Bez powrotu (I rozdział powieści fantast.-egzyst.)

1
1.

Na obrzeżu skrawka, jako takiej skończonej przestrzeni wyobraźni, stało coś takiego, że mogłoby się wydawać nierealnym posiadanie jakiegokol- wiek wymiaru………………………………………………………………..



To zdanie, do którego przymierzałem się z końcem zimy, urwało się w czwartek dziewiątego lipca o godzinie dwudziestej trzeciej minut siedem. Zdanie nagle się urywa, a ja siedzę nad nim bezczynnie przez wiele godzin, dni, tygodni. Przyrastam.



Jest poniedziałek, wieczór, ostatni dzień sierpnia roku tysiąc dziewięć- set osiemdziesiątego siódmego. Metafizyka... Notuję na osobnej kartce: Umysł czy też dusza, jak kto woli, może jest nie tyle przeciwieństwem cia- ła, ile raczej funkcją jego zmysłów, z których przede wszystkim dotyk wy- daje się być dla niego lub dla niej — jak kto woli — najbardziej istotnym, najbardziej pryncypialnym obciążeniem. Właściwością układu nerwowego jest pamięć, która warunkuje proces poznawczy — przeczytałem w opasłym tomie. Pamięć czyli, jak znów encyklopedia podaje, zdolność żywych orga- nizmów do przechowywania i odtwarzania uprzednich doświadczeń. Poni- żej definicji pamięci podana była definicja pamięci wybiórczej. Przeczyta- łem ją, poczym zastanowiło mnie to, jak bardzo człowiek narażony jest na tę wybiórczość, ponieważ, pomimo nieskończenie luźnej lotności w obiekty-

wizacji doznań, umysł wydaje się być na tyle osobliwym na ile zwraca się ku wsobnemu dotykowi... — kartka ląduje w koszu.



Tymczasem puzzle swoje porozrzucam. Nie po to bym w przełyku komu kością stawać pragnął, lecz dlatego, że pewne niekonsekwencje... chęć zażycia wycieczki od ustalającego się toru życia, od problemów dnia szarego a też rozmaite sprzeczności wewnętrzne, dla których istnienia w końcu zaprzeczenia nie znalazłem, nade wszystko to, że w głupi sposób skaleczyłem się w palucha, zwróciło to uwagę i skłoniło do przekornie porządkującego ujęcia Istnienia w taki sposób, by w perzynę obrócić już samo ujmowanie.

Z pobudek zastępczych zrodzona, nie przeczę, ale też i po trosze ze zwykłej nudy myśl poczęta, raczej przedsennego pomyślunku przebłysk, idejki radykalnej ślad, i wtem idei fatalnej te namiastki wkrótce stały się za- rzewiem. Nieuważny, lekko poziewując zabrałem się za jej wcielanie, ślepy na bezpowrotność w tej marszrucie, głuchy na podatność samą w sobie, znieczulony na pewien szkopuł w posępności położenia, który w sidła ne- andertalskiego uporu wpychał.

Zdecydowałem się na gruzy, na dowolnego jej fragmentu rumowiskiem brzemiennym wyostrzanie — Czy zdarzyło się w historii świata, aby ktoś przy zdrowych zmysłach sensu stricto, dla wyostrzenia jednego tylko, ze- chciał dobrowolnie amputować sobie resztę zmysłów? Tego nie wiem, ale jeśli z dużym uproszczeniem wyobrażę sobie, że dla kogoś postradanie wzroku jest jedyną drogą do zdobycia wyczekiwanego, co chcę podkreślić, a upatrzonego sobie wcześniej celu, jakim byłoby uzyskanie ponadprzecię- tnego uwrażliwienia na naskórku, co uczynić ma go na upragniony dotyk podatniejszym, to wtedy ten bez wątpienia zwyrodniały pomysł staje się wprawdzie trudno strawnym ale jednak do przełknięcia, z tym tylko może zastrzeżeniem, że poza tak pomyślanym motywem samym w sobie, już nie- wiele miejsca można znaleźć dla tzw. zdrowego rozsądku. Gdyż, poza względami dla życia czysto praktycznymi, wzrok zbyt cennym jest wyposa- żeniem, bywa bajecznie poręcznym instrumentem zwykle zatrudnianym w kontemplacji, jest wzrok zatem królewiczem pośród zmysłów, ich koroną, dystansu kapelanem, kapelmistrzem NIEOGRANICZONEGO w paranteli ciał do ciała ograniczanego w źrenicach patrzałek. Prędzej wolałbym słuch stracić, niż się wzroku wyrzec. Ale słuch... słuch również niezgorszym jest arystokratą, gdyż z fundamentalną glebą zmysłów (myślę o dotyku) potrafi chwytać się na dystans i pomimo, że z niej wyrasta, więcej indykuje w transcendencji, często jest asumptem dla idei abstrakcyjnych, które się w umyśle tak znienacka pojawiają. Podobnie jak wzrok, nierzadko jest przy- czyną niesłychanych wizji, nieraz rodzi śmiałą pokusę, by rozpłynąć się w transcendentalnym... lub chociażby w tym p o m i ę d z y, co tylko w mu- zyce istnieje... no i w malarstwie formistycznym. Oceniam, że każdy zmysł podszyty jest niemocą własnej ograniczoności, zredukowanej mniej lub więcej, ale jednak do tej granicy... granicy ukształtowanej nawykiem. Gdy- by w badaniu nie było tej nieznośnej rozpierzchłości materiału, gdyby uda- ło się rozkawałkować na poszczególne momenty, które jaźń składają, gdy- by można było zejść niżej, niżej, aż do samej konsoli zmysłów, do ich sed- na, do rudymentu świadomości, a nie wątpię, że byłby nim sam dotyk, więc gdyby można było dojść do tej granicy granic w poznaniu samego siebie wtedy to, być może okazałoby już na tyle ważkim, że trzeba by było w koń- cu uznać głupstwo swego położenia, a wtedy... Co wtedy? Załóżmy, że jeśli dla oczu wzrok jest duszą, że jeśli dla uszu słuch jest duszą, że jeśli dla no- sa węch jest duszą, że jeśli dla podniebienia i języka smak jest duszą, i jeśli dla wszystkich tych składowych ciała dotyk, czucie jeszcze głębszą duszą... umysłu nowotworem, a może to dla ciała umysł nowotworem?

Czy w mojej mocy leży afirmacja dla irracjonalności? Bez wątpienia — tak. Ale na jaki procent? Oczy... oczy same. Oczy dotykające, zwieńczone powiekami, nad nimi brwi, pomiędzy nimi narząd węchu, nozdrza, nos, no- sek, nochal, dotyk. Dotyk... nie, nie szło mi o ten zwyczajnie zmysłowy, najchętniej szłoby mi o dotykanie rzeczy i samej, i w sobie. Wtem z oddali posłyszałem, jak sunie tramwaj po wyślizganych szynach. Klakson. Odgło- sy ulicy. Dźwięk... słuch, uszy, te nietoperzowe oczy w radary przekute, pewnie daleko więcej w przestrzeni rozeznające niż te, którymi mnie natura obdarzyła. Naraz ulica zamarła, a ja w tej ciszy nad biurkiem pochyliłem się głębiej. Sięgnąłem po tytoń i wysypałem na biel ledwie zapisanej kartki, którą dodatkowo zaprawiłem marihuany szczyptą — co tam, raz spróbuję — w końcu i mnie zachciało się spróbować tego narkotyku. Na obrzeżu skrawka, jako takiej skończonej przestrzeni wyobraźni, stało coś takiego, że mogłoby się wydawać nierealnym posiadanie jakiegokolwiek wymiaru — ręka bezwiednie sięgnęła do granatowego pudełka z napisem tubes a ciga- rettes i wyciągnęła papierosową tutkę z filtrem. Przy użyciu maszynki sprawnie wypełniłem tutkę zawartością tej ledwie co zapisanej kartki, zapa- liłem, zaciągnąłem się i krztusząc się dymem zapytałem na głos kogoś wy- imaginowanego: Do czego wystarczać by mi miały same tylko dźwięki po- jęć?

