmerią. Dało się z niego wyłowić, co niektóre słowa jak: ojciec, służba i tortury. Po chwili wrzask przemienił się w jeszcze głośniejsze zawodzenie i wzywanie matki. Młody książę najwyraźniej nie miał zamiaru niczego ułatwiać. Biadolący braciszkowie przemykali krużgankami załamując ręce i wzdychając ciężko do znanych sobie bóstw od spraw beznadziejnych.

Uczeń ze współczuciem myślał o księciu sądząc, że ten także tęskni na swoją rodziną. Nawet nie wiedział jak się myli. Oczywiście Młodemu Księciu brakowało w tym momencie surowego ojca, ale tylko po to by ukarał tę bandę mnichów, a matki by ta się nad nim poużalała i uroniła kilka królewskich łez nad ciężką dolą ukochanego syna. Powodem zaś krzyku była pora, o jakiej książę zmuszony był wstać. Nigdy bowiem nie śmiano go budzić wcześniej niż na śniadanie w późnych godzinach przedpołudniowych, a każdy kto przerwał ulotny sen księcia wiele ryzykował. Młody panicz był bardzo mściwy i pamiętliwy. Nierzadko osoba, która względem niego zawiniła była pod czujną obserwacją do chwili, kiedy za drobne potknięcie lądowała na chłoście, a książę z uśmiechem satysfakcji się temu przyglądał. Dzisiaj jednak na nic się nie zdały groźby, prośby i urągania. Terencjusz z pomocą innych braci przekonał księcia do zejścia na śniadanie i chwilowo udobruchał, bo książę, choć patrzył na wszystkich ponuro, nie rzucał już obelgami.

- Co to jest? – spytał wskazując z obrzydzeniem na śniadanie.

- Owsianka – odparł z rezygnacją Terencjusz nakładając swoją porcję.

- Nie zjem tego – oświadczył chłopak i przybrał buntowniczą pozę z założonymi rękoma.

- Nikt cię nie będzie zmuszał, ale następny posiłek jest dopiero w południe.

Młody książę tylko prychnął pogardliwie i demonstracyjnie odsunął talerz. Był strasznie zły. Ba! Był wściekły. Ojcu widać bardziej zależy na królestwie niż synu, bowiem z premedytacją go tutaj zostawił. A on miał gdzieś dobro królestwa. Chciał wrócić do swoich wygodnych komnat i smacznych posiłków. Ci ludzie w klasztorze są strasznie dziwni – myślał rozglądając się dyskretnie. – Nie boją się mnie! – Ta myśl uderzyła go już podczas pobudki. Wszyscy mieli w głębokim poważaniu jego groźby i zaklinania. W zamku byłoby to nie do pomyślenia. Wstają o jakiejś pogańskiej porze i jedzą pomyje – skrzywił się ze wstrętem.

Po śniadaniu Terencjusz zaprowadził go do biblioteki.

- Od dzisiaj tutaj będziesz spędzał większość czasu – oznajmił. – Później omówimy twoje obowiązki.

- Jeszcze zobaczymy – pomyślał książę rozglądając się po bibliotece. Była ogromna i tajemnicza. Ciemne, drewniane regały tworzyły kręte labirynty, a grube, zakurzone księgi przytłaczały swą ilością. Pod ścianami stało kilka masywnych biurek, a środkiem komnaty biegł rząd kolumn podtrzymujących zdobione sklepienie. Przeszli przez drzwi po prawej stronie prowadzące do skryptorium. Bracia pracowali w ciszy i skupieniu. Tutaj było dużo jaśniej i swobodniej niż w zatopionej w półmroku bibliotece. Terencjusz pozwolił chłopcu pozwiedzać bibliotekę, a sam zajął się pracą nad odnawianiem mocno już podniszczonego, cennego woluminu.

Młody Książę w zachwycie przechadzał się pomiędzy regałami i z szacunkiem gładził wyślizgane grzbiety ksiąg. Czytanie to była jego pasja, której raczej nikt w zamku nie podzielał. Oczywiście miał swojego nauczyciela, z którym dużo czytał, ale to mu nie wystarczało. A tutaj były steki regałów wypełnionych po brzegi! Chłopcu błyszczały z fascynacją oczy, gdy brał kolejno księgi i przeglądał je wdychając zapach pergaminu i inkaustu, błądząc palcami po skórzanych oprawach i złoconych okuciach.

Przez tę chwilę nawet zapomniał o swoim niezadowolenie z powodu oddania do klasztoru i był skłonny w nim pozostać. Ale chwila ta trwała bardzo krótko. Przecież musiał mieć swoją dumę! A ona domagała się ukazania zakonnikom swojego niezadowolenia z powodu zaistniałej sytuacji.
Allouette, gentile allouette,

Allouette, je te plumerais.

Je te plumerais la tete... et la tete...
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”