Za Thora! Spopielić tę marną wyspę! [fan

1
„Słów mych słuchajcie, potomkowie święci,

Wyżsi i niżsi Heimdalla synowie,

Każesz mi mówić, Ojcze Wszechpotężny

O dawnych dziejach, jak sięgnąć pamięcią.”

Wieszczba W??lwy






Z mgły, nieoczekiwanie wypłynął drakkar. Ostry, półkolisty dziób statku rozpruwał taflę lazurowej wody z cichutkim pluskiem. Dął delikatny wietrzyk, wybrzuszający nieznacznie specjalne, szerokie płótno żagla i tworzący na morzu nieregularne, niskie fale, obijające się o burtę z donośnym chlupotem. Słońce dopiero wstawało nad horyzontem, a jego promyki z trudem przebijały się przez grubą, szarą warstwę mgły. Powietrze przesycone było wilgocią, dało się wyczuć narastający niepokój.

W ślad za pierwszą łodzią, z mgły zaczęły wypływać kolejne. Pięć. Dziesięć. Dwadzieścia. Wypływały z pary. Bardzo podobne, długie, groźne, ciche. Ciszę przerywały jedynie rytmiczny plusk zanurzanych wioseł, sporadyczny, brzmiący z oddali skrzek ptaka, oraz skrzypienie nabrzmiałych wilgocią desek pokładowych. Na dziobie pierwszego drakkaru stał, okutany w grube futro wojownik. Opierał się o głownię swojego młota, barczysty, wysoki, postawny. Jego siwa broda, upstrzona kropelkami rosy, sięgała niemal do podłogi. Oczy miał zmrużone, wpatrzony był w przestrzeń; twarz jego pozostała niewzruszona. Za nim stali inni, podobni jemu. Nikt nie odzywał się, nie wydał ani jednego dźwięku.

Wtem, w oddali, dowódca oparty o swój młot, ujrzał majaczące, wapienne klify. Powoli, niezauważalnie, wybrzeże pokryte ostrymi skałami zbliżało się. Dowódca odwrócił się do swoich wojowników.

- Brytania – szepnął. Po twarzach wikingów przebiegł cień entuzjazmu. Nie mogli się doczekać walki u boku najwybitniejszego wikińskiego przywódcy. Snorri Reginleif – takie miał imię. Ale wołano na niego różnie. Garthangef. Olhuld – ten co zna bitwy. Guthskuld – wojownik konieczny. Był równie sławny, co jego młot – St??rnheim.

Brzeg wyspy zbliżał się coraz szybciej. W końcu, z nagłym szarpnięciem, pierwsza łódź zaryła w piasek. Wojownicy stali niewzruszeni. Czekali na rozkaz dowódcy. Kolejne drakkary poczęły przybijać do brzegu, nikt jednak nie wychodził. Wiatr zadął mocniej, rozwiewając długie włosy Reginleifa. Wojownik oglądał szczyt klifów, wypatrywał czegoś. Niespodziewanie rozległ się świst, a w oddali ukazała się płonąca strzała. Poleciała w górę i za chwilę poczęła upadać. Zniknęła w trawie. Cisza trwała jeszcze parę minut, aż w końcu Olhuld podniósł do góry dłoń, udekorowaną bursztynowym pierścieniem. Ręce miał brudne, spracowane, wielkie niczym bochny chleba. Palce drżały mu lekko.

Wojownicy, ujrzawszy znak, poczęli wyskakiwać z drakkarów. Co i rusz dały się słyszeć głośne pluski, a zaraz potem odgłos rozgniatanego, przybrzeżnego żwiru i ciężkich, długich kroków. Przed białą ścianą klifu, upstrzoną tylko gdzieniegdzie kępkami mchu, poczęli się zbierać wikingowie. Odziani w długie, futrzane płaszcze, żelazne hełmy z zakręconymi, bawolimi rogami, chrzęszczące kolczugi, nakarczniki, brązowe kirysy, karawasze, żelazne rękawice. Pomimo takiej ilości metalu, potrafili się zachowywać stosunkowo cicho. Większość z nich, mogła poszczycić się długą, najczęściej brązową brodą. Niektórzy dzierżyli półtoraręczne miecze, inni podpierali się o młoty, inni na karku kładli drzewce toporów, a jeszcze inni wbijali w żwir włócznie. A przed wszystkimi stał Snorri, lustrujący bacznie wybrzeże, nie zwracający uwagi na swych ludzi.