Zachciało mi się gruzu, strzępów, nadzwyczajności, odrębności... moja wewnętrzna kakofonia, którą próbowałem porządkować rozdźwiękiem i bezładem sprawiła, że kleiły mi się wyrazy w pewien ciąg naprzemienny, w którym pary szukały do siebie słowa ustalone, słowa zrozumiałe z tymi nic nie mówiącymi, co jedynie coś tam dla ucha brzmiały. BAłAGAN—TA- TARZAN, TATARZYN—TATAGAN, ROZRZUCAć—ROZPUCAć... ciąg ten kończył się parą łacińskiego DIABOLUS z wulgarnie brzmiącym ROZPIZDOLUS. Z tego byłby może jakiś użytek dla psychoanalizy, tylko że ja nie znajdywałem siebie na żadnej kozetce i żaden dr Freud, notabene mistrz podejrzliwości, czy inni razem wzięci szarlatani psychoanalizy nie trzymali mnie za rękę, albo raczej pod rękę. Zresztą sam bez niczyjej pomo- cy odnotowałem na marginesie tej słowotwórczości, że pulsuję wokół pie- kła. Dusza moja błąkała się po niebezpiecznych rewirach. Zatem miałem ta- ką śmiałość, czy może byłem tylko roztargniony? ściągnąłem ostatnią chmurę i żarzącą się jeszcze kumetę w popielniczce zatopiłem.

No, i zaczęło się: jowialnie, z początku na wesoło. — Jestem w piekle, jestem w piekle, la, la, lala, tutaj wreszcie atypowość jest najbardziej re- gularną, la, la, la... — a po namyśle uznałem, że raczej w jego przedsion- ku, bo im chyżej w ten głąb czarci nura dawać chciałem, tym więcej byłem w przedpokoju, w sieni, diabli wiedzą, może w jakimś tunelu, gdyż koryta- rz się wydłużał. Jeżeli on się wydłużał, jeśli ogromniał a ja tkwiłem w miej- scu, nie mógł pozostawać bez znaczenia. Zdezorientowany patrzyłem na to wydłużenie, gdy pierwszym niepokojem trąciło mnie to, że tunelującego korytarza drugi koniec niechybnie kurczył się — tam do czorta — do punk- tu, zgodnie z prawem perspektywy!

Nie z wyroku, ja z wyboru i dlatego, że z wyboru, zresztą — bądźmy szczerzy — bezprawnego, takie piekło wstrząsać mną nie mogło. Chytry ten przedsionek tunelował w nieskończoność, co u tamtych wrót mnie sta- wiał w irytującej zgodzie z przedsionkowatością pojęcia rzeczy samej w so- bie — dość tego. Zabić Kanta! I tak musiałem zerwać z sumiennością tej racjonalności, bo przecież dość, dość piekła można znaleźć w sobie, jakby to powiedział domorosły tragik, a wyrok... wyrok wkrótce sobie sfabrykuję, byle tylko otrzeć siebie o doniosłość, o tę ważkość, choćby i czystego zła ostrokołem była obwarowana. Przyczaić się na krople tej powagi, przy- lgnąć do nich jak skorupiak głębinowy... ja w przedsionku, blisko, bardzo, na styk, na wyciągnięcie ręki... dotykam, czuję, fałszywa moneta prawdzi- wie przyjęta, tak, logika tej przewrotności jest pociągająca, ale potem... po- tem prawdziwy rejestr namiętności ludzkich, które, uczciwie przyznać trze- ba, w jakimś ułamku mniej lub bardziej dotykają mnie, wszak jestem jed- nym z nich, bo z jednego pnia ludzkości wyrastamy, trzeba może tylko wię- cej spotęgować... tak, tak, pociąga mnie to rozkoszne łachotanie nieskoń- czenie falujących płócien, żagli na bezkresnym ale własnym oceanie, z tym, że nie na tyle by tam mościć sobie gniazdko wściekłe, i wtem dostrzegam, że ja tam szykuję sobie jakiś azyl. Zrozumiałem: zmysły prysły, a korytarz wsiąknął we mnie, gdy na progu siebie przekraczałem. Coś za coś.

Zasnąłem, jednocześnie idąc w kierunku południowo-wschodnich pery- ferii nieznanego mi miasta. Szedłem tam zupełnie bez powodu, bez rozpa- czy, co najwyżej cieniem nudy udręczony, której resztka ze świadomości dnia mi pozostała i dopiero teraz tak to widzę, że pod rękę z panną Melan- cholią, z tym zarzewiem sprzed kilku miesięcy, z tą trucizną młodopolską.

Zdało mi się, szedłem drogą, jak drut prostą, którą wichrowała w men- talnej farsie, a głęboko, a niesfornie osadzona na dnie każdej duszy, nie- euklidesowa geometria aparatów spojrzeń — cudzych. I tak klatka po klat- ce rejestrując, sam rejestrowanym będąc, co rusz fleszem oświetlającym sekwencje drogi mej zakrzywień szedłem. Szedłem w kierunku wzgórz do- łem porosłych modrzewiami. Wyżej był już tylko sad. Nie miałem bladego pojęcia, gdzie ja jestem, gdzie zaszedłem. że prosta — zgoda — szeptał mi do ucha, zda się jakiś bies, diabelski pomiot — zgoda, ale tylko i nieomal w zerowym jej wymiarze, od punktu do punktu, lecz i przy tym krzywiznę swoją zachowując, co niestety dla mnie, który błędnie swoją prostą drogą kroczył, demaskują jej spiralne tendencje bardzo blisko tak pomyślanego punktu. O! Tam ty sobie właśnie kroczysz — że co, że ja tylko w miejscu drepcę? — W rzeczywistości punkt jest fikcją, istnieją tylko wiry. Wiry, wiry! Te wiry sprowadziły na mnie pragnienie, któremu oprzeć się nie mo- głem, a potem było już tylko niefortunne zejście schodami do ciemnej piw- nicy i... I zbudziwszy się tej już wrześniowej nocy, w jej ośrodku przepaści- stym, który zdał mi się jak najczarniejsza noc grudniowa bez Bożego Naro- dzenia, ponownie od biurka swego odstąpiłem i przedsionkiem ku drzwiom pognałem. Za progiem wydawało mi się, że ja jestem w górach, na turni ostro schodzącej w dół (choć w rzeczywistości pomiędzy progiem a najbliż- szymi górami był dystans przeszło stukilometrowy). Tutaj przystanąłem...... .........................................................................................................................



