Dziki lokator [obyczaj/fantastyka-fragment]

1
Po przybyciu do miasteczka przez kilka tygodni całą rodziną włóczyliśmy się po hotelach, aż wreszcie rodzice postanowili kupić własny. Kandydat nie był okazały - raptem dziesięć ciemnawych pokoików, ułożonych w dwóch piętrach równo i bez fantazji, na wzór - jak określiła żanka - „szuflad w szafce na dokumenty, wśród których pracowała mama, będąc jeszcze księgową”. Z zewnątrz nie mniej przypominał prostą skrzynkę z tymi wąskimi ścianami koloru zdeptanego śniegu i płaskim, niegdyś chyba zielonym dachem. Dziesięć par szarych, niepozornych okien kuliło się w dwudziestu zaśniedziałych okiennicach. Babcia go jednak polubiła.

- I jak ładnie komponuje się z okolicą - zauważyła pogodnie, wskazując sąsiednie brzydactwa, podczas gdy po obejrzeniu wnętrza ocenialiśmy go z perspektywy chodnika. Jako hotel naszą potencjalną nieruchomość można było rozpoznać wyłącznie dzięki szyldowi poskrzypującemu przy bramie i drugiemu, nieco mniejszemu, przybitemu do ściany obok frontowych drzwi.

- Ale on się nawet nie nazywa! - wysunął oskarżenie Bęc, który nadawał wymyślne i zwykle mało funkcjonalne imiona wszystkim swoim codziennym znaleziskom, nawet jeśli były to tylko żuki czy kamienie. I rzeczywiście, na obu szyldach oprócz napisu HOTEL - ułożonym na zielonym tle z prostych, czarnych liter - nie widniało nic więcej. Okazało się, że dla taty jest to okoliczność sprzyjająca.

- Właśnie dlatego go z mamą wybraliśmy - przekonywał z mocą. - Dzięki temu, że nie posiada nazwy, sami będziemy mogli mu ją nadać. A chyba wolicie mieszkać w miejscu, które sami nazwaliście, niż w takim, które już ktoś wcześniej pogrążył, dajmy na to... “Aurelią“!

„Aurelia” był to wątpliwej reputacji motel, zamieszkiwany przez nas jeszcze do wczoraj, pełen podejrzanych zapachów i niesprawnych, gadatliwych rur.

- Albo „Krzywy Kot” - podchwyciła żanka, wywołując w pamięci zebranych nieprzyjemny obraz garbatej, podeszłej wilgocią budowli, goszczącej nas przed „Aurelią”.

- Albo „Roztrzepotana Trzepaczka”! - zawołał z zachwytem Bęc, który był jeszcze mały i nie zrozumiawszy do końca zasad rozpoczętej przez ojca wyliczanki, wymienił nazwę hotelu z pewnością nieistniejącego, za to taką, która mu się bardzo podobała.

- A co ty o tym sądzisz, Refus? - Usłyszałem głos mamy i oderwałem wzrok od cienia w oknie na drugim piętrze, żeby na nią spojrzeć. Miała rumieńce na policzkach; wydała mi się młodzieńczo podekscytowana i pełna energii, a od dawna nikt z nas jej taką nie oglądał.

- Na szyldach jest jeszcze sporo wolnego miejsca - odpowiedziałem z powagą pasującą do moich świeżo rozpoczętych i zupełnie dorosłych, jak wówczas uważałem, szesnastu lat, wiedząc, że sprawa jest przesądzona. - Wymyślcie coś, a ja to dopiszę. Będzie jak spod igły.

- To ja proponuję „Roztrzep...” - zaczął Bęc, ale kto by mu pozwolił dokończyć?



Poprzedni właściciele bezimiennego hotelu - starsze, bezdzietne małżeństwo, które dzięki pieniądzom uzyskanym ze sprzedaży budynku władzom miasta oddało się eksploracji Afryki i w niej też przepadło - zajmowali trzy pokoje z przyległymi do nich kuchnią i łazienką, skupione wokół recepcji na parterze. W pierwszym urządzili się rodzice, w drugim zainstalowano Bęca, a do trzeciego - najjaśniejszego, z oknem wychodzącym na mały, zapuszczony ogródek - wraz z piętnastoma pękającymi od zdjęć albumami, ręcznej roboty unikatowym stojakiem na damskie kapelusze oraz persem Pią wprowadziła się babcia. żance i mnie pozwolono wybierać w gościnnych.