Przez tłum zaczęli przepychać się młodzi, żylaści mężczyźni, odziani jedynie w skórzane kaftany i lekkie płaszcze. Stanęli we trójkę przed wodzem i skłonili głowy, w geście pokory. Jeden wystąpił nieco naprzód.

Reginleif przyjrzał się młodzieńcowi i położył dłoń na jego ramieniu.

- Znajdź nam drogę na szczyt – powiedział. Głos jego brzmiał niczym grzmot pioruna, był zarazem łagodny i ostry, był to zdecydowanie głos dowódcy. – Byle szybko.

Zwiadowca skłonił się tylko. Zwiadowcy rozbiegli się na wszystkie strony. Wojownicy czekali. Któryś kaszlnął głośno, para buchnęła mu z ust. Gdzie indziej szczęknął kawałek zbroi, a jeszcze dalej, dała się słyszeć cicha rozmowa. Fale chlupotały o brzeg.

Rozległ się skrzek ptaka, a z mgły wyleciał smoliście czarny kruk. Wylądował między Snorrim, a zgrają wikingów. łypnął na dowódcę okiem bez dna.

- Wojownicy – zachrypiał Reginleif, starał się mówić jak najciszej. – Oto znak! Sam Odyn, bóg zwycięstwa, wysyła nam jednego ze swoich ptaków! Zobaczcie, obserwuje nas!

Ptak ruszył nerwowo główką i wzbił się w powietrze.

- Idź – powiedział do niego wódz. – Zanieś Odynowi wieść o naszym triumfie!

Wszyscy wojownicy, jak jeden mąż, padli na kolana. Przez długą chwilę trwali w bezruchu, bezszelestnie. W końcu każdy uderzył się w pierś i powstał. Przybrali wcześniejsze pozycje. Czekali na powrót zwiadowców.

Ci nadbiegli po pół-godzinie, zadyszani. Ponownie stanęli przed dowódcą.

- I co zobaczyły wasze oczy? – zapytał Snorri.

Jeden ze zwiadowców ośmielił się powiedzieć:

- Brytanię, wodzu! To jest nie do pojęcia! Tyle dóbr, tyle zieleni! łąki ciągnące się po horyzont, porośnięte kwiatami, rzeki, wzgórza, góry! Wszystko, czego można sobie zamarzyć! Lasy obfitują w zwierzęta, widzieliśmy mnóstwo śladów! Tyle będzie do opowiedzenia, jak wrócimy do domu!

Reginleif spojrzał na niego z politowaniem.

- Jakieś przeszkody?

- No… - zaczął drugi zwiadowca. – Są ludzie, wodzu.

- Tak myślałem. Dużo ich?

Mężczyzna westchnął.

- Sporo, wodzu.

- Damy radę?

Cisza.

Przywódca odwrócił się do wojowników, którzy do tej pory słuchali uważnie rozmowy.

- Pytam się: damy radę!?

Z gardła każdego wikinga wydobył się tłumiony krzyk, bito w napierśniki.

- Thor! Thor! Thor! – skandowano. – Reginleif! Reginleif! Reginleif!

Snorri znów odwrócił się do zwiadowcy, uśmiechnął się cierpko.

- No i widzisz, wojowniku? Nie ma przeszkód.

Re: Za Thora! Spopielić tę marną wyspę!

2
Z mgły,(BłąD) nieoczekiwanie wypłynął drakkar (hmmm...). Ostry, półkolisty (czyli w końcu jaki?) dziób statku rozpruwał taflę lazurowej wody z cichutkim pluskiem.[/quote]



Nie potrafię sobie wyobrazić statku o jednocześnie ostrym i półkolistym dziobie (mam nawet wątpliwości czy dziób to słusznie użyte tu pojęcie), który ROZPRUWA taflę "lazurowej" wody z cichutkim pluskiem. Dalej tekstu nie czytałem, minęła mi na to ochota.