Księżyc majestatycznie zawisł na niebie i zwiódł mnie. Zwiódł mnie tym swoim, ale równocześnie nieswoim blaskiem, bo przecież odbitym od korony słonecznej. Zatem i ja jemu zawisłem, błyszcząc sobą, a zawisłem mu zupełnie bezcieleśnie nad krawędzią odmętu, i oto już postanowiłem skoczyć we własną toń, gdy ostatnim wysiłkiem, uczynionym z resztek echa tego czegoś, co może kiedykolwiek się po mojej głowie kołatało, wpi- sując własne oko w T r ó j k ą t, uchwyciłem się tej brzytwy — ja jajowaty księżycem pospolicie księżycowatym — ja, za chwilę, za krótki moment już tonący w nim. Lecz za wcześnie. Za wcześnie! — I tym samym, choler- ka, chyba już za późno, bo oto jak raz poczułem materii ciężar. Ja, topiel, w którą ściągnąłem siebie, patrząc w księżyc. — Po co ja się zapatrzyłem na ten księżyc? Po co ja rozciągałem siebie na ten świat cały... i na gwiazdy? Nie znajduję jednoznacznego motywu, może poza jednym tylko: póki co, to dzieje się z rozpędu. Ale czy teraz, gdy już jestem sam na sam i tylko ze sobą, muszę dobywać słów przeciw sobie, słów już wszystkich bez wyjątku afektywnych, sztucznych, by gruntować sztuczność swego położenia? (...) Chyba, że z samego rozpędu ten nadmiar, zwyżkę, sobie tylko uzurpuję… widać, silną jest potrzeba inicjowania następstw — w sieci tych możliwych, co konsekwentnie nadwątla ducha pierwotnie wyrąbywanego porządku — poza sobą… i dla mnie, chyba już na zawsze będzie to nie w porę. — Nie w porę? Bowiem głównie szło mi o mnie, i bez względu na pór komplet. To- też na sam koniec, pożegnawszy wszystek czas i ospałą od wschodzących i schodzących efemeryd sezonowość, nie znajdując już dlań w sobie zatru- dnienia, skryłem pod powieką srebrzystą jaskrawość, której w nieograni- czonej wciąż jeszcze przestrzeni niewymuszenie doświadczałem, zbliżając się — wszystko na to wskazywało — do tego punktu, nim zacząłem istnieć. A tu w swojej skończoności, wszystek formującej, jakby gorzej, skwarnie, duszno, mdło i pokracznie tęskny wytrzeszcz oczu na bezdroża. Nic, kom- pletna pustka otwierających się jamistych czarnych wirów, na powierzchni świeżo jeszcze wibrującej jaskrawości srebrnej, jakby odległego echa dia- lektyki słońca z cieniem. Dialektyka słońca z cieniem? — Ale, co to? — skupiam uwagę na sobie — no, toż to oczywiste, na zbawienną nirwanę ja nie zasłużyłem, zresztą chciałem tego, rodziłem się w tradycji nieco innej… i tyleż narracyjnej co... I co z tego, że o tej samej strukturze? Zatem byłby moim przeznaczeniem szlam piekielny, jadowity, nic czyśćcowy, w ząb, w ogóle? To ta przeklęta melancholia! Nie ma we mnie krzty rozpaczy? Tylko smutek monotonny, rezygnacja... Nie. Ja nie chcę… No, bo przecież T r ó j- k ą t... Czy nie miałem prawa? A jakim to prawem mieć nie miałem... no, a miłosierdzie? — Lecz, za późno, basta, kwita, jest za późno! Nie ja Boga w sobie utrąciłem, tylko... — dość. Manowce. Już tonę we własnych odmę- tach, gruntu w sobie oczekując. Gruntu nie ma, natomiast potrzeba jakiego bądź gruntu pozostała, więc uczepiwszy się kieszeni z rozpędu i z przyzwy- czajenia, w lekkomyślności swojej schowałem tam siebie samego. Prowi- zorką azylu na marginesie świata uczyniłem własną kieszeń.



Raz ważąc, gniotę ‘akt niepodległości od prawdy wszelakiej’, to znowuż w rękach badając rozciągłość, starannie rozprasowuję ten mój karteluszek — papier zaświadczający o jej nadaniu. Już samo badanie rozciągłości poza własną kieszenią, zadaniem jest piekielnie trudnym, gdyż od wewnątrz kie- szeń moja koloru szarobordowego, a od zewnątrz — jak najściślej — barwy jest nieokreślonej, acz właściwie żadnej, ponieważ tam wszystko zlewa się w jedną zupę, raczej rosół, w którego oczkach tkwią zalążki korpuskular- nych, jak gdyby przeźroczystych mutantów zdarzeń; już tam nic jakości dla mnie nie posiada i tym samym zewnętrzności ani, ani — żadnej. Zatem z konieczności muszę mieścić się sam we własnej kieszeni, dziwnej, oscylu- jąc pomiędzy szarobordowym tonem, a postulowanym błękitem mych ima- ginacji. Pośledniejsze tony ‘nie wiem’ topię na krawędziach tego, czego wzrokiem nie ogarniam, niczym w czarnej stali lub w murze żelazobetonu, którym poniekąd z zewnątrz się otaczam, a którego ścian wiem, że nic już nie przebije. Owszem, kieszeń moja jest pojemną, bardzo, i zdolna jest po- mieścić cały mój dotychczasowy świat — dość, wprawdzie, zaściankowy, gdyż nigdy nie zdołałem dalej niż poza to, c o j e s t nosa swojego wyściu- bić, ale za to jest moją i tylko moją, prywatną czarną dziurą zasysającą w osobliwym zdarzeń splocie również i te zewnętrzne obszary, które nie zdołały umknąć wewnętrznym mym przestrzeniom, granicami jej stając się, tylko. Z rzadka, co prawda, ale niekiedy przywodząc na myśl gonitwę szczeniaka za własnym ogonkiem. Póki szczeniak, rzecz jasna, granicami swymi się nie nacieszy i nie odkryje w sobie innych, co jednak bez końca trwać nie może, gdyż, niestety, w dochowaniu świeżości doznań istnieje obiektywna trudność — brakuje na to czasu. Niby to mojego czasu, który w granicy tej przestrzeni — a poza nią już nunc stans — i póki co — jeszcze się różnicuje.

Zatem niewidzialną ręką, i w dotychczasowym stanie czystą, przed pierwszym włożeniem, więc niepokalaną, po części tylko swoją, jako że wciąż bez skazy na i s t n i e n i u zatapiam w kieszeni, a następnie wyjmuję już pobrudzoną, skalaną drobinkami rudy żelaza, pyłu kosmicznego, koksu, siarki i miałem węglowym, i gliną — a jakże, gliną też — z której cokol- wiek ukształtować można, bowiem nadzwyczaj wiernie oddaje szarobordo- wą barwę tej podszewki, która, zdaje mi się, że jest już w pełni moją oraz jeszcze i to: jednocześnie wkładam do niej ten nieszczęsny a przydatny mi tutaj dokument. Zaraz będę go ważył, gniótł, rozprasowywał, badał.

Badam, badam i nic. W kółko badam jedno i to samo — nic. Ale to pewnie wskutek nawyku. Tedy, raz jeszcze: wprzód zaciskam garść na ni- czym (i czynię to ręką uprzednim wnętrzem tym skalaną), na niczym, i do- piero potem palcami oplatam zwój nieprzenikniony, próbując ogarnąć ‘akt niepodległości od prawdy wszelakiej’ w uniezależnieniu od zasad i w ogóle od tego wszystkiego, co z zewnątrz wyraża się zapisem prawnym. Dopiero wtedy — tj. w zaciskaniu palców na nim, co jest daleko bardziej posuniętą dekolonizacją najpierwszych przyczyn, a i w skutkach jurysdykcji, chropa- wym tym doznaniem, skrzętnie zagospodarowując napięcia w kierunku naj- czystszego z mych urzeczywistnień — zacząłem ku sobie pociągać te puste pola w nieomal równie czystej, a przynajmniej w czegoś podobnego wy- gładzaniu ustalonych postaci bruku, z których to aspektów dokumentem tym na własne bezdroża zostałem wykopsany. Zatem — przeskakując całe sploty łańcuchowych przyczyn, o których poszczególnych ogniwach myślę, że zdążę i wtedy szczegółowo o nich jeszcze się wypowiem — zostałem ja: wygnańcem, meteorem, przecinającym nocne niebo banitą, co na jedno mgnienie oka przekreśla konstelacje gwiazd i oceany mgławic.

I ponieważ za otrzaskanego z dokumentem tym, co prawda dla mnie już nienowym, jednakowoż siebie za takiego nie uważam, toteż całkiem jest możliwe, że to stąd wypływa moje ustawiczne certowanie się o to. Również o kształt tego, co mogłoby być tą najpierwotniejszą treścią, której zwyczaj- na trudność w postrzeganiu polegać by miała na zaprzęgnięciu siebie w try- by, dość zewnętrzne tryby, prozaicznym automatem, mechanizmem, któ- rym byłbym skłonny do intencjonalnego ujmowania zdarzeń. Zdarzeń, jak gdyby niebyłych nigdy, czy wręcz subzystencjalnych, a zatem — primo: nieprzemijających i tym bardziej przejrzystych, w doskonałe jakieś obrazy zaklęte nimi, co przed spojrzeniem, każdym, skutecznym są woalem, a to w konsekwencji — secundo: powoływanym na zawsze w indywidualnym na- znaczaniu epizodem, a w całości hiper-jakimś inkaustem bezosobowości życia, jak mi się po głowie kluczy, jest w ogóle. — A jakże, jakżeby ina- czej, jeśliby nie poza czasem, poza przestrzenią i przyczynowością tych rzeczy. Rzeczy zagadkowych jak diabli i od niedomówień mnożących się łatwopalnym celofanem, którego ta materia częstokroć w milczący stos wielokropków składa, a przynajmniej z tych oto punkcików kształt jakiś próbuje sklecić. Kształt, od zawsze, tradycyjny i nieraz w doświadczenia mlecznej atmosferze, i nie dwa zapewne wśród majaków, toteż może nic dziwnego w tym już nie ma, że aż tak zalega odłogiem. — Odłogiem?

