Wiejska krucjata (obyczaj)

1
(Miała to być zamknięta, spora forma. Kilka lat temu miała taka być... Leży jednak i czeka na rozwinięcie... To początek zmyślonej historii spod Białegostoku. Nie ma może teraz wielkiego jakiegoś sensu i do niczego nie przygotowuje. Próbowałem delikatnie powielić formę skladni, ale nie chciałem przesadzić, bo "sliedzikować" też trzeba umieć. Nawet dla Białostoczan jest to trudne dzisiaj. Jest o niczym, ale proszę o uwagi związane właśnie ze stylem. I inne również. mam nadzieję, ze komuś się to spodoba.)









...

Byłem wściekły nie dlatego, że nie miałem nic do powiedzenia, ale dlatego, że cała rzeczywistość nagle stanęła dęba i przechyliła się groźnie w moją stronę. „łeb w tył. Był. „ – jak napisał kiedyś Białoszewski.

- A co ja, maleńki mogę?! – zapytałem sąsiada, który tłumaczył mi właśnie filozofię sofistów i trzymał wiadro z pomyjami. Nigdy nie interesowałem się sofistami. Właściwie to nie wiem nawet, kto to taki? W ogóle nigdy nie interesowałem się żadną filozofią. Uznałem, że to bezcelowe gówno, które potrafi tylko namieszać w głowie, a nie naprowadzić człowieka na właściwą drogę.

- Właściwą drogą zawsze podąża koń, szanowny sąsiedzie kochany. – powiedziałem obrażony opierając się o płot. - Koniowi nie trzeba nic mówić. Po pierwsze dlatego, że i tak nie zrozumie, a po drugie, bo i tak swoje wie. Koń ma wielki łeb. I krowa. – zastanowiłem się głębiej. – I świnia, ale troszeńkę mniejszy niż krowa, albo koń. Tylko człowiek jest na tyle głupi, żeby słuchać innych. Powiedz mi, kochanieńki po cholerę człowiekowi wolna wola? Taka Stalowa Wola jest potrzebna na przykład dla takiego Szopena. Ale po co wolna wola ludziom, hę?

- Aby rozwijać się, a wraz z sobą kształtować środowisko, w którym się żyje, przeżywa troski i radości dnia codziennego... – Sąsiad wypowiedział sentencję do świata jako takiego.

- Zwierzęta tego nie mają? Nie przeżywają trosk dnia codziennego w świecie jako takim?

Popatrzył na mnie niepewnie.

- Nie...

- A dlaczego? – spytałem i skierowałem palec w jego czerwony nos.

- A widział pan kiedyś uradowaną świnię, albo zatroskanego borsuka, albo mrówkę, która stara się pocieszyć koleżankę, gdy ta przeżywa kryzys? – wykrzyczał zdenerwowany.

- Nie widziałem mrówki przeżywającej cokolwiek.

- A widzi pan! – Ucieszył się na to, że czegoś nie widziałem.

- Co widzę?

- No to…

Jakoś tak malał…

- Co?

- To... – wyszeptał całkiem już malutki.

- To, że jesteśmy lepsi od zwierząt, bo mówimy, że ładna pogoda jest? że najpierw te mrowisko zakrywamy betonem, a potem mówimy, że jest nam bardzo przykro dla nich?

- Postęp jest potrzebny. Skoro tak bardzo jest pan na nie temu światu, to proszę, niechże pan się rozbiera i zacznie zbierać igliwie i koleżków do wspólnego mrowiska!

- Wiesz co, najukochańszy sąsiedzie?

- No co, ty... ty...?

- Mózg panu wyżarło albo na słońcu, albo na prąciu. Do widzenia.

- Do widzenia.

Poszło oczywiście o to, kto pozasypuje dziury na wspólnej drodze. W zeszłym roku było to samo. Tak samo deszczowa jesień wypłukała najmniej ubite miejsca i porobiły się takie przeszkody, że nawet traktor stawał bezsilnie i niespokojnie czekał na pomoc, lub na śmierć. Jedynym człowiekiem, który zachowywał całkowitą obojętność na przedzieranie się przez to bagno był nasz listonosz, pan Gwidon.