- Potrzebuję tylko jakiegoś cichego miejsca, gdzie nikt nie będzie mi przeszkadzał czytać - oznajmiła rzeczowo moja trzynastoletnia siostra, gdy staliśmy u stóp schodów. - Piętro bez różnicy.

- Za to z góry najmniej będzie słychać mnie - zauważyłem w odpowiedzi i tym samym podzieliliśmy się rewirami. Poczekałem, aż żanka mocując się z ciężkim pękiem kluczy, otworzy sobie drzwi do pierwszego w kolejce pokoju i pobrzękując zapasowym kompletem, ruszyłem schodami.



Nie śpieszyłem się. Drewniane stopnie skrzypiały mi pod butami, a z wytartego chodnika barwy mułu podnosił się zatęchły kurz. W cieniach pod stopniami błyskały rdzawo przytrzymujące chodnik ciężkie, metalowe pręty. Na ścianach, wyłożonych boazerią i lepkich pod palcami, wisiały jakieś tanie, zupełnie przewidywalne obrazki - chałupa w zaspach śniegu, kot z kłębkiem, stokrotki - za to na końcu, tuż przy wyjściu na korytarz zaskoczyło mnie przewrócone krzesło.

- Uważajcie na tę starą szafę, dzieciaki, co stoi pod numerem siódmym - ostrzegał nas przy śniadaniu ojciec. Bęc z Pią oprowadzali wówczas babcię po ogrodzie. - Nie ma jednej nogi i jak spróbujecie ją otworzyć, zwali się wam na głowy.

- Nie zbliżajcie się też zbytnio do okien - dodała mama. - Tata nie sprawdził ich jeszcze we wszystkich pokojach i możecie przez któreś wypaść.

- Mamo... - westchnąłem, gryząc z rezygnacją bułkę. - Nie jesteśmy już przecież dziećmi...

- I najlepiej, jakbyście wybrali sobie coś na dole.

Ani słowa o krześle, które właśnie odstawiałem pod ścianę. Zanotowawszy w myślach, by po powrocie donieść o nim ojcu, otworzyłem pokój z numerem jedenastym.



Ktoś spał na łóżku.

- Ups...! - bąknąłem, odruchowo cofając się na korytarz, i dopiero za z powrotem zamkniętymi drzwiami dotarł do mnie sens tego, co zobaczyłem. „Dziki lokator! Schwytany już pierwszego dnia naszego pobytu w hotelu bez imienia! Przeze mnie!” Stojąc z mocno bijącym sercem przed drzwiami pokoju z numerem jedenaście i mokrą od potu dłonią wciąż ściskając klamkę, nie mogłem jednak zdecydować, co dalej. „Należy oczywiście, pędzić po ojca. Należy podeprzeć klamkę krzesłem. Należy...” Mimo to, wciąż nie ruszałem się z miejsca, a po chwili, wstrzymując oddech, ale nie dbając już zbytnio o zachowanie ostrożności, otworzyłem jedenastkę po raz drugi.



Dziki lokator leżał na łóżku w tej samej pozycji, w której go zastałem - głowa zakryta, ramiona niewidoczne. W świetle dnia, z trudem przenikającym przez zsunięte w oknie, niebieskie zasłonki, pod zmiętym prześcieradłem widać było zarys pośladków i nóg. Materiał przyległ ściśle do ud i łydek, ale nie wystarczał na stopy. Przyglądając się z progu, zdałem sobie wreszcie sprawę, że to właśnie ich widok nie pozwolił mi wcześniej biec z miejsca po rodziców. Mojej podświadomości wystarczyła bowiem sekunda - a tyle dokładnie trwało tamto niezręczne „Ups...!” - by zarejestrować osobliwie siną barwę skóry i niepokojący kształt zwiniętych w grudki, czarnych, uschniętych palców, oraz by pojąć, że nie ma potrzeby się śpieszyć, bo właśnie przyłapałem trupa.

2
Nieźle, naprawdę nieźle. Przyjemnie czyta się ten fragmencik, zaciekawiłeś mnie. Jak masz więcej: wrzucaj.

A usterki?

Hmmm.

