Thanks

Karolina Wielądek szła szkolnym korytarzem. Była wysoką, ciemnowłosą, wysportowaną dziewczyną, z policzkami przepięknie zarumienionymi od listopadowego zimna. Jasne białe zęby lśniące w promiennym uśmiechu. Skryte marzenie wielu chłopaków. Co jakiś czas mijała jakąś dziewczynę i rozlegało się
- Cześć kochana! – i głośny buziaczek w policzek
Zadowolona Karolina podążała właśnie w kierunku klasy, aby podzielić się z Jolką wiadomością, że Paweł i Kasia znowu zaczęli chodzić. Już trzeci raz się schodzą! Niewiarygodne, normalnie nie uwierzy...
Wyjęła z torebki kilka błyszczyków i tuszów do powiek i zaczęła się malować, zerkając w lusterko jak wygląda. Hm, nieźle. Może Mariusz wreszcie zwróci na nią uwagę... Och, tak, jeszcze paznokcie. Koniecznie krwistoczerwone! Ale matematyca się wkurzy...
Stuk, stuk.
A któż to nosił takie ciężkie buty?
Nie podniosła głowy, czekała na „cześć” i buziaczka. W tej szkole znali ją prawie wszyscy.
Stukająca osoba mijała ją bez reakcji. Z ciekawością podniosła głowę, i prawie natychmiast tego pożałowała. Osoba mruknęła obojętnie „cześć”, w dodatku tak cicho i niewyraźnie, że Karolina nie była nawet co do tego pewna. Rzuciła spojrzenie na porozrzucane naokoło Karoliny błyszczyki, uniosła brwi, uśmiechnęła się ironicznie i pokręciła ze zdumieniem głową, wnosząc oczy do nieba (czy też raczej do sufitu).
Cornelia Maderline.
Karolina nie odpowiedziała. Cornelia w sumie nic jej nie robiła, ale z jakiegoś powodu aż coś się w niej gotowało, gdy tylko ją widziała. Patrzyła jak powiewają jej długie blond włosy, patrzyła na czarne martensy, białe dżinsy i skórzaną kurtkę z naszywkami jakiegoś Sex Pistols, jakiegoś Stranglers. Jak zwykle z jakąś książką pod ręką. Dziwaczka.
- Karolinku! – Kaśka z równoległej klasy podbiegła i ucałowała Karolinę w policzki.
Cornelia chyba usłyszała i odwróciła się. W jej oczach dziewczyny dostrzegły coś jakby... Smutek?
- Co to za jedna? – Kaśka z lekkim rozbawieniem popatrzyła za odchodzącą. – Z koncertu rockowego się urwała?
- Och, taka tam... – machnęła ręką Karolina – Doszła w tym roku. Taka... Raczej niezbyt lubiana. Jakaś taka niewyluzowana. Na impry nie chodzi, chłopakami się nie interesuje... Mówię ci Kasiuniek, wszyscy mają z niej takie brechty, że... Popatrz na te jej pryszcze! Jest obrzydliwa! Słucha jakiejś dziwnej muzyki, chyba non stop się kuje, bo ma najlepsze stopnie w klasie, a na przerwach z nikim nie gada tylko czyta książki! No i nigdy nie próbowała palić... Wiesz co? – zaśmiała się – Z jednej strony, to mi jej żal, a z drugiej to tak się można ponabijać...No wiesz, zawsze się coś dzieje.
- Ona jest z Warszawy? Z Ursynowa?
- Z Mokotowa. Taka... nie tego trochę. Cały czas czyta i się kuje. Pogadać z nią też tak jakoś... No weź kurde, przyczepiła się do Anki i Patrycji, no bo one też są nowe i tak z nimi wszędzie łaziła. Nawet nie wiesz jakie to było dla nich wkurzające, jakieś ohydne coś cały czas za tobą łazi i próbuje się zakumplować. Wreszcie Pati wpadła na pomysł, żeby ją ignorować, to się odwaliła wreszcie...
- Jezu, na jej miejscu to ja bym się zabiła chyba, na tym Mokotowie ona w ogóle miała jakichś przyjaciół?
- Mówi, że miała, ale wiesz... – Karolina zaśmiała się w sposób wyraźnie mówiący „ale wiesz, nawet za sto lat nikt jej nie uwierzy”
***
Z Cornelią Maderline rzeczywiście nikt się nie przyjaźnił. Córka Polki i Anglika, urodziła się w Anglii, ale od małego mieszkała w Polsce, „na szczęście i nieszczęście”, jak mówił jej wujek z Anglii. Mogła się pochwalić angielskim imieniem i nazwiskiem, które niesamowicie podobało się wielu ludziom.
Zrezygnowanym spojrzeniem omiotła korytarz, którego radosne, wesołe kolory doprowadzały do wściekłości. Usiadła pod nieużywaną salą 107, gdzie zazwyczaj nikt się nie zapuszczał, i niemal natychmiast pożałowała, że nie ma ze sobą mp3. Cholera, posłuchałaby sobie teraz Joy Division.
Właściwie wszystko przez to, że rodzicom nie chciało się jej dowozić w drugiej i trzeciej klasie.
- Takie korki? Zwariowałaś?
- Dwie godziny dziennie stracone, i co jeszcze?
Wszystko przez to, że pewnego dnia przyszedł kolega taty i oznajmił z zapałem:
- No, Grzesiek! Mój brat ma dom do sprzedania! W Wesołej, tam pod Warszawą. Mówię ci, coś wspaniałego! Coś jakby małe miasteczko, ale położone w lesie, wyobrażasz to sobie? A jakie świeże powietrze, ach! łosie pod oknem można zobaczyć, no po prostu miejsce jak z powieści!