- Nie sprzeczajcie się chłopcy, nie warto napinać nerwów. Poza tym, jak mawiał taki jeden, jest pora, że dziur nie ma, i pora, że one są. Mam nadzieję, że rozumiemy się. To prosta prawda. Prosta czynnością jest też złożenie podpisu na moim wykazie doręczycielskim. Nie wymaga to żadnego trudu. No chyba, że się jest niepiśmiennym kimś!

- No tak... – odpowiedziałem i złożyłem podpis. Przeczytałem nadawcę. KRUS...

- Srus...! – powiedziałem do siebie jako takiego i poczłapałem do domu lekutko i pomaleńku.



U Zenajdy Szejnogi, wdowy o złotym sercu i złotych jedynych dwóch zębach przemieszkiwał niejaki Ulrich, nasz kochany wieczny agroturystyk. Przyjechał trzy lata temu, i tak już został, szczęśliwy. Czasami, gdy doskwiera nam jesienna melancholia i, gdy sprzedało się poprzedniego dnia jałówkę, albo dwie, podążamy w filcach, sztucznie wstydliwi i chwiejni do skromnej chałupki naszej Zenajdy i delikatnie walimy w dworzyszcze.

- Dobrego dnia – mówi wtedy zwykle nasz Ulrich, a potem zaraz dodaje:

- Przepraszam, ale śpię i w kuchni smażę. Nie mam czasu, wejdźcie, idźcie stąd. Przepraszam, proszę, dziękuję na zawsze wam, kochani wieśniacy. Jam Niemiec prosty, życzliwy. Wejdźcie, nie wchodźcie. Wódki wam nie dam, dam.

Zawsze jednak wchodzimy nie chcąc czynić mu urazy. Wzbraniamy się, kiedy stawia przed nami szklanki i napełnia je czystym, piekącym napojem. I stoi taki przestraszony. Potem oczywiście podaje piwo, ale nas już to nie obchodzi. żegnamy się uprzejmie i wychodzimy lekutko i pomaleńku. Zabierając złocisty płyn na naszą Kalwarię...

A tam nasze Hanki, Kachny, Jadzie i Stanisławy...

A rankiem...



Tamten dzień zaczął się także od ranka i trwa do dziś. Moje wszystkie troski i kłopoty związane z drogą małżonką, niecnym sąsiadem, który pierdzi mi pod płotem, chorymi krowami i tanim mlekiem to naprawdę nic, w porównaniu z tym, co się wtedy stało. To moja największa zmora… Najstraszniejsza kara, jaką mógł mi wymierzyć los! Najpotworniejszy gwałt, jaki kiedykolwiek mnie, lub komukolwiek zadano...

...bo padł mi mój kogutek.

Właściwie to nie był jakiś tam cudowny kogutek, specjalny. Nie był nawet chociaż trochę niezwykły. Nawet nie troszeńkę ładny. Gdyby tak ktoś przechodził obok niego i kamerował całkowicie wszystko bezpośrednio, to na pewno jego bezpośrednio by nie pokamerował. Tego mojego kogutka. Ot taki był nieładny, maleńki kogutek. Były kogutek...

- Wstawaj, mężu!!! Nie zapiał!

A właśnie podróżowałem w obłocznym świecie pełnym takich przyjemnych budyniowatych... tych!!!

- Co – powiedziałem tak jakoś, żeby jeszcze przez chwilę być w tym... czymś i powoli przetarłem oczy.

- Nie zapiał, jak mi Bóg miły!!! Nie zapiał! Oj, nie zapiał on!!! – lamentowała siedząc u wezgłowia.

- Ale kto?

- On, oj, nie zapiał...

Przytuliłem swoją kochaną żonę na tyle na ile pozwalała przyzwoitość i nawet pogłaskałem po głowie.

- Kogutek?

Pomaleńku pokiwała głową.

- Nie becz! Może nie dane mu było.

- Komu? – zapytała upiornie.

Gdzieś tu czułem kurę...

- No jemu. Może ty jeść nie dała dla jego? – zapytałem ale tak jakoś nie wkładając serca w pytanie. Kurę czułem niechybnie.

- Dała, jak co wieczór dawała, dawała, dawała!!! Jak daję kurom, to czemu nie kogutkowi, ty durniu jeden!

- A czemu tu tak kurzenczym wali odorem, małżonko moja? – zapytałem podejrzliwie.