Lecz i na tej ironicznej konstatacji nie jest taki koniec, bowiem z tą oto chu- dobą materiału na moc się w sobie zbieram, w ekstrapolowaniu — dalej, naprzód: hen w nieznane! Również, w przypływie urzeczywistnienia tej na- głej potrzeby, skłonny jestem pewnych ślubów tu dopełnić, aby lepiej uwy- raźnić, by usztywnić — naturalnie, że po kosztach własnych, choć wiem, że również z trzosa tego, czego sobą ja bez reszty, przynajmniej mentalnie, nie ogarniam. I czymkolwiek by to nie było, obejdzie się na pewno, a przy tym zupełnie bez uszczerbku dla entelechii, czy czort wie jeden, jakiej znów protezy odbudowującej brak, dowolny, tj. możliwie zgodnie z własną wolą w tym bystrym potoku, czy też innym już strumyku możliwości (specjalnie ja tak czmycham, niby to umykam, jednakże czynię to otwarcie, nade wszystko jawnie unikając ewentualnych skutków porównania z faktycznym ogromem, który byłby może i dorównującym rezerwuarom mórz i ocea- nów, lecz przez to próbuję być tylko bliżej źródeł tej metamorfozy, skąd strumyki zwykle czerpią dla dalszych swych akwenów, które subiektywnie — tu w sensie pozornie — w miarę wzrastającej liczby dokonywanych wy- borów, będą zmniejszać swoją kubaturę) — więc ślubuję (owszem — lekkomyślnie), wierny nieznanemu, co otchłanią przyrodzenia w zdrowym mężczyźnie tkwi, że nie spocznę, póki nie ujarzmię tego, co tak nieokiełza- nym rdzeniem we mnie tkwi i przyrzekam sobie, przyrzekam równie lekko- myślnie, spalić wszystkie mosty, które mam w odwodzie, aby tym zamiaro- wanym gestem przypieczętować deklarację… lecz tymczasem, przez gardło przejść mi nie chce, że na zawsze. I tak, w imię wolności, lecz nie tej od przymierzania się do czynu, w momencie dokonywania wyboru — nieco osobiste siły przekraczając — zatrzasnąłem furtkę i raptem buta moja od- stąpiła. Pewność tracę. Chciałem ja ograniczenia? Dystans... dystansu na- wet i do tego. Na Boga — dystansu!

Tego się właśnie obawiałem. Obawiałem się, że nieświadome podjęcie decyzji o wkroczeniu w NIEZNANE może wzniecić strach, chęć ucieczki, a nawet panikę. Jedynym rozsądnym wyjściem jest zacząć opanowywać ten chaos i to jak najszybciej, by nie stracić głowy, gdy dotrze w końcu do świadomości, że klamka zapadła — najlepiej jest pomyśleć, że klamka za- padła już dawno, bardzo dawno — i nie sposób się wycofać. Natomiast, jak sądzę, świadome podjęcie decyzji, co w końcu zostawia zabobon przed furtką, czyni czujnym i w znacznym stopniu amortyzuje spodziewany a nie- unikniony szok na tyle, by móc się pozbierać w tej nowej sytuacji.

I wprawdzie bardziej pociąga mnie rozgrzany fizycznym kontaktem zda- rzeń puls, który ucieleśnieniem plasuje się w przepływie krwi, jego tętnie, lecz wiem też, wiem, że właśnie wtedy, kiedy spostrzegłbym dla siebie korzyść, a w szczególności tę płynącą z uniknięcia zagrożenia, przyznaję, że wówczas łatwiej byłoby mi się wycofać przed tak zapośredniczonym oglądem zdarzeń: byleby tylko przebrzydłym hienom w oczy nie popatrzeć. Zaraz chętnie przytaknąłbym powszechnej użyteczności, jaką akt, doku- ment, zapisany papier daje w nader gładkiej relacji obopólnie sprawdzal- nych form. Lecz wiem, też wiem, że właśnie papier, zwłaszcza jego nad- miar często bywa zbędnym, często i nieodwracalnie tracąc oficjalny status lub dosadniej nawet — cenzus merytorycznego medium. — Więc, co do tej treści o naturze bez oblicza i istoty tego, co ujmuje (puzzle, moje puzzle — stop diabolus diabolus)…

Jako że warunki ku temu były już stworzone, przystanąłem w swej go- nitwie. — Ale co to? Wyraźnie poczułem w sercach bestii jakieś porusze- nie. Oni musieli tuż za mną przystanąć, dalej drepcąc w miejscu. Od razu udzieliło mi się ich zaniepokojenie. Tuż za sobą poczułem chrapliwą ary- tmię, niczym szczęk zardzewiałych zamków, oddychających krótkimi sal- wami rachitycznych, bo rachitycznych, ale przecież luf… chyba. Rurek gwintowanych? — nie, to nazbyt idiotyczna imaginacja wyobraźni. Nie by- ło żadnych strzałów! Owszem, stanęliśmy — to stąd popłynął niepokój, który przerwą w rytmie marszobiegu został ustalony, lecz kreatorem, inicja- torem ich ożywczego dygotu byłem ja. Ja. Wciąż ja i póki co — w jednej osobie, choć przyznaję, że to może dość dziwacznie brzmieć, a przynaj- mniej tak, jak gdyby nie znaczyło nic — zapewniam, że to prawdziwie jest niewielka, jednakże dla narracji ważka to różnica.

Tak, kilkanaście wersów temu rozpadłem się, przyznaję, lecz tylko na mo- ment. I próbując jakoś do kupy się poskładać, bez odwracania się do tyłu, zacząłem w myślach prześwietlać możliwe następstwa, w których mógłbym zupełnie już na zimno przymierzyć siebie do trwałego zestalenia z mym ogonem — tak właśnie: nie z asystą tych dwóch kudłaczy, co wciąż za mną podążali, a z ogonem, choć orszakiem, własnym, osobistym, ale przecież obcym, jakby martwym.

…lecz wiem, też wiem, że właśnie papier, zwłaszcza jego nadmiar czę- sto bywa zbędnym, często i nieodwracalnie tracąc oficjalny status lub do- sadniej nawet — cenzus merytorycznego medium. — Więc, co do tej treści o naturze bez oblicza i istoty tego, co ujmuje, myśl dopuszczam taką, że w relacjach person godnych siebie, można by niejedno dopuścić; tu w sensie — pominąć. — A! — faktycznie, to nawet bardzo wiele; toteż wkrótce przestaję się dziwić, że w bezmiernej próżni mojej własnej kieszeni, zgnie- ciony na kulkę waży tak niewiele, a na wyciągniętej dłoni karteluszek tar- gany podmuchem wiatru, zdaje się ważyć jeszcze mniej. I właśnie wtedy, kiedy to tak próbowałem ‘zgryźć’, zebrałem się na pewną śmiałość, z którą dłużej zwlekać już nie mogłem i obejrzawszy się za siebie, spojrzałem pro- sto, nieomal prosto w oczy — raczej prosto w pysk (bo do końca opanować się nie mogłem), w pysk, którym niechybnie, bestia, musiał w rudzie żelaza przedtem ryć.

— No więc, kiedy? — głosem zdradzającym może i nienajlepiej skry-wane zniecierpliwienie, jednak poprawnie, z grubsza nawet grzecznie zapy-tałem, na co spotkałem się z jawnie aroganckim i całkowicie niezasłużo- nym milczeniem.

Właściwie to mogłem się tego spodziewać. Tak frontalnie postawionym py- taniem, zupełnie na oślep strzelając nim byle gdzie i do byle kogo, trudno byłoby mi ustrzelić odpowiedź inną niż tą: milczenie. Był to strzał w ciem- no i niósł ze sobą duże, raczej dość sporawe prawdopodobieństwo chybie- nia celu. Celu… który to cel — wiedziony jakimś czczym przywidzeniem — po omacku sobie założyłem. Cóż, chybiłem.

Milczenie.