3
Cóż, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tym fragmencie nie ma akcji. Najpierw płyną, potem osiadaja na brzegu i coś ględzą. Wydaje mi się, że masz smykałkę do opisów, choć parę zdań jest za długich i zagmatwanych.

Jak na tak krótki tekst zdecydowanie zbyt często pojawia się słowo "wojownik" i wszelkie jego odmiany.


wybrzuszający nieznacznie specjalne, szerokie płótno żagla
Co to znaczy, ze było specjane? Było inne, czymś sie wyróżniało? Służyło do czegoś specjalnego?


Jego siwa broda, upstrzona kropelkami rosy, sięgała niemal do podłogi.
Może lepiej do pokładu?


Znajdź nam drogę na szczyt – powiedział. Głos jego brzmiał niczym grzmot pioruna, był zarazem łagodny i ostry, był to zdecydowanie głos dowódcy. – Byle szybko.

Zwiadowca skłonił się tylko. Zwiadowcy rozbiegli się na wszystkie strony
.

Mówi do jednego. Wydaje rozkaz jednemu. A poszła cała trójka. Dziwną mają organizację.


żelazne hełmy z zakręconymi, bawolimi rogami
Nie wydaje mi się, żeby wikingowie znali takie zwierzaki jak bawoły, więc nawet narrator nie powinien używać takiego określenia. Zresztą ono samo w sobie jest groteskowe, bo bawole rogi raczej są zbyt duże, by je nosić na głowie.

4
Dął delikatny wietrzyk
Zdajesz sobie sprawę, że masz tutaj mały błąd logiczny?

Dąć, znaczy tyle co "wiać z dużą siłą", więc jak może "dąć" delikatny wietrzyk?

Trudne do wyobrażenia.


Wypływały z pary
Wytłumacz mi o co w tym stwierdzeniu chodzi? Ogłupiałem zupełnie. Chodzi ci o parę wodną? Mgła to ta para?



Miałem wynotowywać wszystkie potknięcia czy niezrozumiałe dla mnie stwierdzenia, ale za dwie minuty wychodzę więc nie mam czasu.



Wiem jaki jest twój pierwszy i największy grzech: przymiotniki. Nadużywasz ich, rzucając na lewo i prawo. Zagęszczasz tekst zbędnymi szczegółami, a przynajmniej nadmiarem ich.



Ogólnie jak powiedział przedmówca, nie widzę tutaj zbyt wiele akcji, zbyt wiele ciekawych szczegółów. Po prostu historia. Krótka i przeładowana przymiotnikami. Zmniejszysz ich ilość i będzie lepiej, o wiele lepiej.



W ogóle nie wiem co mam powiedzieć o tym tekście. Jest krótki i jakoś nie trafiający w moje gusta. Niby jest tam jakaś historia, ale nie przyciąga mojego wzroku do niej samej.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

5
Po pierwsze, epitety. Jest ich tyle, że aż nie chce się czytać. Spróbuj nie doklejać przymiotników do wszystkiego naokoło. Dalej - jakieś to wszystko rozmyte. Historia nie jest ciekawa, poza tym ma błędów jak nasiał. Oprócz ww. przymiotników kuleje twoja interpunkcja - w większości akapitów masz źle wstawione przecinki. Do tego powtórzenia, ale w porównaniu z powyższymi uchodzą w tłumie.



Teraz błędy rzeczowe:



Postać Olhuda - doświadczony wojownik z brodą do pokładu (już to napiszę poprawnie), trzymający dłonie na głowni młota. "Głownia" razi. Dla młota byłby to raczej trzonek. Dalej - długie włosy przeszkadzają w walce. Jak cholera. Dlatego wiąże się je w kucyki (mające tendencję do rozwalania się w najmniej oczekiwanych momentach) albo warkocze (już lepiej). Mimo wszystko, doświadczony woj zainwestowałby w brzytwę - broda, ok; ale nie do pokładu!



Jedziemy dalej:
Po twarzach wikingów przebiegł cień entuzjazmu. Nie mogli się doczekać
Albo są wyśmienicie wyszkoleni w maskowaniu uczuć (co neguję po ich cheerful reakcji pod koniec tekstu), albo autor się zamotał. To są podekscytowani, czy tylko cień entuzjazmu po nich widać?