- Bo jak nie zapiał, to ja z budzikiem pobiegła zobaczyć czemu on nie zapiał i się wywaliła na bok. Boki mi śmierdzą owym odorem – zapłakała rzewnie nad swoim losem i poszła pochylona do kuchni rozpalać ogień w piecu kaflowym.

Pamiętam jak dziś tę poranną rozmowę. Pamiętam, jak wstałem pomaleńku z łóżka i ubrałem spodnie. śniadanie już stało na stole. Jadłem, a pod piecem, przy w smutku łamanych gałązkach popłakiwała moja droga małżonka.

- A właściwie, to czemu ty tak beczysz za kogutkiem. Się kupi od kogoś jego. Jakiegoś nowego, bardziej ładnego, żeby piał.

- Ale ty nie rozumiesz... – Odwróciła się do mnie lekutko uspokojona. – Wiesz która godzina?

- No, która?

- Dziewiąta...

No to i ja już teraz wiedział, o co chodzi. Poczułem, że lewa noga zadrżała, jak to, zawsze czyniła gdy działy się problemy. Tym razem jak zaczęła drżeć, tak i drży do tej pory.

Potem napompowałem rower i pojechałem do sklepu. Kupiłem pół litra kolorowej czystej i pojechałem do sąsiada mojego, Kazimierza.

- A ty krowów nie poisz, że tak jeździsz po ludziach? Co tak noga lata? szczać się chce? Niech szczy o tam o. Po co ty przyszedł? – zapytał sąsiad mój Kazimierz.

- Kazimierz, szanuję ja ciebie, Kazimierz. Człowiek z ciebie rzetelny i prawy. żona twoja, Helena, kobieta pracowita, szanowana i na procesje chodliwa. Szanuje ja was i po prośbie przyszedł.

- A co tam ma w lekramówce. W sklepie był? – Hela Kazimierzowa wypłynęła na ganek. – Niech wejdzie i filców nie zdejmuje. Nie ścierali jeszcze my kurzów.

A gdy już siedzieliśmy w kuchni...

- Poważna sprawa... – pokiwał głową Kazimierz. – oj, poważna.

- Dlatego ja do was przyszedł. Cała wieś wie, że z was ludzie prawi, rzetelni, ućciwi i w kościele co tydzień bywliwi. I ty, Kazimierz flagę niesiesz na Boże Ciało co roku. A my, ludzie prości, ubodzy, ale serca szczerego. Rzetelni. My wam pomożem z małżonką, jak was jaka potrzeba ściśnie.

- Jak nas jaka potrzeba ściśnie, to my idziem o tam o! Za chlew idziem wtedy! Nawet ja biegł ostatnio, nie, Hela?! Ale tak na poważnie, to to poważna sprawa, oj, poważna tak na poważnie. – Kazimierz pokiwał głową. Wychyliliśmy.
"Ostatecznie mamy do opowiedzenia tylko jedną historię." - Jonathan Carroll

2
Nie no, naprawde niezle, oczywiscie o stylu mowie, bo historia faktycznie jakby o niczym ale mozna w koncu to na groteske przerobic a kogut w roli glownej, a teksty typu:



"na procesje chodliwa"

"ućciwi i w kościele co tydzień bywliwi"



no rozwalaja mnie poprostu ale w sensie oczywiscie pozytywnym, bo sa poprostu zabawne. Mnie sie to podoba, podobajace jest mi sie, jam na tym forum bywliwy i żem rzadko takie teksty widywal ja. :D

To narazie
Tych wszystkich którzy upajają się zgiełkiem mass mediów, kretyńskim uśmiechem reklamy, zaniedbaniem przyrody, brakiem dyskrecji wyniesionym do rzędu cnót, należy nazwac kolaborantami nowoczesności.

3
Trudno jest mi ocenić ten tekst.

Były drobne błędy w zapisie dialogów (kropka nie tam gdzie powinna) i parę stylistycznych.

Najbardziej mnie raziło to, że twój bohater mówi gwarą, ale myśli literacką polszczyzną. Wydaje mi się, że jeśli jest to zwykły rolnik/gospodarz/chłop to gwara wrosła w niego na tyle, że "nią myśli". Ale to tylko moja sugestia.