Milczą. Zawsze milczą. Zresztą, nawet nie wiem, po co mi ich tutaj przydzielono. Jest ich dwóch i nic tylko krok w krok za mną łażą. To praw- da, nie ograniczają moich ruchów. Na to uskarżać się nie mogę. Nie prze- szkadzają w moim przemieszczaniu — nic w ogóle. Przeciwnie, sądzę na-wet, że lubią te moje długie, arcydziwne eskapady, które z wszelkich kraj- obrazów są systematycznie wyzuwane (krańców nie ma, a wśród wszech- obecnego tutaj miazmatu poruszam się jak we mgle porannej). W chwilach umysłu osłabienia, których niestety tutaj nie brakuje, myślę, że oni wręcz mnie zagrzewają do tych wypraw, choć prawda najwyraźniej jest zupełnie inna: próbuję im uciec — nic więcej — i to jest jedyną przyczyną, dla któ- rej podejmuję te wypady. Wydaje się, że zupełnie uciec im nie mogę, choć niekiedy się zdarzy, że ucieknę im na dłużej, ale i tak mnie w końcu dopa- dają. — Dla tych chwil warto... — choć nie wiem. Nie wiem czy ja w tym rachunku nie próbuję samego siebie oszukać, kiedy przedkładam to, co na bezwzględnej szali różnicuje ‘warto — nie warto’, na tę zupełnie inną — łudząco-łagodzącą w usprawiedliwianiu... — Co też ja?... — Doskonale wiem, że oszukuję. Kategorycznie… wiem, że oszukuję i nadal będę oszu- kiwać, bowiem nie sposób tak z miejsca pojąć złożoności materii, tej ma- terii, która daleko bardziej, hen daleko musi (dlaczego musi? — i w ogóle czemu służy ten cały przymus racjonalizowania wewnętrznych struktur?), musi składać uczucie w komplikacji jej cząsteczek. Z konieczności, nieja- kim przymusem jest, by działo się. Nie na odwrót lecz ponoć jeszcze ina- czej, inaczej nawet niż w tej pomyślanej a narzucającej się tu d z i u r z e w s z y s t k i e g o lub też innej transcendentalnej koherencji czegoś… czegokolwiek, poza jakimkolwiek postrzeganiem… noumen — to dlatego, że spojrzałem gdzieś w kąt stosu porąbanych pniaków na podpałkę. Szcza- py!

Leżały tam wśród wielu, wielu innych, dwie niezależne i nader osobne szczapy — jakże osobne szczapy — lecz u podstawy złączone wspólnym sękiem. Niewątpliwie należały do jednego drzewa i po próbującym je roz- dzielić ociosaniu, nadal w sposób nieporuszony zajmowały tę samą przest- rzeń w obiektywnie już nieistniejącym, lecz wydawałoby się nadal wspól- nym ich pniu, teraz z lekka wirtualnym; poszlakami w budowaniu tego kiełkującego wniosku o nierozerwalnej wspólnocie bytu, były sęk i słoje. Najpewniej — bo najprościej to założyć — było tak, że pewien drwal, któ- remu ta do złudzenia dualna postać przypadkiem z pnia się wyłoniła (co do przypadku, to nie mam nawet cienia wątpliwości), natrafił na sęk, któremu nie dał rady. Układającemu się w całościowy obraz rzeczy, mazerowaniem przyczyn wykreślał to w słojach na przecięciu nieporuszonym kształtem, dzięki mocno spinającemu je sękowi, co swym hakiem wrastał w jedno po- lano, korzeniami tkwiąc już w drugim. Chwyciłem to w ręce i na krótki mo- ment rozdzieliłem, czując, że popełniam na bliżej nieokreślonej intymności niedyskrecję jakąś, ba, może i bezecną profanację, bowiem sękowy drągal, pod wyniosłym kątem właściwym przyrodzeniu, wrastał w ociekającą już wilgocią dziurę. Noumen. — D z i u r a w s z y s t k i e g o. Nader osobli- we skojarzenie. I to jest możliwe o tyle, o ile przeskakując pośrednie stop- nie w dochodzeniu do gdzieś już następującego podprogowo podejrzenia, z dala od sklepienia niebieskiego (ten myślowy skrót natury jest technicznej, gdyż uwagę tę czynię bezwiednie na trochę już zleżałym marginesie kwestii ‘warto — nie warto’, choć po prawdzie to nie wiem, czy w ogóle warto, ale więcej nad tym zastanawiać się nie będę — zdaję się na instynkt), za to blisko Schopenhauera, raczej jego w o l i licującej z Freudem — bo licuje — mrużąc przenikliwe oczy do wielkości symplistycznych szparek, dopuś- ci się, że to i owo mogło być jednym wielkim kantem, kantem samego Kan- ta Wielkiego, czym mógłby on na jedną jedyną prawdziwie prywatną chwilkę, za to wieczystym echem odbijającym się w genialnym, bądź co bądź jego dzwonie, chcieć rugować kąśliwość nuty w teoretycznym swym sumieniu.

No cóż, więc, jednak jest ciemno — ciemno jak... Jednak boję się celo- wać, ale boję się też tego, że gdy zabraknie mi motywów dla ucieczki, to będzie mój kres jeszcze przed właściwym mu nadejściem; o jego nadejściu potem, na razie wiem tylko tyle i to na całe szczęście dla mnie, że muszę im uciekać. Widzę, że i oni niczego bardziej nie pragną, poza jednym: chcą mi stale towarzyszyć, lecz gdy ich o coś zapytać, wtedy nic. Nic. Nawet na mnie nie patrzą, lecz kiedy się oddalę, wtedy trudno im odmówić żywego zaangażowania, bezczelnego, ale jednak zainteresowania w tym ich po- kracznym popatrywaniu na moją osobę — i tylko wtedy, kiedy nieco od nich się oddalę, bowiem gdy ja do nich, to za każdym razem stawiane pyta- nie ignorują, więc kontaktu z nimi tak naprawdę nie mam. Owszem, bardzo są wyczuleni na moim punkcie, a raczej na punkcie mojej nieobecności. Po- czątkowo tylko podejrzewałem, że bawi ich to, kiedy próbuję im uciec, ale teraz nie mam już najmniejszej wątpliwości, że jest to jedyną ich rozrywką.

Wielokrotnie próbowałem nieco głębiej wniknąć w ich fizys, ale zawsze widziałem tylko, jak te dwie identyczne mordy, bez cienia różnicy między sobą, zlewały się w jedną kloakę, po której dnie sączył się bursztynowy olej, olej jak gdyby prosto z mojej nigdy niebyłej przecież palety w ośrodku rudobłękitnej mazi i czegoś tam jeszcze, a co już było spoza. Zmartwiałem ja pośród tych błękitów, widząc samego siebie, jak w pustyni, w pustce tej nakładam farbę i zawahałem się. Pomyślałem: zapuszczę żółcią indyjską wikolowy klej do drewna i skąpiąc oleju lnianego sypnę na to metalicznym wiórem, wymieszam i następnie tak spreparowaną materię nałożę szpachlą na płaszczyznę, a kiedy już nieco to przyschnie, gdy stwardnieje, wypo- leruję drobnoziarnistym papierem ściernym, lub podrapię żyletkami. Jednak zawahałem się, zawahałem się i zawisłem. Zawisłem w tej na pół przerwa- nej robocie, ze szpachlą w prawej dłoni, przyglądając się temu czemuś, co tkwiło w lewej... Księżyc, zdawało się, że już całe wieki temu był przeze mnie pochłonięty. Ja w odmętach. W lewej ręce trzymałem na płask rzuco- ną, skondensowaną, lepkość tego czegoś, co tkwiło w bliźniaczo-bluźnier- czym ich wyglądzie...

Wkrótce w nakładaniu malującemu się zarysem psychologii ich oblicza, przy pomocy gładkiej szpachli, żal mi się zrobiło farby, wiórów... nie, wió- rów mniej, dużo mniej, nawet wcale i — i już wiedziałem — wiedziałem, że tego podwójnego portretu drani nie dokończę.

Rozpadłem się — znowu.