Ręce miał brudne, spracowane, wielkie niczym bochny chleba.
Hagrid? Porównanie dłoni do bochnów jest dla mnie tak Rowlingowskie, że nie mogłem się powstrzymać. Dobrze, że jego łapska nie są rozmiaru pokryw na kubły na śmieci...


Niektórzy dzierżyli półtoraręczne miecze


Inwazja Nordów na Brytanię - IX wiek, wykształcenie się typowego miecza półtoraręcznego - wiek XV. Będę się czepiał.



Dalej - wątek zwiadowców. Wyruszają znaleźć droge, wracają po 30 minutach, po czym opowiadają o łąkach po horyzont, kwiatach, rzekach, wzgórzach, górach, lasach pełnych zwierza... Przez pół godziny zdołali tyle nazwiedzać? I to we mgle? Podziw dla skuteczności.



Końcówka...



"When the word enemies is spoken, you ask how many. We ask, where."



No, coś w tym jest, chociaż generalnie pomysł zmarnowany. Tytuł mnie przyciągnął - ja do wikingów jak mucha do lepu. W każdym razie skrzywiłem się, ziewnąłem i mam nadzieję, że powrócisz kiedyś z opkiem satysfakcjonującym moje wymagania historyczno - literackie. Jak usatysfakcjonujesz Weba, możesz wysłać ten tekst do wydania.



Na razie przed tobą nawał pracy. Powodzenia.
(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

Reginleif [fanatsy wikińskie]

6
„Słów mych słuchajcie, potomkowie święci,

Wyżsi i niżsi Heimdalla synowie,

Każesz mi mówić, Ojcze Wszechpotężny

O dawnych dziejach, jak sięgnąć pamięcią.”

Wieszczba W??lwy





Z mgły, nieoczekiwanie wypłynął drakkar. Ostry, półkolisty dziób statku rozpruwał taflę lazurowej wody z cichutkim pluskiem. Dął delikatny wietrzyk, wybrzuszający nieznacznie specjalne, szerokie płótno żagla i tworzący na morzu nieregularne, niskie fale, obijające się o burtę z donośnym chlupotem. Słońce dopiero wstawało nad horyzontem, a jego promyki z trudem przebijały się przez grubą, szarą warstwę mgły. Powietrze przesycone było wilgocią, dało się wyczuć narastający niepokój.

W ślad za pierwszą łodzią, z mgły zaczęły wypływać kolejne. Pięć. Dziesięć. Dwadzieścia. Wypływały z pary. Bardzo podobne, długie, groźne, ciche. Ciszę przerywały jedynie rytmiczny plusk zanurzanych wioseł, sporadyczny, brzmiący z oddali skrzek ptaka, oraz skrzypienie nabrzmiałych wilgocią desek pokładowych. Na dziobie pierwszego drakkaru stał, okutany w grube futro wojownik. Opierał się o głownię swojego młota, barczysty, wysoki, postawny. Jego siwa broda, upstrzona kropelkami rosy, sięgała niemal do podłogi. Oczy miał zmrużone, wpatrzony był w przestrzeń; twarz jego pozostała niewzruszona. Za nim stali inni, podobni jemu. Nikt nie odzywał się, nie wydał ani jednego dźwięku.

Wtem, w oddali, dowódca oparty o swój młot, ujrzał majaczące, wapienne klify. Powoli, niezauważalnie, wybrzeże pokryte ostrymi skałami zbliżało się. Dowódca odwrócił się do swoich wojowników.

- Brytania – szepnął. Po twarzach wikingów przebiegł cień entuzjazmu. Nie mogli się doczekać walki u boku najwybitniejszego wikińskiego przywódcy. Snorri Reginleif – takie miał imię. Ale wołano na niego różnie. Garthangef. Olhuld – ten co zna bitwy. Guthskuld – wojownik konieczny. Był równie sławny, co jego młot – St??rnheim.

Brzeg wyspy zbliżał się coraz szybciej. W końcu, z nagłym szarpnięciem, pierwsza łódź zaryła w piasek. Wojownicy stali niewzruszeni. Czekali na rozkaz dowódcy. Kolejne drakkary poczęły przybijać do brzegu, nikt jednak nie wychodził. Wiatr zadął mocniej, rozwiewając długie włosy Reginleifa. Wojownik oglądał szczyt klifów, wypatrywał czegoś. Niespodziewanie rozległ się świst, a w oddali ukazała się płonąca strzała. Poleciała w górę i za chwilę poczęła upadać. Zniknęła w trawie. Cisza trwała jeszcze parę minut, aż w końcu Olhuld podniósł do góry dłoń, udekorowaną bursztynowym pierścieniem. Ręce miał brudne, spracowane, wielkie niczym bochny chleba. Palce drżały mu lekko.

Wojownicy, ujrzawszy znak, poczęli wyskakiwać z drakkarów. Co i rusz dały się słyszeć głośne pluski, a zaraz potem odgłos rozgniatanego, przybrzeżnego żwiru i ciężkich, długich kroków. Przed białą ścianą klifu, upstrzoną tylko gdzieniegdzie kępkami mchu, poczęli się zbierać wikingowie. Odziani w długie, futrzane płaszcze, żelazne hełmy z zakręconymi, bawolimi rogami, chrzęszczące kolczugi, nakarczniki, brązowe kirysy, karawasze, żelazne rękawice. Pomimo takiej ilości metalu, potrafili się zachowywać stosunkowo cicho. Większość z nich, mogła poszczycić się długą, najczęściej brązową brodą. Niektórzy dzierżyli półtoraręczne miecze, inni podpierali się o młoty, inni na karku kładli drzewce toporów, a jeszcze inni wbijali w żwir włócznie. A przed wszystkimi stał Snorri, lustrujący bacznie wybrzeże, nie zwracający uwagi na swych ludzi.

Przez tłum zaczęli przepychać się młodzi, żylaści mężczyźni, odziani jedynie w skórzane kaftany i lekkie płaszcze. Stanęli we trójkę przed wodzem i skłonili głowy, w geście pokory. Jeden wystąpił nieco naprzód.

Reginleif przyjrzał się młodzieńcowi i położył dłoń na jego ramieniu.

- Znajdź nam drogę na szczyt – powiedział. Głos jego brzmiał niczym grzmot pioruna, był zarazem łagodny i ostry, był to zdecydowanie głos dowódcy. – Byle szybko.

Zwiadowca skłonił się tylko. Zwiadowcy rozbiegli się na wszystkie strony. Wojownicy czekali. Któryś kaszlnął głośno, para buchnęła mu z ust. Gdzie indziej szczęknął kawałek zbroi, a jeszcze dalej, dała się słyszeć cicha rozmowa. Fale chlupotały o brzeg.

Rozległ się skrzek ptaka, a z mgły wyleciał smoliście czarny kruk. Wylądował między Snorrim, a zgrają wikingów. łypnął na dowódcę okiem bez dna.

- Wojownicy – zachrypiał Reginleif, starał się mówić jak najciszej. – Oto znak! Sam Odyn, bóg zwycięstwa, wysyła nam jednego ze swoich ptaków! Zobaczcie, obserwuje nas!

Ptak ruszył nerwowo główką i wzbił się w powietrze.

- Idź – powiedział do niego wódz. – Zanieś Odynowi wieść o naszym triumfie!

Wszyscy wojownicy, jak jeden mąż, padli na kolana. Przez długą chwilę trwali w bezruchu, bezszelestnie. W końcu każdy uderzył się w pierś i powstał. Przybrali wcześniejsze pozycje. Czekali na powrót zwiadowców.

Ci nadbiegli po pół-godzinie, zadyszani. Ponownie stanęli przed dowódcą.

- I co zobaczyły wasze oczy? – zapytał Snorri.

Jeden ze zwiadowców ośmielił się powiedzieć:

- Brytanię, wodzu! To jest nie do pojęcia! Tyle dóbr, tyle zieleni! łąki ciągnące się po horyzont, porośnięte kwiatami, rzeki, wzgórza, góry! Wszystko, czego można sobie zamarzyć! Lasy obfitują w zwierzęta, widzieliśmy mnóstwo śladów! Tyle będzie do opowiedzenia, jak wrócimy do domu!