Trudno jest mi ocenić fragment, nie wiem jak się historia dalej toczy, wiec nie wypowiem się o fabule, ani o pomyśle, ani o zaskakującym bądź nie zakończeniu.



Póki co, ten fragment, nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia.
[img]http://www.odliczamy.pl/lech/500/obraz.png[/img]

4
Te dziwolągi, o których wspominał wiedźmin mi też się podobają strasznie (narracja pierwszoosobowa jakoś ci pasuje i pozwala na takie myki :) )

Podoba mi się... Czyta się lekko, jak zwykle zresztą, i jest ciekawe.. Chciałabym się dowiedzieć, co dalej :) Mam nadzieję, że wkleisz dalszy ciąg.

Ja mam zawsze jakieś ALE (żeby nie było tak łatwo), tym razem to:


Jadłem, a pod piecem, przy w smutku łamanych gałązkach popłakiwała moja droga małżonka.
pasuje do konwencji ale czyta się strasznie dziwnie O_O
Się kupi od kogoś jego.
to też :) <nie skupiałam się na przecinkach i innych takich ale u ciebie to jakoś... człowiek się na treści nie formie skupia>

Jestem na Tak :) <jakoś mnie to nie dziwi, już się przyzwyczaiłam przy twoich tekstach>



Pozdrawiam serdecznie :)
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

5
Płynny tekst, płynne dialogi, czyta się lekko i dobrze. Tylko historia trochę trąci banałem,tzn. nie pozostawia po sobie trwałego śladu w mózgownicy.

Ale miło spędzony czas przy Twoim tekście rekompensuje wszystko.



P.S. A pies merdający ogonem? Coś chyba jednak przeżywa :)
Optymista uważa, że żyjemy w najlepszym ze światów. Pesymista obawia się, że to może być prawda.

6
Bardzo przyjmnie się czytało, chciałabym się dowiedzieć ciągu dalszego.

Wyróżniająca się stylizacja, miękko wchodzi w ucho i łaskocze poczucie humoru:
- A co tam ma w lekramówce. W sklepie był? – Hela Kazimierzowa wypłynęła na ganek. – Niech wejdzie i filców nie zdejmuje. Nie ścierali jeszcze my kurzów.
Słyszy się melodię języka, rytm, dialogi są akuratne, czyli zaczynają się i kończą dokładnie tam, gdzie powinny i trwają tyle ile powinny, by nie znużyć.



Kan, wiesz że lubię Twoje pisanie. Ciężko dawać sensowne rady Autorowi takich zdań i wywodów:
I świnia, ale troszeńkę mniejszy niż krowa, albo koń. Tylko człowiek jest na tyle głupi, żeby słuchać innych. Powiedz mi, kochanieńki po cholerę człowiekowi wolna wola? Taka Stalowa Wola jest potrzebna na przykład dla takiego Szopena. Ale po co wolna wola ludziom, hę?


łapiesz szczegóły charakterystyczne dla postaci ale nie popadasz w byłą chorobę. Zręcznie je wplatasz - znów - nie nużąc Czytelnika i nie popadając w coś, co jest obciążeniem amatorów - wylistowanie cech przymiotnikami po przecinku. Popatrzmy na to zdanie:
wdowy o złotym sercu i złotych jedynych dwóch zębach
Powtarzasz określenie złoty, odnosząc go zarówno do cech charakteru i wyglądu. Efekt jest lekko komiczny. Od razu lubimy tę postać, rozumiemy o co Ci jako Autorowi chodzi. Rzucasz zaledwie szkic - wierząc, że Czytelnik ujrzy ją w wyobraźni. Tak się dzieje. Lubię, kiedy Autor ufa mi jako Czytelnikowi :) i zostawia w swoim tekście margines do interpretacji wynikłych z moich dotychczasowych doświadczeń i mojej wyobraźni. To jest to, co stanowi element gry między Autorem a Czytelnikiem: podprowadzasz mnie do punktu obserwacyjnego i wskazujesz, gdzie mam patrzeć. Reszta jest magią :)

Co mogę więcej rzec: zaprowadź mnie / nas i pokaż, gdzie mamy patrzeć. Więcej tekstów, Kan. Więcej!



Pozdrawiam

Zuzanna
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek

uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek

Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”