Po sześciu dniach i nocach, spędzonych z debilami, w końcu ktoś na to przedziwne pustkowie zawitał. Wystąpiłem naprzód z szemranego towa-rzystwa, godnym swoim krokiem zmierzając ku przybyłemu i kiedy byłem już dość blisko, obejrzałem się za siebie: ani drgnęli — z zadowoleniem to spostrzegłem i faktem tym ukontentowany, zatrzymałem dłużej na nich swe spojrzenie. Skołtunieni jak barany albo jakie inne hieny, przy czym z łbów im wyrastały rogi, zupełnie jak u krętorogich — więc raczej barany a nie hieny. Rogi. Szczegół ten wydawał się najistotniejszy, ponieważ nieokrze- sanie, którym zwykle promienieli zostało przyćmione odległością, z racji której, teraz na pierwszym planie poddawała się percepcyjnej obróbce cało- ściowa ich sylweta. Już niedostrzegalne było to ich wieczne czegoś przeżu- wanie, dłubanina w nosie, w zębach, drapanie po cielsku całym. Ludzi przypominali, owszem, ale tylko trochę, kończyny ich były zakończone ra- cicami, przy tym posturę mieli wyprostowaną tak, jak zwykli śmiertelnicy. Ogonów nie posiadali, tylko zaognione rany w miejscach, z których kiedyś wyrastały. łatwo się domyśliłem, że najpóźniej z końcem dziewiętnastego wieku piekło zostało poddane pewnej m o d e r n i z a c j i — unowocześ- nianie zapoczątkowano aktem, w którym jeden drugiemu odrąbywał ogon siekierą. Wiem, że tak się to odbyło, ponieważ mam o tym głębokie prze- świadczenie, a tutaj, jak zapewne nieraz tego jeszcze dowiodę, w zupełno- ści to wystarcza.

I od razu, na marginesie szereg mglistych splotów, raczej pląsów, o któ- rych... miałem nadzieję, że w efekcie będą streszczać się w konkretnym przeświadczeniu, i uczynię to tylko po to, aby te szczególnie wolne myśli, co odpowiedzialności żadnej brać na siebie nie chcą, nie zakwitły mi pod własnym progiem, gdyż konceptualne te wężyki coś zanadto domagają się wejścia frontowymi drzwiami. Zatem t u t a j, co tylko pomyślane natych- miast domaga się realizacji i rzecz banalna, oczywiście że realizuje się. Nadzwyczaj tu gęsto, tłoczno, ciasno od domagających się natychmiastowej realizacji projektów, naturalnie z piekła rodem, w którego tworzywie gę- stym, pośród tego sitowia możliwości, twórca tej wielości musiał zapewne czuć się jak ta rybka w wodzie. Najpiękniejszy świat jest jak kupa bezładnie rozrzuconego gnoju — wyrazić miał ojciec dialektyki, Heraklit, ten sam — z Efezu — co do ognia miał szczególny dość stosunek. Jego logos… — Nie, niczego nie upraszczam, nie próbuję niczego zestawiać, nie tworzę żadnej polifonii. Bynajmniej, nie o to tu… tylko tak sobie, i zupełnie nie- zależnie obok tego głównego tropu, co mi się tym w tamto zaplątało, a teraz zagapione oscyluje... — Jednak nie. Deklaracji o wyrażeniu w tym właśnie miejscu konkretnego przeświadczenia, nie podołam. Chciałbym, ale właś- nie się rozpa...



Spojrzałem w kierunku przybysza i rozlatującym się głosem pytanie sprzed sześciu dni ponawiam, co prawda kruszejąc, lecz ze szczątkiem tej samej intencji w głosie, usprawiedliwiając swój ton tym, że tu czasem tak siarczystym fetorem skądś przywieje, ale to zupełnie niewiadomo skąd, że ten z zewsząd unoszący się zazwyczaj czarny dym, aż sam z siebie zaczyna siwieć. Zatem, gdyby mogły, to by grozą się przysłoniły, co najbliższe ho- ryzonty, których nawiasem mówiąc, powtórzę, tutaj nie ma, toteż może nic dziwnego, że się czasem trochę spietram.

— że tu krańców nie ma, nie wiedziałeś? — zwrócił się do mnie naj- czystszą z ludzkich mów.

— Ach, tak? A-a, tak, tak. Wiedziałem? To znaczy, nie wiedziałem, ale przyznaję... tak przyznaję, że od czasu do czasu rozpadam się, potem na po- wrót rozpala się we mnie coś na kształt nadziei. Tak właśnie — nadziei —w której jakoś próbuję się poskładać, i takie tam… ale nie o tym ja chcia- łem... — pauzując gubiłem myśl, do której chciałem nawiązać, ale gdy spojrzałem w oczy swojemu rozmówcy, posłuszny jego woli powróciłem do kontynuacji wątku przerwanego — ...potem znowu się rozpadam, skła- dam i tak w kółko, ale czasem zdaje mi się, że to nigdy końca mieć nie bę- dzie... — dalej byłem gotów referować swoją sytuację, o której początkowo nie tylko nie zamierzałem opowiadać, ale nawet nie sądziłem, że w ogóle przed kimkolwiek będę mógł ją tak pomyśleć. Dopiero z pewnym pośliz- giem spostrzegłem się, że zacząłem się otwierać przed zupełnie mi niezna- nym człowiekiem. — Człowiekiem? Fakt, że po ludzku gadał, fakt, że miał tę przedziwną umiejętność pociągania mnie za język, fakt, że dusza moja rozwiązywała się przed nim jak sznurówka przy półbucie, fakt, że dusza moja — (dusza z DUCHA?) — na każde jego skinienie gotowa była otwo- rzyć się jak jakiś zgrabny pakunek, zawiniątko; fakt, ale takim zwyczajnym człowiekiem to on na pewno nie był. On również posiadał rogi. Miał takie same, jak tamci, lecz jego wydawały się większe. I rzeczywiście były takie: i większe, i potężniejsze!