Ogólnie, to zdania niezłe, ale gdzieniegdzie sprawa spieprzona przez głupie błędy takie jak powtórzenia, czy braki interpunkcyjne (albo i nadmiar przecinków).
Nie śpieszyłem się. Drewniane stopnie skrzypiały mi pod butami, a z wytartego chodnika barwy mułu podnosił się zatęchły kurz. W cieniach pod stopniami błyskały rdzawo przytrzymujące chodnik ciężkie, metalowe pręty.
Przykład powtórzeń.

To są błędy niezwykle proste w naprawieniu.

Klimat niezły, dobry dobór słów. Wszystko jakieś takie... całkiem plastyczne ;)

(A może to ja mam po prostu zbyt dobry humor dzisiaj? Bo normalnie, to jadę ostro po tutejszych tekstach :twisted:).

Dawaj więcej, jedziem z tym śledziem ;)

3
Faktem jest iz czytalo sie to przyjemnie, nie bylo zawiechy, hotel sobie wyobrazilem i jakis klimat w tym jest. Na bledy nawet nie zwracalem uwagi a jedynie na tresc. Jesli byloby to rozmiarow ksiazki to mysle ze nie jedna osoba chetnia wziela by do reki lekka lekture zeby sie mniej nudzic. Przynajmniej w tym wydaniu, niejedna ksiazke czytalem i wiem, ze bylo kilka podobnych stylem do twojego fragmentu, na ogol dosc zabawne. Mnie sie to calkiem podoba.
Tych wszystkich którzy upajają się zgiełkiem mass mediów, kretyńskim uśmiechem reklamy, zaniedbaniem przyrody, brakiem dyskrecji wyniesionym do rzędu cnót, należy nazwac kolaborantami nowoczesności.

4
SkySlayer pisze:Ogólnie, to zdania niezłe, ale gdzieniegdzie sprawa spieprzona przez głupie błędy takie jak powtórzenia, czy braki interpunkcyjne (albo i nadmiar przecinków).
Powtórzenia nie są przypadkowe. Myślałam nad tym, czym by zastąpić stopnie i chodnik (bo chodnik również pojawia się dwa razy) nie wymyśliłam i zostawiłam, licząc na to, że będzie się je dało przełknąć. Jak widać, nie da się. Do przeróbki.

O wskazanie braków interpunkcyjnych nie będę się upominać, bo pewnie jest ich sporo, ale chciałabym się za to dowiedzieć, w których miejscach z przecinkami przesadzam. Więc, jeśli to nie problem?


wiedzmin89 pisze:Przynajmniej w tym wydaniu, niejedna ksiazke czytalem i wiem, ze bylo kilka podobnych stylem do twojego fragmentu
Też chciałabym wiedzieć. Jakiś przykład?



Dziękuję za komentarze. Fajnie, że się czyta. Kontynuacja wkrótce, jak tylko się z nią uporam.

Pozdrawiam.

5
- Trupa? - spytał Bęc, wpadając do kuchni, gdzie mama, żanka i ja siedzieliśmy posępni przy pustym stole. Mama bez namysłu wzięła Bęca na kolana.

- A jak tam ogródek? - zmieniła temat.

- Pia nie chciała wejść na drzewo.

- Trzeba jej było pokazać, jak - burknąłem, zły z powodu zmiany tematu.

- Pokazałem.

- łaziłeś po drzewach, Bęc? - Mama obejrzała Bęcowe kolana i łokcie. - A jakbyś spadł?

- Byłbym trupem?

- Nie powinno się mówić „trup” - wtrąciła znad książki żanka.

- A jak?

- Nieważne! - jęknąłem. - Musimy coś postanowić!

- Musimy poczekać na tatę - postanowiła mama. - I ani słowa babci. Słyszysz, Bęc?

- Ani słowa o czym, mamusiu?

- A jak babci podobał się ogródek?

- Babcia też nie chciała wejść na drzewo.

W tym momencie w kuchni pojawił się ojciec. Z przylepionym do pleców spojrzeniem czterech par oczu - prócz jednego oka żanki, na stałe przykutego do lektury - zatrzymał się przy kredensie, wyjął z niego kubek, sięgnął po stojący na blacie dzbanek i spokojnie nalał sobie herbaty. Odwrócił się z nosem w porcelanie.

- No, i?! - nie wytrzymałem.

- Zdaje się, że mamy lokatora - padło wreszcie.

