Cynamon.
„mogę kochać
ale potrzebuję jego serca
był tutaj od samego początku
mój anioł Gabriel
mój anioł Gabriel
mój anioł Gabriel”
(Lamb)
1.
- Myślę, że to wszystko zależy od tego, jak to zinterpretujesz. Gdy ktoś powie ci "świetnie wyglądasz!", może jedynie werbalizować swoją pochwałę dotyczącą twojego dzisiejszego wyglądu, zasygnalizować nieśmiały komplement, będący symbolem większej sympatii dla twojej osoby. To pozytywnie postrzegane aspekty. Jednak ty masz możliwość rozpatrzenia kilku innych, mniej przyjemnych opcji. Przykładowo,
te dwa słowa mogłaś odebrać jako wyraz zazdrości lub też podły komentarz, znaczący rzecz zupełnie odwrotną, niż mogłoby się wydawać.
Mówił dużo i mądrze. Jednak A. nigdy nie potrafił go zrozumieć. Patrzył czasem na jego połaskotane chłodem, różowe policzki i zastanawiał się nad kolorem jego oczu. A. był nieśmiały, od dwóch lat i siedmiu miesięcy - bo tyle czasu znał M. - nie potrafił zapytać, jaką barwę tak naprawdę mają jego tęczówki. Widział je tyle razy, a zawsze wydawały mu się inne, jeszcze bardziej inne niż poprzednim razem.
A. sądził, że gdy któregoś dnia M. zmierzy go wzrokiem barwy żółtka od jajka, nie będzie potrafił się zdziwić. Nie rozumiał tylko, dlaczego nikt inny nie przejmował się oczami M. Przecież to była dość istotna sprawa, może nie tak jak kolejny atak terrorystów w Ameryce, ale z pewnością ważniejszy niż nowy lakier do paznokci czy muzyczny hit sezonu. A. często nie rozumiał, dlaczego niektórzy rozmawiają o lakierze do paznokci podczas czekania na szkolny autobus.
Było zimno. Zbliżał się grudzień, więc ostatnie liście już szybko spadały z drzew, zapominając przy okazji spadochronów. Codziennie spodziewano się śniegu, gradu, mrozu i Bóg wie czego jeszcze, ale jedynym elementem aktywnie reprezentującym zimę swą obecnością, był okrutny chłód. A. lubił chłód,
w przeciwieństwie do M. M. go nie lubił, bo musiał nosić wtedy szalik, który nie zawsze pasował do koloru jego wciąż zmieniających się tęczówek. I poza tym musiał nosić dziwne, gryzące swetry, które właściwie nie były aż tak bardzo dziwne w opinii A. Ale M. ich nie lubił i tak samo nie lubił zimna, więc nie należało się z M. kłócić.
A. myślał, że M. w przyszłości zostanie kimś bardzo znanym, bo potrafił mądrze mówić. Mógłby być prezydentem, prezesem jakiejś firmy albo ewentualnie przywódcą rewolucjonistów. To ostatnie najbardziej pasowało do charakteru M., do jego idealizmu i pragnieniu oczyszczenia świata z wszelkiego zła,
ale A. uważał, że to po prostu przywilej młodości. Sam się jednak zastanawiał, dlaczego nigdy nie potrafił być buntownikiem. Nie miał długich włosów ani kolczyków w dziwnych miejscach, nie słuchał muzyki takiej, jaką przeważnie czczą wielkie osobowości. Lubił skrzypce i fortepian, i czasem tańczył walca
z książką do biologii.
- Nie słuchasz mnie.
A. nawet nie zorientował się, że M. przestał mówić. Widocznie był tak przyzwyczajony do jego głosu -
w końcu słyszał go codziennie w autobusie, w drodze do szkoły, w szkole, przez telefon i podczas leniwych wieczorów, kiedy to M. przesiadywał na jego parapecie i cicho nucił jakieś ładne piosenki -
że jego brak wydał mu się czymś irracjonalnym i groteskowym, a przy tym niemożliwym do zauważenia. A. podskoczył gwałtownie, gdy szczupła dłoń M. umiejscowiła się na jego lewym ramieniu. Zamrugał oczami, nie do końca świadomy swojego położenia, po czym zdecydował się na swoje codzienne przemówienie, pełne patosu, żywe niczym bijące serce w jego dłoniach, tak bardzo jego i tak nierzeczywiście piękne:
- Yyyyyyyy...
A M. tylko się zaśmiał, kiwając z niedowierzaniem głową i mrucząc "Niereformowalny dzieciak".