Ponownie zacząłem się rozpadać, lecz on mi nie pozwolił i zatrzymał mnie w tym pół proszku, kiedy w górę uniósł szponiastą rękę — rękę? — raczej mackę — co skłoniło mnie do intelektualnie wątpliwych już rozwa- żań: Czy w ogóle diabeł może być człowiekiem lub czy może się na niego, tj. na człowieka składać? Nigdy, aż dotąd na poważnie nad tym się nie za- stanawiałem. Co najmniej wątpiłem w istnienie piekła, diabłów, czy demo- nów. Diabeł był dla mnie mitem, podobnie jak sylen, pegaz, smok, czy sy- renka. No, ale teraz to ja mam zagwozdkę. Albo to: czy diabeł, podobnie jak pegaz, który po części jest koniem a po części ptakiem, może w jakiejś cząstce swojej być człowiekiem? Bądź co bądź, diabeł to istota jest ducho- wa. Więc tak, załóżmy, że nosimy w sobie cząstkę istoty przenikającej rów- nież i te stojące o szczebel wyżej od człowieka w tym ogólnie doskonałym (załóżmy) bycie. Cząstką tą jest duch, a na podstawowym etapie poszcze- gólna dusza, którą człowiek składa w sobie tegoż anioła (generalnie są dwa rodzaje aniołów: anioły aniołkowate i anioły demonologiczne, złe, czyli te zbuntowane), ale odwrotnie, tj. w tej gradacji z góry do dołu, anioł… anioł poszczególny, bo na pewnym etapie również podlegając zasadzie jednost- kowienia, stojący na swym pośrednim szczeblu w drabinie doskonałości — na którego szczycie jest duch wszystko przenikający — nawet tak upadły jak Lucyfer, wciąż pozostaje duchem i chyba bez tych pośrednich szczebli w sobie, które mógłby ogarniać tak, jak człowiek próbujący konstytuować siebie z martwej materii (założenie, że forma... że przedmiot istnieje nieza- leżnie od postrzegającego go podmiotu?)… toteż niejaką trudność musi przedstawiać składanie się diabła na człowieka, na człowieka, który w uprzednio przyjęty sposób, w całości swojej będącym z odmienności typu duch i materia w jedno złożonym, jednocześnie jest czymś różnym od czar- ta samego; i nie jest to różnica w kwestii stopnia doskonałości ich wyposa- żenia w tym istotnym braku między nimi zobiektywizowanego ciała, po- wiedzmy, że łącznego, co w tej różnicy nawet ich jakoś koreluje… no, cóż, może w pewnym sensie, ale raczej w sposobie odmiennego bytowania ich tożsamości w bezprzedmiotowej konstatacji kształtu, co tą przepaścią mię- dzy nich się kładzie. Cóż… zakładam, że duchy bytują fizycznie w prze- szłości, a ucieleśni nie? Sam nie wiem… Gdyby czort albo jakiś inny anioł składał się na człowieka, a nie na odwrót, co jest już faktem, dajmy na to, że dopuszczonym, regres ten stawiałby na głowie cały wzrost materii po- przez melanż materii z duchem do tego najwyższego, tj. do najczystszego ducha. Ale, wtedy już na dobre rozkwita całe mrowie innych trudności. Zwłaszcza problemat osobowości (osobowość, która ściśle łączy się z pa- mięcią, a więc z kategorią czasu, a Najwyższy jest, jak sądzę, transcen- dentny wobec wszystkich kategorii, w których zjawiska mogłyby być uj- mowalne), który, jeśli s z c z y t istnieje, wydaje się być tutaj źle stawianym i jedyne, co w tym rozwydrzaniu tematyki czarta narzuca się samo, po lek- komyślnym ominięciu tego ostatniego problemu, jest przyjęcie tezy o isto- cie stojącej na najwyższym szczeblu tak spreparowanego istnienia, a obda- rzonego przymiotami wszelkiej doskonałości (prócz ciernia osobowości, co można by jakoś złożyć na karb niedoskonałości tego przymiotu... przynaj- mniej w utartej tradycji pojęciowej — deliberuję), której wobec tego nie pozostaje już nic innego, jak tylko w sobie tych absolutnych przymiotów odejmowanie lub założenie tak czystej konstrukcji, której widzialnym, a koniecznym dla siebie potwierdzeniem, w oczach osobo-części tła, byłby materii nieustanny rozpad. Zatem jednia, jakaś jednota, czyli nie tyle od- wieczny dualizm materii i ducha, co ustawiczne zradzanie się cielesności z ducha, który przymiotami swej płodności przezwycięża własną nicość, tj. skądinąd stającą się doskonałość, dzierżąc w majestacie swej boskości pry- mat nad swymi materialnymi cząstkami, których tak naprawdę nie ma, gdyż nie może wychynąć z siebie, albo może nie chce tylko... — zaplątałem się. Lecz na tym etapie, póki co, wszystko jedno, czy rzecz odbywa się przy udziale spajającego to podwykonawcy, demiurga jakiegoś może, czy też nie. — Tak, wiem, wiem — kryształowa spekulacja — ale jakże ubogaca- jąca jest w doznania ta samokonstrukcja ducha, kiedy do materii jako takiej ma się już całkowicie uprawniony dystans.

Wtem opuścił swoje szpony i tak oto rozpadając się, wsłuchiwałem się już tylko w świst atomów (więcej kanciastych w odróżnieniu od szczegól- nie gładkich atomów duszy, oczywiście tych w klasyfikacji Demokryta) pierzchających na wszystkie strony świata, gdy w kontaminacjach swoich niezdarnie nastąpiłem na diabelski ogon, którego już i tak nie było, parta- cząc ze szczętem misternej gnozy zawiłości…

— A, Dante?

— Co, Dante?

— Dante. Boskiej Komedii nie czytałeś? — tym pytaniem i hipnotyzer- skim spojrzeniem złożył mnie na powrót z tych części, na które uprzednio się rozpadłem, czyniąc bezwolnym manekinem (broniłem się, ale przy nim własnego przebicia miałem tyle, co kot napłakał), któremu teraz wszystko mógł zasugerować, każde wrażenie i na pewno wszystkie stany psychiczne, poczynając od euforii po apatię, ale także, gdyby tylko zechciał, cały wa- chlarz psychopatycznych rojeń.

— Czy nie czytałem? — co on… do czego zmierza? — Tak, rzeczy- wiście nie czytałem. Znam ją, tzn. znałem tylko jej niektóre fragmenty… Tak, tak, teraz sobie przypominam, jest tam... coś o żegnaniu się z nadzieją: Ty, który wchodzisz żegnaj się z nadzieją... Kiedyś chciałem ją przeczytać, ale... Och, jak ja teraz żałuję, że z Boskiej Komedii znałem tylko te frag- menty, których i ta wątła treść mi już z głowy ulatuje. O, już uleciała! Nie pamiętam! Nie pamiętam! Błagam, pozwól mi się rozpaść, znowu! Pozwól. Teraz! — histeryzowałem, chyba jednak bez powodu i zupełnie jak jakaś matrona z epoki wiktoriańskiej. Czym byłem znudzony? Jakąż znowu bez- czynność chciałem w sobie kamuflować? I to przed kim?... Przed sobą z nim? Po co to? Cóż, wprawdzie wiedziałem, że z igły robię widły, lecz po- mimo tej wiedzy w żaden sposób opanować się nie mogłem: — Boże! Bo- że, jak mi teraz wstyd, że całości nigdy ja nie przeczytałem — zaskowycza- łem, jak najżałośniejszy ze wszystkich skrzywdzonych psów.

— Przestań już! Wystarczy! I pożegnaj się z nadzieją, że kiedykolwiek ją przeczytasz — powiedział czymś bardzo, ale to bardzo ubawiony, a kie- dy się w tym spostrzegł, błyskawicznie poskromił swój demoniczny chi- chot. — Mówiąc między nami, to wcale nie warto czytać tego, co ta hiena, grzebiąc po grobach, wyskrobała (jakaś odmiana d?

2
No, ładnie. Dlaczego nikt nie czyta regulaminu?

Zapraszam do działu o jakże mylącej, dezorientującej i zamotanej nazwie "tu się przedstawiamy". <wskazuje drogę, kręcąc głową>

Radzę się pośpieszyc, Wielki Brat czuwa.



ładnie Arri, ładnie. Piękna obywatelska postawa. - Weber
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

4
No nie mogę, jak w Boga nie wierzę, nie mogę. Wybacz drogi Jakubie!

Nie wiem czy to ten rytm, dziwny szyk w zdaniach czy jakieś inne licho ale twój tekst powoduje, że mogę na sobie przetestowac paradygmat myśli oderwanych od zadania. Czytam, czytam ale twój tekst jest dla mnie transparentny, zupełnie przezroczysty i po kilkunastu zdaniach łapie się na tym, że nie wiem o czym czytam, więc wracam do początku...

Tak, masz bogaty zasób słownictwa. Tyle mogę powiedziec ale póki co nic więcej. Jestem tak zmęczona psychicznie, że nie naprodukuję już nic więcej.

Zobaczymy się, przy moim drugim podejściu do tego tekstu <tematyka mi bliska a i boję się, że to mój stan powoduje to rozproszenie>.



Pozdrawiam serdecznie :)
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

5
Toż czekam, czekam... czekam. To zabawne, gdyż moja żona podobnie zareagowała na ten tekst — lecz wyraziła to w dwóch słowach: mózg mnie boli. Zatem, coś na rzeczy jest chyba.

Dodane po 6 minutach:

to znaczy w trzech słowach. ...a tam — musiałem po namyśle skorzystać z 'intuicji' moich palców.



Pozdrawiam.

6
Po pierwsze, drogi Jakubie, radziłbym zamieszczać tutaj krótsze teksty, więcej osób je przeczyta.

Jeśli zaś chodzi o samo opowiadanie...


Zdanie nagle się urywa, a ja siedzę nad nim bezczynnie przez wiele godzin, dni, tygodni.
Rzeczywiście, brzmi to jak zdanie z powieści fantasy, bo jaki człowiek miałby zdolność siedzieć nad kartką tygodniami? To zdanie rozbite na więcej, stałoby się zapewne mniej zabawne, a bardziej czytelne.


Notuję na osobnej kartce
Po tym następuje 5 zdań i krótkie:
kartka ląduje w koszu.


Czytelnik przez te pięć zdań zdążył już zapomnieć że cały przytaczany tekst jest na kartce. Gdybyś jakoś bardziej to wyróżnił, nie wiem, może kursywą? W taki sposób jak to zapisałeś jest to zupełnie nieczytelne.