Reginleif spojrzał na niego z politowaniem.

- Jakieś przeszkody?

- No… - zaczął drugi zwiadowca. – Są ludzie, wodzu.

- Tak myślałem. Dużo ich?

Mężczyzna westchnął.

- Sporo, wodzu.

- Damy radę?

Cisza.

Przywódca odwrócił się do wojowników, którzy do tej pory słuchali uważnie rozmowy.

- Pytam się: damy radę!?

Z gardła każdego wikinga wydobył się tłumiony krzyk, bito w napierśniki.

- Thor! Thor! Thor! – skandowano. – Reginleif! Reginleif! Reginleif!

Snorri znów odwrócił się do zwiadowcy, uśmiechnął się cierpko.

- No i widzisz, wojowniku? Nie ma przeszkód.

7
Emmm, czuję pewne szarpanie w okolicy sumienia...a nie, to śledziona. Okropecznie zaintrygował mnie temat jaki założyłeś, w szczególności wikingowa fantastyka.

I tu poczułem pewien zawód. Odrzucając na chwilę rzemieslnicze aspekty, chodzi o sam klimat. Jest jakiś taki okaleczony. Wikingowie, barbarzyńcy, nieokrzesani mordercy, psychopaci...tak ich widujemy w fantastyce...ci twoi jacyś tacy...niewikingowi, nie licząc imion. Wódz szepcze zamiast warczeć kalecząc nieco język, wypowiadają się jak intelektualiści, podczas gdy rzadko który czytać potrafił...xD okej, żaden nie licząc skaldów...a i właśnie, nie było żadnego...a na każdej wyprawie, zwłaszcza tych na Wyspy brali udział by pieśni układać. Wikingowi enie pytają się czy damy rade, wrzeszczą śliniąc się "Więcej krwi! Więcej krwi!". I wikingowi enie starają się mówić jak najciszej, za nic mają taktykę wypadu znienacka, biegną z rykiem, im głośniejszym, tym lepiej, by w Asgardzie ich słyszano i nie poddawano w wątpliwość ich męstwa. I zwiadowcy są nie na miejscu, nazwał bym ich czujką czy czymś takim...



I słownictwo nieco nie te, za dużo zdrobnień jak na tekst o krwiopijcach.

Aaaa i ich wejście jakieś takie...mgła, cisza...to raczej jak najazd "martwiejców" czy elfów niźli wojowników Odyna. Wikingowie pojawiają się przecie wśród wyjącego sztormu, ciesząc się, zgrzytając zębami, hałasując żelastwem, oblizując wargi z dla nich najcenniejszej soli(w tym wypadku morskiej) i wrzeszcząc niczym stado demonów po to, by ci na ziemi jak i w niebiosach wiedzieli że nadchodzą. Ociekający wodą, ponurzy, niektórzy uśmiechający się maniakalnie...i berserkerów ni ma, nawet słowem się nie pojawiają...co to za wyprawa bez "obdarzonych", wilczych wojowników? No i Herszt pasuje bardziej jak Przywódca w przypadku barbarzyńców :)



No i ten fragment jakiś taki nijaki troche, nie wiadomo o co ci chodzi, zapewne jakąś ideę masz, pisać umiesz, myśleć także, wikingów lubić lub nawet kochać także musisz, bo inaczej byś się za to nie zabierał.



Pozdrawiam i życzę szczęścia w rozwijaniu koncepcji. Interpunkcji nie chwytam w łapska bo moja okaleczona ;P
"Czasem żeby iść dalej musisz usiąść"

My motto.

"śmierć przechodzi wdzięcznie i gładko przez nasze palce, pozostając w oczach...nie zabijaj jeżeli nie musisz"

My ninde.

don't click this link...

8
Raz w życiu odegram rolę złego dziadka i zauważę, że ten sam tekst został już wczoraj oddelegowany do działu "zweryfikowane".

9
Racja Alan, pod innym tytułem. Plus za spostrzegawczość.

Czy autor mnie słyszy?

Autorze, nie wklejamy tego samego tekstu pod innym tytułem.

Nowe fragmenty tak, ale nie cały tekst powtórzony.

łączę z tamtym tematem.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”