W tym momencie z nieba zaczął padać śnieg. Dwa płatki delikatnie przykleiły się do szkieł drogich okularów M., ale M. ich nie zauważył. Tacy jak on nie mają umiejętności zauważania małych rzeczy. Lubią wielkość i patos, bo do tego są stworzeni. Ta teoria gryzła się jedynie z faktem, dlaczego M. znalazł A.
A. zastanowił się w myślach, czy śnieg może być ciepły.
Nie wiedział.
2.
Bywały momenty, gdy M. zostawiał A. na chwilę i szedł, by porozmawiać z zupełnie innym A., o trochę innym nosie, niższym tonie głosu, z odmiennymi nieco poglądami. A. czuł się czasem jak produkt masowy, co zupełnie kontrastowało z postacią M. M. był jedyny i niepowtarzalny, A. widział siebie zdecydowanie za często i zdecydowanie nie w lustrze. Czasem dochodził do wniosku, że po śmierci któregoś z A. następuje ponowne zszczepienie się cząstek jego osobowości i powstaje kolejny A.,
w niewielkim stopniu jedynie różniący się od swego poprzednika.
A co, gdyby umarł M.?...
A. stwierdził, że byłby wtedy koniec świata.
Jasne jeansy M. specyficznie kontrastują z brzydką ścianą korytarza. Jasne jeansy M. są doskonale skrojone, delikatnie opięte na jego szczupłym ciele. Uwydatniają każdy walor, chowając przy tym zupełnie nieistniejące ubytki jego sylwetki. ściana jest brzydka, pokryta osiemdziesiątą trzecią warstwą jaskrawopomarańczowej farby, która teraz przypomina bardziej zgniłą marchew niż farbę na szanującej się ścianie zacnego korytarza wspaniałego liceum ogólnokształcącego.
Jaki kolor ma właściwie zgniła marchew? Zgniły czy marchwiowy? I czy zgniła marchew wie, że jej nikt nie lubi?
A. poczuł nagle silną więź z przeterminowanym przedstawicielem najpopularniejszego warzywa,
z którym konkurować mógł tylko ziemniak.M. nie przypominał ziemniaka wcale, nie ma ziemniaczanej doskonałości. Dlatego A. nigdy nie mógł rywalizować z M.
Jasne jeansy M. i pogniecione, stare, ziemniaczane bojówki A.
A. westchnął cicho, odwrócił głowę i spojrzał przez okno. Jednak nie znalazł tam nic ciekawszego od M. Zardzewiałe boisko do koszykówki, kilka szaro-kolorowych ławek i bezdomny pies bezmyślnie pałętający się pomiędzy nielicznymi kępami zieleni. Pies był cały szary, praktycznie zlewałby się z tłem codzienności, gdyby nie jego jak najbardziej żywy, wilgotny, wielki, czarny nos. Dzięki niemu zwierzę wydawało się choć nieco radośniejsze niż było w rzeczywistości, dodawało mu nieco figlarności i chytrości. Choć tak na dobrą sprawę pies pewnie nie umiałby odróżnić prawdziwego kawałka mięsa od tego plastikowego.
A. w myślach nazwał psa Bohaterem. Zawsze marzył o psie, który miałby właśnie tak na imię. Ale nigdy pupila nie dostał, więc przynajmniej ten jeden raz poczuł moc nadania nazwy.
Zwierzę po chwili odeszło, kompletnie nieświadome zdarzenia sprzed chwili. W swej podświadomości dalej zostało Zapchlonym Kundlem. Bohater nie zawsze musi być bohaterem, prawda?
A. westchnął cicho. Na tyle cicho, że M. nie usłyszał ani nie zobaczył smutku delikatnie osiadającego na brudnej szybie zaraz przy policzku A. A. nie sądził, że M. miał problemy ze słuchem, czy wzrokiem.
Co prawda nosił okulary, podobnie jak A., ale jego rogówka nie była ani nierówna ani upośledzona, więc nie miał takich problemów, jakie miał A. Ale A. nigdy się nie skarżył, bo pismo M. było wystarczająco czytelne, by traktować je jako źródło informacji lekcyjnej, jako że tablica była obiektem nieosiągalnym.
Okulary M. były prawdopodobnie jedynie ozdobą.
Równie dobrze wyglądał bez nich.
A. zauważył, że M. zawsze wygląda dobrze.
Po chwili stwierdził, że nawet bardzo dobrze.
Westchnął znów.
3.
Nie rozumiał idei nauczania matematyki w szkołach. Absurd geometrii, arytmetyki, miliony skomplikowanych wzorów i jeszcze bardziej skomplikowanych symboli nie poprawiały mu nastroju. Nauczyciel w tweedowej marynarce, rodem z lat osiemdziesiątych, tłumaczył coś, zawzięcie gestykulując, że osoby w pierwszych ławkach ryzykowały otrzymaniem poważnych obrażeń twarzy. Zapach mocno wykorzystywanej na dzisiejszej lekcji kredy unoszący się w powietrzu jakimś cudem dostał się do dróg oddechowych A., stamtąd prosto do mózgu.
A. pierwszy raz czuł się naćpany szkolną kredą.
Ale mimo to nadal nie rozumiał matematyki.
Gdzieś w oddali, za kredową mgłą, widział zarys delikatnej sylwetki M. Jemu, w przeciwieństwie do A., słowa faceta w tweedowej marynarce nie wydawały się bełkotem bezdomnego pijaka. Co jakiś czas wykonywał potakujący gest, czasem zapisał kilka słów ołówkiem na lewym marginesie kartki. Zawsze
był to lewy margines. Te prawe w zeszytach M. wyglądały jak nowe; czyściutkie i piękne.
A. odruchowo spojrzał na marginesy własnego zeszytu. Trzymając ołówek w lewej dłoni niełatwo notować matematyczne wzory na lewym krańcu kartki. Za to prawy jest wypełniony słowami, których nigdy nikt nie rozumiał, nawet sam A. Wątpliwe było nawet, czy M. je rozumie. Ale M. rzadko zaglądał do zeszytów
A., więc nawet jeśli ich nie rozumiał, nieświadomość ich istnienia były dobrym wytłumaczeniem.
M. trzymał ołówek w prawej dłoni i zgrabnie nakreślał to, co kiedyś wymyślili inni i co M. na pewno rozumiał. Ale A. nie rozumiał. Znów.
Gdy M. podniósł prawą dłoń, w której trzymał ołówek, i przycisnął go delikatnie do warg, A. zamknął oczy. Był całkowicie świadomy, że nie dla jego oczu przeznaczono ten subtelny akt. Informowały go o tym
nie-do-końca-ciche-i-delikatne westchnienia żeńskiej części klasy, trzepoczącej ciężkimi od makijażu rzęsami i opierającej śliczne, doskonałe twarze na skutych pstrokatymi, tanimi ozdobami, szczupłych nadgarstkach.
A. nie miał wątpliwości, że akty powinny być zakazane. Zwłaszcza na lekcjach matematyki.
Nauczyciel w tweedowej marynarce nie dostrzegł sztuki, bo nie było w niej wzorów ani wielkich, dziwnych cyfr. W oczach M. odbijały się kredowe liczby z tablicy.
Tweedowa marynarka miała kolor tablicy.
A. był zazdrosny o tweedową marynarkę.
4.
Czasami A. nie widział M. Czasami zostawał z samym sobą i patrzył bezmyślnie w dziwnie pustą przestrzeń wielkiego miasta, czekając na porcję przypalonych frytek, na którą wydał ostatnie pieniądze. Siedział na nieładnie pokaleczonej ławce w kolorze ostrej zieleni, w zmarzniętych dłoniach trzymał przesiąknięty tanim tłuszczem papier wypełniony modnymi ziemniakami. Wyraźnie czuł ciężar telefonu komórkowego w kieszeni płaszcza, jego bezruch irytował go. Każda następna chwila pozbawiona cichego sygnału wiadomości wciągała go w czarną dziurę nieistnienia, czuł się przezroczysty, zanikał. Bezskutecznie krążył dłonią w powietrzu w okolicach kieszeni, by magicznymi symbolami przyspieszyć głupi proces czekania.
Pełen nonsensu dramat kochanków rozgrywał się tuż przed jego oczami. Starał się ignorować płaczliwy, nieprzyjemnie wysoki głos wysokiej blondynki w czarnych szpilkach, omijał wzrokiem małe, błyszczące
od złości oczy jej zdenerwowanego towarzysza.
Jego własny dramat był dla niego ważniejszy. A po pięciu minutach blondynka odeszła, przytulając
się do jakiegoś równie blond towarzysza, którego pojawienia się nie zarejestrowała świadomość A.
Mężczyzna o małych oczach przez chwilę wygrażał pięściami w ich stronę, po czym chwycił
się rozpaczliwie za głowę i z tym właśnie gestem odszedł w przeciwnym kierunku. Wyglądał dość absurdalnie i A. na pewno zwróciłby uwagę na to specyficzne zjawisko, ale był zbyt zajęty znikaniem ze świata.
Gdy dostał SMS-a, już prawie go nie było. Pojawił się znów, w niemej ekstazie ściskając w dłoniach telefon.
5.
Miał przyjść dziś o osiemnastej trzydzieści, zaraz po filmie. Umawiali się tak codziennie, bez wyjątku i dni wolnych. M. przynosił zeszyty i tłumaczył przez pół godziny to, czego A. nie zrozumiał. Później, gdy
A. przytakiwał głową na pytania, czy na pewno wszystko pojął i czy nie potrzebuje jeszcze kilku ćwiczeń, zabierali się za spędzanie wieczoru. Zwykle nie robili nic. M. siedział na parapecie i czytał coś głośno,
a A. komentował sceptycznie lub entuzjastycznie, w zależności od jakości lektury. Gdy brakło tekstów, rozmawiali. Lub raczej A. słuchał tego, co mówił M., skupiając się nieco bardziej na zmieniającej się pod wpływem emocji barwie jego głosu niż na tym, co właściwie komunikował. M. lubił mieć słuchaczy, więc nawet gdyby opowiadał największe herezje i głupoty, zawsze znalazłby się taki A. i słuchał do samego końca, aż M. brakło tchu i musiał napić się herbaty z cytryną, nalanej wcześniej przez A. do specjalnego kubka, który był przeznaczony tylko i wyłącznie dla ust M.
Włosy M. były z reguły proste, ale gdy padał deszcz, zmieniały się w urokliwe sprężynki przytulające miło się do jego twarzy. Dlatego M. nie znosił deszczu. Właściwie samo zjawisko mu nie przeszkadzało,
gdy obserwował je, na przykład, za oknem, na twardym i niewygodnym parapecie w pokoju A., ale jeśli okazałoby się, że godzina zrobiła się już na tyle późna, że M. musi przejść kilkaset metrów, dostać się do własnej sypialni i tam spędzić nędzną resztkę wieczoru, a z nieba nadal spadałyby soczyście mokre krople bliżej niezidentyfikowanego związku chemicznego? M. byłby wtedy niesamowicie sfrustrowany.
Ta frustracja przedstawiłaby się w postaci jednej, cienkiej i krótkiej zmarszczki na jego czole.
Ale później zeskoczyłby z parapetu, odłożył książkę, skierował w stronę drzwi i tam też leniwie poczłapał.
Zawsze wychodził sam, A. rzadko go odprowadzał. Słyszał jedynie, jak M. cicho zakładał buty, ewentualnie brał czarną, skórzaną kurtkę, wiszącą zawsze w tym samym miejscu, i wychodził, cicho zamykając za sobą drzwi. Zakląłby pod nosem, czując pierwsze mokre ślady na nosie i szybkim krokiem pomaszerował do domu. A. zawsze odprowadzał go wzrokiem. I jakimś cudem zawsze wiedział, kiedy dotarł do domu. I bynajmniej nie z powodu SMS-a o treści „Dotarłem. Cholera. Mokro!” wysłanego przez niezbyt tajemniczego nadawcę.
Jedynym rodzajem deszczu wyjątkowo lubianym przez M. była virga.
M. zawsze delikatnie przygryzał jeden z kciuków, gdy mocno skupiał się na piosence, której akurat słuchał. Nie miał długich paznokci – nigdy nie dał im dostatecznie się rozwinąć – więc oparciem
dla czterech prostych, białych jedynek były te krótkie, szorstkie skórki, radośnie zwijające się w ruloniki. Mimo tych nieeleganckich palców, dłonie M. były niewiarygodnie gładkie, a ich dotyk wydawał się słodszy niż jakichkolwiek innych.
A. nie lubił muzyki M. Była za ostra, za ambitna i nigdy jej nie rozumiał. Wokaliści wypluwali swoje płuca,
a i ten efekt nie wydawał mu się zbyt przekonujący. Ale gdy M. słuchał muzyki, A. lubił na niego patrzeć. Czuł się trochę jak intruz w czyimś śnie, ale intrygowało go to. Przez moment dźwięku mury wokół
M. rozpadały się i ukazywały go całego, w pełnym kształcie, w pełnej namiętności.
A. nie był pewien, dlaczego wiedział o M. więcej niż o sobie samym, jednak właściwie nie znał
go ani trochę. M. był nieskończonością, przewijał się ślisko przez żyły A., wyprzedzając krew, uderzając do głowy. Stawał się motywacją, religią, reakcją na bodźce i decydował o tym, o czym decydować
nie powinien. Był przecież tylko i wyłącznie kłamstwem, rozkosznym Bogiem małego świata A.
///
Pozdrawiam. I witam serdecznie.
Cynamon [prolog, obyczajowy, szkic]
1W mojej głowie umarła niebieska ryba, a kobiety nie lubią, kiedy mokną im sukienki.