Reszta to bełkot. Zdania są logiczne pod względem gramatyki, ale nie układają się w żadną fabułę.

To opowiadanie nie przyprawiło mnie to o ból głowy, jedynie znudziło.

Radziłbym pomyśleć najpierw nad fabuła, a już na pewno nie kombinować na początku swojej pisarskiej drogi z eksperymentami z narracją.

Pozdrawiam i życzę sukcesów.

7
Co do pierwszego cytatu, a zarazem pierwszego wersu mej powieści, to jest on dopiero podjęty w drugim rozdziale i konsekwentnie rozwijany w następnych. Pierwszy i drugi (niepublikowany jeszcze) rozdział — niedopowiedzenia, urwane wątki, zaskakujące dla czytelnika wstawki — to są, jak gdyby poszczególne elementy puzzli, które niestety (dla Ciebie wieją nudą — za co niewątpliwie ponoszę odpowiedzialność i dla mnie ważny i na miejscu jest Twój głos) próbują się dopasować na Twoich oczach, sprawiając wrażenie, powiedzmy eufemistycznie 'sztuki dla sztuki', żeby nie powiedzieć chaosu. Rzeczywiście, nie tylko dla Ciebie, zbyt dużą wagę przywiązuję do budowania tego chaosu. 'Puzzle' moje zaczynają się dopasowywać, i to w pełni, dopiero po długich dwóch rozdziałach. Ten zarzut, że nie przemyślałem fabuły opierasz na przypuszczeniach. W rzeczywistości (odwołuje się do tego, czego nie znasz, gdyż nie opublikowałem reszty) fabuła jest taka, jaką być powinna. Ten chaos na początku jest mi tam potrzebny; zastanawiam się tylko, jak zmodyfikować ów początek, aby był strawny dla czytelnika.

Twoja druga uwaga — trafna. Niestety w tym miejscu muszę przerwać.



Dziękuję i pozdrawiam

8
Podejście numer dwa! <bo Arri to uparta jest! no i zapowiadała się :P>



(W tym momencie wyłączyłam wszelkie rozpraszacze, dałam radę z Kantem i Humem - ciebie też wytrzymam)


jakiegokol- wiek
to błąd czy tak ma być? <chyba wina edytora, mi się też tak robiło, zuo>



Ciekawe, że wybrałeś dotyk. Mówi się, że człowiek to wzrokowiec <to tak w kwestii treści>



Za długie zdania <o ich skomplikowaniu nie wspomnę - iście kantowo, lubisz tego pana?>

Szyk dobija! Masz tam jakiś taki rytm, który powoduje stukanie w mojej głowie i zaczynam myśleć o morzu!



Zobacz:
Tego nie wiem, ale jeśli z dużym uproszczeniem wyobrażę sobie, że dla kogoś postradanie wzroku jest jedyną drogą do zdobycia wyczekiwanego, co chcę podkreślić, a upatrzonego sobie wcześniej celu, jakim byłoby uzyskanie ponadprzecię- tnego uwrażliwienia na naskórku, co uczynić ma go na upragniony dotyk podatniejszym, to wtedy ten bez wątpienia zwyrodniały pomysł staje się wprawdzie trudno strawnym ale jednak do przełknięcia, z tym tylko może zastrzeżeniem, że poza tak pomyślanym motywem samym w sobie, już nie- wiele miejsca można znaleźć dla tzw. zdrowego rozsądku.
To jest jedno zdanie. Ono się już skończyło a mój umysł biegnie dalej.


Gdyż, poza względami dla życia czysto praktycznymi, wzrok zbyt cennym jest wyposa- żeniem, bywa bajecznie poręcznym instrumentem zwykle zatrudnianym w kontemplacji, jest wzrok zatem królewiczem pośród zmysłów, ich koroną, dystansu kapelanem, kapelmistrzem NIEOGRANICZONEGO w paranteli ciał do ciała ograniczanego w źrenicach patrzałek.
A to tam w środku brzydko brzmi po prostu. Jakoś tak nie łączy się z sobą a to przecież jedno zdanie.



O, nietoperz Nagela

<dobra dalej już wiem o co ci z tym dotykiem chodziło>



Zauważyłam coś ciekawego zobaczymy czy dalej jest tak samo...



O. Kant :P



<musi przejechać to i stosuje technikę szybkiego czytania - znaczy szuka dialogu>



Nie, jednak nie mogę doczytać do końca. Wakacje mam! A to mi się za bardzo ze studiami kojarzy!

A tak poważnie <grobowym głosem> to co cię pchnęło do napisania czegoś tak... niezrozumiałego?

Powtórzę - zasób słownictwa to ty masz jak ohoho :P i jest fajnie. Sam tekst inteligentny, bo jest <przynajmniej w tych częściach, które docierały do mojej świadomości>, jednak napisany hmmm dziko.



Po prostu targasz psychę tym szykiem i rytmem.

<powtarzam się>



Dobra, owa ciekawa rzecz - kiedy to, co piszesz, nie jest związane z filozofią <patrz fragment o psychoanalizie i piekle > to się czyta dobrze<dobrze w porównaniu z resztą>. Kiedy jest związane z filozofią mam dysonans. Chcesz zapodać filozofię w jakimś dziwnym opakowaniu z dzikim rytmem i w gruncie rzeczy zamiast skupić się na słowach człowiek odpływa w tym stukocie własnych myśli.



Jeśli nikt inny tego nie zrozumie, to jaki jest sens coś takiego pisać?

Może trzymajmy się ściśle filozofii i piszmy jak na filozofa przystało <owszem niezrozumiale ale bez tych udziwnień i zabójczego rytmu> albo zabawmy się tym rytmem ale wtedy nie wciskajmy tam rozważań metafizycznych bo, na Boga, poza studentami filozofii nikt przez to nie przebrnie. Szkoda.



Niestety, temu tekstowi muszę powiedzieć NIE <a chciałaby tak, bo poznanie to w końcu jej bajka>.

To nie jest tak, że masa pracy przed tobą. O nie. Przed tobą masa myślenia o tym, co i jak chcesz pisać. Przynajmniej takie jest moje zdanie.





Pozdrawiam serdecznie :)

<btw na dyskusje na temat poznania ja się zawsze piszę>
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

9
O, Arri nie może czegoś doczytać do końca?! Więc do boju, pokażmy, że prawdziwy mężczyzna jest ciut lepszy od diabła i nie wyręcza się wampirem. Przeczytam!



Tak, no właściwie, w gruncie rzeczy i poniekąd, w zasadzie jestem w stanie przeczytać wszystko, nie wyłączając instrukcji wypełniania zeznania podatkowego. Ale tutaj poległem. Od razu zaznaczam, że to nie jest figura retoryczna, mająca uzasadnić lenistwo. Problem w tym, iż czytając Twój tekst umiałem przyswoić i utrzymać w świadomości aktualnie czytane słowo, czasem dwa, trzy poprzedzające, a nawet kilka razy udało mi się pojąć sens całego zdania. Gorzej z połączeniem kilku w logiczną, a przynajmniej zapamiętywalną całość. Nie potrafię i już. Niewątpliwie część winy ponosi moje umiłowanie prostoty i lenistwo intelektualne, ale też zawsze uważałem, że skomplikowana ekwilibrystyka słowna nie jest wartością samą w sobie. Jest sztuką przez duże S lub bełkotem. Odróżnienie ich może być istotnym problemem, na własny, prywatny użytek mam swoją metodę. Otóż, duże S tworzy się z trudem, można nie do końca pojmować, ale czuje się fascynację, w umyśle pozostają wrażenia, niekiedy uczucia bardzo skrajne, choć niekoniecznie sprecyzowane. Natomiast bełkot jest bardzo łatwy, wylewa się z nas jak pewne substancje, których lepiej nie nazywać po imieniu. Myślę, że umiałbym napisać podobny tekst dość szybko i bez większych problemów. Ale nie mam pewności, bo nie podejmę takiej próby. Nie zrozum mnie źle - nie stawiam wyroków, przedstawiam tylko swoje wrażenia. Zauważyłem w Twoich odpowiedziach, że jesteś gościem otwartym i słuchasz opinii. Więc przedstawiłem Ci swoją. Szczerze i bezintencjonalnie.



Trzymaj się!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron