'Rzeczy znalezione'. Psychologiczne. Fragment 1

1
Tekst mogący pełnić formę prologu jest opublikowany pod tytułem 'Od początku'.



Adam sam nie był do końca pewny, gdzie ma początek jego historia. W zakurzonym miasteczku, gdzie się urodził i wychował; w dniu, w którym do domu wróciła matka i zabrała go do Europy; może na którymś z niezliczonych peronów, które towarzyszyły jego dorastaniu, zlewających się w jeden betonowy, martwy obraz występujący zawsze z bladym wspomnieniem matki (siedzącej na walizce, zaczytana książka na podołku, szczupłe dłonie splecione na kolanach, nieobecny uśmiech); może wtedy, w Nowym Jorku, po jej śmierci, gdy jako nastolatek zachłysnął się miastem; może koło tego kloszarda na ławce, gdy nawiedziło go wspomnienie zapachu zimnej mięty. Tak naprawdę, Adam nie lubił nawet specjalnie patrzyć za siebie na swoją historię. Czasem jednak, z takich czy innych powodów, w takich lub innych okolicznościach - człowiekowi własna historia spada na głowę



świt zastał go na klęczkach, na środku ogołoconego pokoju, po łokcie w starożytnych notatkach, wycinkach (drogocennych szkicach, niezbędnych zapiskach, bezcennych wyimkach z każdej książki w jego życiu, ech, duszo sentymentalna). Pamiętał, że wrzucił do szuflady tę kartkę pocztową kilka lat temu (dwa lata temu? dziesięć? sto?), po dwóch tygodniach maniackiego obracania jej w palcach. Tak, pamiętał też, że zatrzasnął szufladę, kopnął kosz na papiery tak, że ten uderzył z brzękiem o ścianę i rozwścieczył sąsiadkę, po czym pozbył się (Adam, nie kosz) pozostawionej pończochy, ciskając nią przez otwarte okno. Pończocha zepsuła efekt, spływając z trzeciego piętra jak szarfa, wijąc się i falując na wietrze.

Bilet do teartu. Czyjś numer telefonu na odwrocie nigdy nie zrealizowanej recepty. Pomięty, rozchodzący się na zgięciach plan Paryża. Wydarta z notatnika kartka; zatarte pismo kogoś dawniej ważnego. Wyblakła ulotka z koncertu. Adres Fernanda? Odłożył świstek na bok. Kryjący się pod wycinkiem z gazety kartonik - nie, to tylko złożony na czworo rachunek telefoniczny.

Na dworze toczył się wózek dziecięcy, stukały mocno o bruk damskie obcasy. Oczywiście; niedziela. Obywatele zdążają na cotygodniowe poszukiwanie Boga. Tak im dopomóż Bóg - szukaj dalej.

Spięty plik rozedrganych aktów ołówkiem. Mimowolnie wspomniał czas, kiedy unieśmiertelniona na tanim papierze rudowłosa rusałka... ale to nieważne, nie zatrzymał się przy aktach, bo wiedział, żę prędzej czy później... ach tak, to ta kartka, osiągnięty cel pierwszy z wielu, cel, pożółkła kartka pocztowa, znaczek z Frankiem Sinatrą, stempel i wyraźne pismo. Pamiętał moment, kiedy ją dostał, stał wtedy przy oknie, wystukując palcami rytm na framudze, bez sensu patrząc na ulicę, przecież - ale znajomy listonosz, który zniknął w bramie przed chwilą, stanął na jego piętrze, potem kilka kroków, sapnięcie, szelest, brzęk klapki w drzwiach i znów ciężkie kroki na schodach. I ta parszywa kartka, leżąca na podłodze jak szyderstwo, jak celny żart, jak wiadro zimnej wody nad ranem.

Nie od razu przeczytał treść. Najpierw sprawdził stanannie adres, datę, obrócił, obejrzał z jakąś bolesną przyjemnością, odwlekając nieuniknione. "Nic mi nie jest, pisała. Mam nadzieję, że się trzymasz. Jeśli musisz, szukaj mnie pod - tu numer telefonu". I podpis - Tanja. Kilka skreśleń. I postscriptum: "Chyba byłam szczęśliwa".

Za te trzy słowa wyjaśnienia chciał ją odnaleźć, wyciągnąć z każdej nory, w której się mogła zaszyć, potrząsnąć i zbesztać, znaleźć słowa, któe by nią poruszyły, wstrząsnęły, które wytrąciłyby ją z pielęgnowanej latami równowagi, wyrwały z wyuczonej apatii. Powstrzymał się. Nie mógł tak postąpić; przecież przyjął jej zasady.