- No tak...- ojciec Cornelii był sceptyczny. – A cena?
- Wyobraź sobie, że bardzo niska!
Cena rzeczywiście, jak na taki dom była dość niska. Nelia początkowo odnosiła się do niego z ciekawością, bo podobał jej się, no i ta Wesoła, urocze miejsce! Ciche lasy, delikatnie i obiecująco szeleszczące, jakby mówiły „No chodź, tyle jeszcze rzeczy masz do odkrycia!”, niewielki drewniany domek położony na skraju lasku. Oczami wyobraźni widziała siebie wylegującą się na mięciutkim mchu i czytającą Neila Gaimana, albo Stephena Kinga, słodko świergocące ptaki i przygrzewające słońce. Od pierwszej chwili, gdy ujrzała ten dom i jego okolicę, ogarnęło ją pragnienie zamieszkania w nim, i pragnienie to zaprzątało jej myśli nieustannie. I w sierpniu tego roku się spełniło... Dziewczyna wprost nie posiadała się ze szczęścia. Ekstaza szybko minęła, gdy rodzice kazali jej zmienić gimnazjum, a drugą i trzecią klasę przechodzić do szkoły w Wesołej. Gdzie ludzie okazali się, delikatnie mówiąc, nieco inni niż na Mokotowie. Miłość do Wesołej przerodziła się w nienawiść niemalże, a Nelia zaczęła pragnąć powrotu do dawnego miejsca zamieszkania. Nie umiała się tu odnaleźć, a popołudnia spędzała sama. Nie chciała i nie potrafiła zaprzyjaźnić się tu z kimkolwiek.
Nikt już nie widział, że wysoka, ubrana na czarno blondyna, po tym jak minęła przyjaciółki, zaszczycając je chłodnym spojrzeniem, pobiegła pod jakąś nieużywaną klasę i się rozpłakała.
Tak zwyczajnie, po ludzku.
Jeszcze na początku roku wydawało jej się, że wszystko będzie fajnie. Usiadła w ławce z niejaką Anią, dziewczynką, która też była nowa w klasie, spędzały razem przerwy, rozmawiały... O ile można to było nazwać rozmową, bo jakoś tak nie miały za wiele tematów, i gdy zapadało krępujące milczenie, Cornelia rozpaczliwie próbowała znaleźć jakiś temat do rozmowy. Za jakiś czas dołączyła do nich Patrycja, z którą Ani rozmawiało się wprost świetnie i obie zaczęły zgodnie ignorować Nelię. Kiedyś szły razem korytarzem i Patrycja wyjęła batonika.
- O! – zawołała – Zobacz Ania, da się go podzielić na dwie części, to akurat idealnie dla nas!
Głupia, banalna rzecz, ale bardzo ją to wtedy zabolało.
Czuła bardzo wyraźnie, że jej nie lubią, i wściekała się, bo nie wiedziała za co. W końcu dała sobie spokój z byciem miłą i sztucznie radosną. Swoim zimnym stylem bycia maskowała tęsknotę i szaloną chęć przyjacielskich osób. Punk rock, tak! Niezależność, gdzieś mieć innych! No future, fuck off! Muzyka stała się jej jedyną przyjaciółką, to z nią przeżywała euforie i doły. Dzięki temu zapominała o szkole i odfruwała do lepszego miejsca, które tak w sumie nie było przecież daleko...
Przyjacielem i powiernikiem wiernym jest ten pamiętniczek. Nie mam odwagi zwierzać się komukolwiek, bo wszyscy uważają, że tu jest cudownie. A ta szkoła mnie wkurza jak diabli! Te durnowate nauczycielki z idiotycznymi głosikami, nieumiejące nas nauczyć czegokolwiek, czego byśmy NIE mieli w podstawówce. Ale nauczycielki to pikuś, w porównaniu z ludźmi.
Oto na przykład Karolina Wielądek, panna równie pokemoniasta, jak cały licznie tu zgromadzony Wesołowski skład. „Chodźcie, moje dziewki kochaniutkie!”. Dziewki? Jeszcze powinna wołać „niewiasty”.
Pewnie i tak po prostu im zazdroszczę, bo siedzę tu i wspominam Mokotów, bo nikt do takiego byle czego nawet ust nie chce otworzyć, a już chłopaki to mnie traktują jak szmatę. Tyle razy mówiłam sobie, że dam sobie spokój ze wspomnieniami. To nie wróci, a ja tylko jęcze i marzę i płaczę i tęsknię, jak jakaś panienka z opowieści dziewiętnastowiecznej.
Ja już nie umiem normalnie myśleć. Mokotów, Mokotów. Wciąż rozpamiętuję tamto gimnazjum. Te słoneczne dni, kiedy siadywałyśmy na ławkach wokół boiska. Kiedy skupiała się połowa naszej klasy i zaczynało się ogólne gadanie.
Wciąż nie umiem się przestawić na życie tutaj. Przestałam się odzywać do ludzi, nawet do rodziców, bo oni uważają, rzecz jasna, że to cudowna okolica i że to moja wina, że nikt mnie tu nie lubi (ojej, trochę za dużo tych „że”). Wczoraj podsłuchałam, jak mama rozmawiała z ciotką, że nie wie, co ze mną zrobić, bo „zamykam się w sobie”.
Zamykać się w sobie. ładnie to brzmi. Tak tajemniczo, nieuchwytnie. A może ja do psychologa szkolnego powinnam pójść? Tak, stanowczo, jutro spróbuję, może być ciekawie. No bo co ostatecznie on, czy tam ona, może mi powiedzieć?