- Lokatora! - prychnęła mama i postawiła Bęca na podłodze. - Lokatora... - Wstała i zaczęła kręcić się po kuchni. - Lokatora!!! - Gniewnie zatrzęsła zmywakiem.



Przedstawiciele zawiadomionych władz miasta zjawili się jeszcze tego samego dnia. śpioch Erwest - jak zdążył ochrzcić „lokatora” Bęc - został obejrzany, jego sytuacja oraz okoliczności odkrycia omówione, a losy przesądzone, wszystko zaś dokonało się szybko i sprawnie. Po południu naszą zazwyczaj cichą ulicę wypełnił hurkot podjeżdżających pod hotel radiowozów i karetki. To zaniepokoiło babcię.

- U sąsiadów ktoś zgłosił włamanie - zmyślaliśmy, odciągając ją od okna. - To jakaś grubsza afera.

- No to dlaczego zatrzymali się przed hotelem? - chciała wiedzieć.

- U nas jest więcej miejsca. Mamy przecież profesjonalny parking.

- A dlaczego nie przyjechali na sygnale?

- Nie było potrzeby, bo włamywacza już ujęli domownicy.

- A po co im karetka? Czy ktoś został ranny?

- To dla włamywacza, babciu. Podobno potknął się na schodach i złamał nogę.

- Szkoda, że tylko jedną! - wołała.

- Szkoda, że nie padł trupem! - wtórował jej Bęc.

Mama martwiła się, że z powodu Erwesta nikt nie zechce się u nas zatrzymać.

- Ech... - wzdychała co chwilę, gdy wieczorem oglądaliśmy z kanapy telewizję. O tej porze babcia śniła już zapewne o dziadku, Bęc mamrotał coś przez sen o Erweście, podczas gdy sam Erwest ziębił szufladę prosektorium. - Dopiero co się wprowadziliśmy, a zdążyliśmy wywołać sensację!

- Będzie dobrze, kochanie - zapewniał ojciec, kładąc głowę na jej ramieniu i moszcząc się wygodnie. - Nasz hotel nie ma nazwy. Dziennikarze, jeśli w ogóle się tym zainteresują, nie będą w stanie wskazać, o jaki chodzi.



I rzeczywiście, więcej problemów przysporzył nam Detektyw Chrząkacz niż prasa. Pojawił się wczesnym rankiem nazajutrz, przystojny i smagły jak Zorro, ubrany w elegancki, zupełnie niepolicyjny garnitur w prążki i kapelusz zsunięty na ucho. Sięgał mi akurat pod łokieć.

- Dzień dobry! - z uśmiechem powitał nas w progu, gdy zaalarmowani łomotaniem do drzwi zbiegliśmy się sprawdzić, czy jeszcze stoją. - Detektyw, ekhm, Jaszel M. Klankord! - wygłosił, bez zaproszenia pokonując próg i całując mamę w rękę. - Chciałbym porozmawiać - ciągnął, potrząsając prawicą ojca - o państwa niecodziennym znalezisku! - Poczochrał po głowie Bęca, mrugnął zawadiacko do żanki i spojrzał na mnie. - Ty jesteś Refus, jak przypuszczam, nasz dzielny, młody odkrywca!

Gapiliśmy się na niego z góry w kompletnym oszołomieniu i nim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, mignął nam przed oczami czymś w lśniącej okładce i wystartował w kierunku schodów.

- Chwileczkę... - zaprotestował wreszcie ojciec, gdy odwróciliśmy się za gościem jak słoneczniki za słońcem. - Więc w sprawie Erwesta będzie się toczyło śledztwo?

- W sprawie kogo? - Detektyw Klankord sfrunął ze stopni, których zdążył pokonać już ponad połowę, i wycelował czarną bródką prosto w taciny żołądek. - Więc, ekhm, państwo znają tożsamość denata?

- N-nie... Bęc, to znaczy nasz najmłodszy syn, tak go nazwał i... jakoś się w rodzinie przyjęło.

W maleńkich dłoniach detektywa pojawił się notes i ołówek.

- To znaczy, że chłopiec widział ciało?

- Nie! - Mama natychmiast przygarnęła Bęca do biodra. - Tylko o nim słyszał. Zresztą, niechcący. Erw... to znaczy... ciało... widzieli wyłącznie Refus i jego ojciec.

- I ja - wtrąciła żanka.