Ale dziś bawimy się inaczej, pomyślał, przyciągnął do siebie telefon, odruchowo wyprostował kabel, zapalił papierosa, podniósł słuchawkę, obserwował przez chwilę smużkę dymu, słuchając bezdusznego sygnału.

- Halo.

- Dzień dobry. Nazywam się... czy mógłbym rozmawiać z... trzy lata temu - czy jest szansa, że - szukam - szukam kogoś imieniem Tan - to znaczy, Anita Heynes.

Cisza.

- Przepraszam. Czy mógłby pan dać mi...



Spieszył się. Bał się, że upływające minuty, trzeźwo - ohydne światło dnia wyrwą go z poczucia pewności, że to, czym się zajmował, jest jedyną rzeczą, jaka jest w tej chwili właściwa, potrzebna i odpowiednia. Zasłonił okno kocem; ściskając między kolanami telefon, ramieniem przytrzymując słuchawkę, wykręcał numer spiesząc się, by nie dogonił go tok własnych myśli, mogący powstrzymać go w pół ruchu, zmusić do zastanowienia nad sensem poczynań, nad ułudą obrazu szarowłosej Tanji-Anity, nad widmem zapachu mięty. Dopiero oczekując na sygnał spojrzał na zegar - biało-ecru koszmarek o fosforyzujących wskazówkach, koszmarek, który ona z obrzydzeniem zasłaniała rzuconą celnie na stół chustą, koszmarek, którego dźwięk alarmu wiecznie punktualnego dotrzymywał im towarzystwa podczas sennych, niewyraźnych poranków.

Piętnaście minut po dziewiącej przed południem. Co w tej chwili robi? Przygotowuje śniadanie? Nie, uważałaby to za zbyt banalne. śpi z twarzą wtuloną w poduszkę? Maluje, bez przerwy od sześciu godzin, by za chwilę uznać, że całkiem nie o to jej chodziło? Wciąż nikt nie odbierał. Kto podniesie słuchawkę? Ona? Współlokatorka? Kochanek?

- Tak.

Ona. Ona, jej nieuważny głos i zimna mięta.

- Tanja?

Głupi początek. Jedyny jednak, na który go było teraz stać. Wytłumacz się, stary. Nie zdążył. Cichy, suchy śmiech w słuchawce, śmiech bez wesołości, za to ze sporą dozą zadowolenia.

- Nie wierzę, Adam. Ty? Teraz... Gdzieżeś bywał, amigo?

Odburknął coś, zanim zatkało go z wrażenia. Gdzie bywał? Pytała ona, dziewczyna, która z dnia na dzień zniknęła, pod jego nieobecność wyszła z domu z walizką i nie wróciła, wsiąkła w listopadową mgłę, wmieszała się w żałobnie kolorowy tłum imigranckiego dnia zmarłych, by po upływie kilku dni przysłać kartkę z jakiegoś południowego stanu; "nic mi nie jest, chyba byłam szczęśliwa". Nie, żeby nie ostrzegała go wcześniej; zanim zamieszkali razem w wilgotnej norze na trzecim piętrze, zanim zaczęli cisnąć się na smętno-brunatnym kawałku podłogi, tak odpychającym, póki nie wkroczyła do niego ze swoimi kolorowymi spódnicami, chustami i naręczem szkiców - zanim zamieszkali razem, przestrzegła go przed zbytnim do niej zaufaniem. Mówiła to, co słyszał od niej już wcześniej, powtórzone dobitnie, by wyrył to sobie w sercu, mózgu, duszy - że rani ludzi, że życie z nią to dla człowieka takiego jak on wieczna obawa; że nie da mu poczucia bezpieczeństwa i nie będzie go oczekiwać. To było to, co robiła, jej prywatne reguły, to, na co przystał. Ale pytać - gdzie bywał?

- Zresztą... Rozmawiać przez telefon? Nie. Skąd dzwonisz? Wciąż Nowy Jork? Wieki tam nie byłam. Gdzie...? Nieważne, dam radę. Przepraszam, mówiłeś coś, przerwałam ci...



(...nie, nie, nie i jeszcze raz nie, mówiła, przerzucając pudełka z płytami. Zarzucona nagraniami, w surrealistycznej powodzi jego rocka i jej bluesa, włosy w nieładzie, zmarszczona brew, czarna sprana koszula. Od kilku dni okupowała łóżko wraz z trzeszczącym odtwarzaczem z powodu jakiejś zagubionej nuty, która przyszła jej na myśl na stacji metra; nie potrafiła określić jej brzmienia, opartych o nią słów, miała tylko jej niejasną świadomość w nieopisywalnej słowami części umysłu. Nastawiła płytę, zakręciła nią, wcisnęła przycisk, zmęczone setkami wieczorów w gęstym dymie papierosowym Deep Purple wypełniło pokój gitarą i perkusją. Rzucił płaszcz na stół.

- Nie jesteś w barze?

- Zamknięty w niedzielę.

- Nieprawda. Byłem na Little West; co się stało?

- Zwolnili mnie. - zmarszczyła się, niby na skrzypienie głośników; ale znał ten grymas - starała się ukryć, że przypomniała sobie coś niesamowicie - dla niej - śmiesznego.

- Co się stało? - powtórzył. Przewinęła do przodu, odwracając twarz.

- Dałam w pysk szefowi. - Czekał na wyjaśnienia. - Podszczypywał mnie.

- Podszczypywał?

- Raz. Potem dostał w mordę... gdzie mamy Davisa?

- Milesa? U Daniela.

- Cholera. Zapamiętaj, wpadniemy do niego jutro.

- Szukałaś już pracy?

- Pieprzyć to, psiakrew, cholera jasna - Odrzuciła kolejną płytę, czyniąc wokół siebie to zamieszanie, nieład, chwiejny rozgardiasz, jakiemu prędzej czy później ulegał każdy fragment przestrzeni, w której się znalazła. - To szło tak: moment ciszy, taki ułamek sekundy oddechu, potem perkusja, i on śpiewa coś trochę arogancko, trochę troskliwie, i wchodzi ten ostry riff w ostatnim...

- On? To nie może być ta płyta, to Janis... Z czego będziemy żyć?

- On, ona, nie wiem. Adrianna mówiła, że będą malować mural przed klubem; może się załapię. Masz zapałki?

Zapałki, Pearl Jam, stara wiedźma spod piątki łupie miotłą o sufit, ósma wieczór, Wieża Babel niespokojnych umysłów. Westchnienie. - Gdzie jesteś, Tanja?

Moment wstrzymania, uważne spojrzenie, delikatny ruch dłonią o wąskim nadgarstku, odsuwający szczeciniasto-piaskowe włosy z oczu. "I'm alive", trzeszczą głośniki, "Wstrętne cygany", drze się wiedźma spod piątki, brzęk sprężyn łóżka. - Tutaj. Wciąż. Chyba.)



Przez moment nie odzywała się, słyszał stukanie - trzaski na linii międzystanowej, czy ona, postukująca paznokciem o słuchawkę?

- Od początku. Gdzie jest początek? Co się stało? Czemu ja? Znów pada. Nowy Jork. Dobrze. Będę tam. Za kilka dni. Muszę... a, zresztą. Pieprzyć załatwianie spraw. Będę szybciej. Tak - On, skupiony, wychylony z fotela, ściskając słuchawkę, adorując każde wybrzmiewające z niej słowo. I ona, gdzieś po drugiej stronie, strumień głośnych myśli.

- Tyle czasu, amigo. Nawet sobie nie wyobrażasz, co się działo. Ale to już nieważne. Nie mogę się doczekać, kiedy znów... nie jestem pewna, czy...

Magia telefonu. Znikł zasłany śmieciami pokój, indiańsko wzorzysty koc na oknie, budzik i ołówek w ręce. Patrzył na bezkształtną plamę farby na ścianie, nie widząc jej. Przed oczyma miał płożącą się w pościeli sylwetkę Serbki, wychylającej się z łóżka, by sięgnąć do telefonu, jej nagie ramiona, delikatny zarys obojczyka, podbródek wsparty na pięści, szeroko otwarte oczy, nieco przesłonięte przez nieporządne szaro-blond pasma włosów...

- Tanja?

- Tak?

- Farbowałaś włosy?

- Nie. - Chwila milczenia. - A ty?

- Nie. Jesteś sama? Teraz, w tej chwili?

- Jestem.

Idiota, pomyślał. Idiota - po co pytałeś? Mogła równie dobrze skłamać, jak i mówić prawdę - tylko po to, byś zastanawiał się nad tym do końca życia. "Bawię się ludźmi, powiedziałaby kiedyś. Bawi mnie, gdy nie są pewni czy mówię poważnie, czy sobie z nich żartuję - ten moment konsternacji na ich twarzach, kiedy wahają się pomiędzy śmiechem a płaczem". Nim też się bawiła. Tylko dawniej nie kłamała.



( - Więc uważasz, że wszyscy mężczyźni to dranie? - uśmiechnął się niepewnie.

- Nie do końca - Oparła się o niego wygodnie. - Zasadniczo uważam, że wszyscy ludzie to dranie. W pewnym sensie. Ale szukający kobiety lub będący z kobietą mężczyźni okazują się być dupkami dużo częściej niż reszta społeczeństwa. Nawet jeśli oni, lub te kobiety, lub opinia publiczna nie zdają sobie z tego sprawy. Nadążasz?

- Nie do końca. Wytłumacz.

- Chodzi mi przede wszystkim o te małe, wygodne, akceptowalne kłamstwa. Pół biedy, jeśli ona wie, że są kłamstwami, nawet jeśli nie daje tego po sobie poznać. Zresztą, czasem ludzie kłamią odruchowo, nie zdając sobie z tego sprawy.

- Co ich nie usprawiedliwia?

- Nie. Widzisz, ja zawsze wiem, kiedy mężczyzna kłamie. I nie waham się mu wyraźnie tego zasygnalizować, bo to pokaże mi, czy jest wart dalszej zabawy. Jeśli podejmie grę, akceptując jej zasady i nieuchronność remisu, jest dobrze. Jeśli jak dziecko obrazi się, że go rozgryzłam albo że łamię powszechnie przyjęte reguły, nie wierząc z jego "Jesteś doskonała" lub "Jesteś najśliczniejszą kobietą, którą spotkałem" - to jest szczególnie dobre, nigdy nie mogę powstrzymać się od śmiechu, gdy to słyszę - wtedy wiem, że należy sobie odpuścić.

- Więc dla ciebie to wszystko jest grą?

- Zawsze jest. Ja tylko zmieniam głupie zasady.

Milczał przez chwilę, gładząc ją po szyi.

- Nie uważają cię za sukę?

Odwróciła twarz, by ukryć uśmiech. Za to go lubiła. Akceptował regułę szczerości.

- Czasem. Ale lepiej być uważaną za sukę niż za idiotkę. To prowadzi do pewnego rodzaju selekcji. Ci, którzy myślą: "suka" i zatrzymują się pół kroku, nie są zabawni. A gra musi przynosić przyjemność.

- Jesteś podła, wiesz?

- Wiem. Widzisz, z początku mi to przeszkadzało. Ale uznałam, że jeśli jestem podła do środka, nieszkodliwie, to nie ma w tym nic złego. Nie obrażam ludzi na prawo i lewo. Jestem grzeczna i z klasą. Jestem tylko stanowcza.

Pocałował ją w szyję.

- Kocham cię, wiesz?

- Akurat.)
'Kto się rozczarowuje wolnością, ten ją zdradza i sam sobie wystawia świadectwo skretynienia'.

Jacek Kaczmarski

2
Adam nie lubił nawet specjalnie patrzyć za siebie na swoją historię.
szyk! Adam nie specjalnie lubił

nie lubił patrzeć

albo patrzeć za siebie, albo patrzeć na swoją historię, albo patrzeć za siebie, na swoją historię.



Tak, pamiętał też, że zatrzasnął szufladę, kopnął kosz na papiery tak, że ten uderzył z brzękiem o ścianę i rozwścieczył sąsiadkę, po czym pozbył się (Adam, nie kosz) pozostawionej pończochy, ciskając nią przez otwarte okno.
Po pierwsze daruj sobie wstawki w stylu (Adam, nie kosz); poza tym skąd wziął pończochę, której mógł się pozbyć?

to zdanie jest zdecydowanie za długie na taki zapis: Tak, pamiętał też, że zatrzasnął szufladę, kopnął kosz na śmieci - tak, że uderzył on z brzękiem o ścianę i rozwścieczył sąsiadkę.



Nie wiem co myśleć o tym tekście. Jest dla mnie odrobinę zbyt chaotyczny. Masz kilka błędów przy konstrukcji zdań - takich jak ten wyżej i interpunkcyjnych.

Myślę, że na dłuższą metę ten tekst - tak skonstruowany - byłby bardzo męczący. Pomysł masz całkiem dobry, do dopracowania.
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

3
[Lizus Mode On] No Lan nie często się myli [Lizus Mode Off]



Także muszę przyznać, że w tekście za dużo jest chaosu, pozatym te błędy konstrukcyjne. Jakoś to wszystko do mnie nie trafiło, wybacz. Ale ogólnie nie jest najgorzej, popracuj nad tym.
Bliscy sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi.





Tylko ci, którzy nauczyli się potęgi szczerego i bezinteresownego wkładu w życie innych, doświadczają największej radości życia - prawdziwego poczucia spełnienia.

4
teartu

żę

stanannie

któe

dziewiącej
Przykłady literówek powyżej pokazują mi jak mało czasu poświęciłeś, by poprawić tekst.



Przyznam poprzednikom rację. Chaos bije po oczach. Za szybko i zbyt wiele chciałeś przekazać. Wyszło jak wyszło. Osobiście bym to poprawił, gdyż może z tego coś wyjść. Nawet ciekawego jeśli się postarasz.



Po co te nawiasy przy drugim i ostatnim fragmencie?



Ogólnie do poprawy. Może wtedy coś z tego będzie.

Wygładzić, wyprostować.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”