Wszystkie oczy zwróciły się w stronę mojej siostry, która stała spokojnie na uboczu, z książką - a jakże! - w objęciach.

- Jak to, i ty, żanka? - wyraziłem pretensję ogółu.

- Tak to. - Wzruszyła ramionami. - Chciałam obejrzeć Erwesta, więc zajrzałam do jedenastki, zanim zjawiła się policja.

- żanka! - oburzyła się mama. - Wyraźnie zabroniliśmy kręcić się po drugim piętrze. A jakby coś ci się stało?

- Niby co? Wielkie mi halo, denat. Leżał sobie...

- Moja panno... - zaczął ojciec z powagą, ale przerwało mu stanowcze „Ekhm!”

- Więc troje osób z tej rodziny widziało Erw... to znaczy, ciało - wrócił do sprawy detektyw, stawiając na kartkach jakieś tajne znaczki. - Nagle zmarszczył czoło. - A gdzie seniorka rodu?

- Moja matka jest u siebie w pokoju - wyjaśniła pośpiesznie mama. - Nie wciągaliśmy jej w tę całą awanturę i wolelibyśmy, by tak zostało. Ona nic nie wie, detektywie Klankord.

- W porząąąądku... - Zaskrzypiał ołówkiem. - Dosskonaaaale... Panie Szafram, żanko, Refusie, kontynuujemy na górze! - Trzasnął notesem i śmignął, nie dając forów, na piętro.



Ledwie pokonaliśmy we trójkę schody - mama wycofała się z ulgą, ciągnąc Bęca do kuchni - ledwie minęliśmy opadające w drzwiach jedenastki strzępy żółtej, policyjnej taśmy, a Klankord już zdążył podstawić pod ścianę krzesło, otworzyć okno, wyjrzeć przez nie na wszystkie cztery strony, poskrobać paznokciem framugę i odwrócić się z zapytaniem:

- Czy to to samo łóżko, na którym znaleziono ciało?

Spojrzeliśmy na legowisko Erwesta z wciąż leżącą na nim w nieporządku zmiętą, poplamioną pościelą.

- Jak widać - odparł sucho ojciec. - Policja zabroniła nam ruszać tu cokolwiek, choć łóżko oraz pościel zostały już raz zbadane. Jak zresztą cały pokój.

- Doskonale! - Dziecięce lakierki puknęły o podłogę. - Ekhm! Nim zajmiemy się szczegółowym omówieniem okoliczności odkrycia w tym oto hotelowym pokoju numer jedenaście niezidentyfikowanych zwłok płci męskiej, pozwólcie, moi drodzy, że się wpierw nieco rozejrzę!



Pozwoliliśmy. Przez kolejne dwadzieścia minut obserwowaliśmy detektywa, który ze zmarszczonymi brwiami, w skupieniu i ciszy - od czasu do czasu przerywanej burczeniem przejeżdżającego ulicą samochodu - kręcił się po pokoju, przy czym odezwał się do nas tylko raz, prosząc, ekhm!, byśmy mu zeszli z drogi. Rozglądał się zresztą wcale starannie: opukał ściany, zbadał podłogę, zajrzał do szafy i szuflad nocnego stolika oraz ze szczególną uwagą prześwietlił łóżko. Pomyślałem, że przynajmniej pod tym względem ma nad kolegami z branży przewagę - niski wzrost pozwalał mu widzieć podejrzane obiekty z co najmniej o połowę mniejszej odległości i, jak należało przypuszczać, dostrzegać więcej. Tylko co w takim razie z sufitem?



Przegnani z jednego kąta w drugi, zaczynaliśmy się już nieco nudzić. żanka otworzyła książkę.

- Czego pan właściwie szuka, detektywie Klankord? - zniecierpliwił się ojciec. - Bo widzi pan, niedługo otwieramy hotel, więc sporo pracy przed nami.

Klankord zerknął obojętnie znad obwąchiwanej właśnie poduszki.

- Szukam odpowiedzi na pytanie dotyczące numeru tego pokoju - odparł już bez wcześniejszej jowialności i wziął się za jaśka.

- To znaczy, jedenastki? - wtrąciłem.

- Ekhm.

- No bo dlaczego właściwie jedenastka - z cichym szelestem żanka przewróciła kartkę - skoro nasz hotel ma gościnnych dziesięć?

6
część I: <skomentuję potem obie>
Drewniane stopnie skrzypiały mi pod butami, a z wytartego chodnika barwy mułu podnosił się zatęchły kurz. W cieniach pod stopniami błyskały rdzawo przytrzymujące chodnik ciężkie, metalowe pręty.
ups powtórzonko <przedtem jakoś nic mi się nie rzuciło w oczy>


nie mogłem jednak zdecydować, co dalej.
na "jednak" się potknęłam, można by to wyrzucić i też by było git :P


przez zsunięte w oknie, niebieskie zasłonki
chyba tam nie ma tego przecinka ale głowy za to nie dam :P


że nie ma potrzeby się śpieszyć, bo właśnie przyłapałem trupa.
cudowne :) ja nazywam to "samotnikami", to takie zdania, które przykuwają uwagę :P Niezależnie w jakim kontekście umieścisz samotnika on i tak zainteresuje czytelnika - udało ci się mnie zainteresować :P





część II:


- Niby co? Wielkie mi halo, denat. Leżał sobie...
to w dialogu ale i tak genialne :)


ale przerwało mu stanowcze „Ekhm!”

- Więc troje
brakuje czegoś za "Ekhm"



Dobra. Błędów więcej nie widzę, co nie znaczy, że ich nie ma<uwzględniłam to, że niektóre powtórzenia są celowe> Jakieś przecinki, braki itd - ale ja się na tym nie znam :P Ja się po prostu wkręciłam i nic nie widziałam.



Dobrze podzieliłaś tekst na części. Kończy się jedna część akurat w momencie, w którym ty bardzo chcesz wiedzieć, co będzie dalej.



Styl - na początku trudno mi było się przyzwyczaić, bo czasem tworzysz małe mixy(zobacz: "dopiero za z powrotem zamkniętymi drzwiami dotarł" ) ale w połowie pierwszej części już się wkręciłam i mimo iż czasem zwracałam uwagę na takie zlepki, to jednak nie przeszkadzały mi.



Mocne strony tekstu: lekka narracja, naturalne dialogi i fabuła.

Jak dla mnie fabuła jest git :) Raczej bym nic nie zmieniała, bo tekst może nie wybitny ale przyjemny i spójny. Jeśli masz pomysł jak to pociągnąć - pracuj dalej, na razie jestem na zdecydowane TAK :)

Hmm coś jest w tym, co mówi wiedźmin, że jak się czyta, nie ma wrażeń typu: "oooo to jest coś innowatorskiego" ale nie zmienia to faktu, że leci się przez tekst i żąda rozwiązania sprawy. Mi to wystarcza :)



Pozdrawiam serdecznie i niezwykle wampirzo :)
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

7
"ups powtórzonko"

Tak, ale pisałam już o tym we wcześniejszym poście.



"na "jednak" się potknęłam, można by to wyrzucić i też by było git"

Dlaczego? To "jednak" wskazuje na wahanie Rufusa, a ono właśnie jest w tym momencie ważne. Chłopakowi coś nie pasuje i czytelnik powinien o tym wiedzieć.



"brakuje czegoś za "Ekhm""

Wydaje mi się, że nie. Takim krótkim ale celnym "ekhm!" da się wtrącić praktycznie we wszystko, a jeśli jest to w dodatku "ekhm" Detektywa Chrząkacza...



"(zobacz: "dopiero za z powrotem zamkniętymi drzwiami dotarł" )"

Rzeczywiście, brzmi to kanciasto. Spróbuję wygładzić.



Bardzo dziękuję za obszerny komentarz :)

8
Za "ekhm" brakuje kropki! Powinnam była napisać :P



Co do powtórzenia, ja też napisałam, że wzięłam poprawki na te twoje celówki. Tylko z powtórzeniami jest tak, że jak są celowe, to brzmią ok, a jak nie są celowe, to śmierdzą. Ten chodnik tam <już nie wnikam, celowy czy nie> śmierdzi i to ostro.



Co do tego "jednak" -> jak piszesz "nie mogłem zdecydować do dalej" to wystarczy, żeby zaznaczyć wahanie bohatera :P W owym zdaniu "jednak" psuje dobre wrażenia. <czyta to zdanie 5 razy i nijak dobrze to nie brzmi>



To tak tytułem sprostowania :)

Nie ma za co.

Pozdrawiam serdecznie :)
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”