„Czas nie leczy ran”
Nazywam się Paniel Dałka. To niecodzienne nazwisko wzięło się z braku kompetencji położnej, która wypełniała rejestr w dniu moich urodzin. A może chciała się jakoś zemścić za to, ze rodzice dali jej na imię Andrzej? W każdym razie na urzędowych papierkach musi się podpisywać Andrzej Kostrzena, a znajomym przestawia się jako Andrzelika.
Koledzy nazywali mnie geniuszem, a ja nigdy nie zaprzeczałem. Było tak, ponieważ zawsze znajdywałem jakieś wyjście, a każdy wzór umiałem zastąpić innym, wymyślonym przeze mnie wzorem. Te lata świetności już minęły, a mi zostały tylko wspaniałe wspomnienia. Chciałem się z wami podzielić tym wszystkim, bo nic innego nie mam. Siedzę teraz pod mostem jako siedemdziesięcioletni nieudacznik. W moim wieku nie można od pamięci oczekiwać wiele i choć ja na swoją nie narzekam, nie umiem przywołać wszystkiego, co minęło. Opowiadać zacznę od czasów gimnazjalnych, bo tam się moja przygoda tak naprawdę zaczęła. Tak więc wysłuchajcie mnie jeśli chcecie.
****
Szedłem korytarzem i zauważyłem, ze na tablicy ogłoszeniowej wisi zdjęcie. Podszedłem bliżej. Była to część kampanii wyborczej do młodzieżowej rady gminy, a kandydatem był Michał Dragan. Bardzo go lubiłem, więc dla jego dobra przykleiłem na jego twarz papierowy kwiatek służący do ozdabiania gazetek szkolnych. W tej chwili poczułem, kogoś za moimi plecami, obróciłem się i w ostatniej chwili złapałem draganową rękę, zmierzającą ku mej twarzy. Od razu wiedziałem, że to za tego kwiatka. Wyjaśniłem to. Mianowicie udowodniłem mu, że z takim promowanie swojego wizerunku daleko nie zajdzie. Otóż zrobienie trzech błędów w jednym wyrazie nie kwalifikuje go nawet do zamiatania mało ruchliwej ulicy. Michał, jak można było się spodziewać, nie widział nic podejrzanego w wyrazie „Frzysko”, dlatego postanowiłem zająć się jego kampanią.
Zaczęliśmy od zdjęcia żelu z włosów, którego Michał używał zamiast szamponu, ale to dalej nie pomagało, a ja miałem ochotę założyć mu worek na głowę. Musiałem wymyśleć coś, co odmieni go choć o kilka stopni. Myślałem długo, ale było to zadanie ponad moje możliwości, więc zostawiłem jego wygląd i zająłem się równie ważną sprawą, a mam na myśli spotkanie z wyborcami. Ułożyłem ambitne przemówienie i kazałem Draganowi wykuć je i nie pytać, co oznaczają te wszystkie słowa. Wydawało mi się, że osiem dni, bo tyle zostało do ustalonej daty spotkania ze społecznością szkoły, jest wystarczającą ilością czasu na wykucie dwudziestu trzech zdań. Okazało się, że było to bardzo proste, tylko Michał nie wiedział, że trzeba po kolei, a ja musiałem robić z siebie kretyna i siedzieć pod stolikiem dyktując, co ma mówić kandydat. Pozytywnie z tego wybrnęliśmy, bo ludzie na koniec skandowali nazwisko Michała, co świetnie wróżyło. Wtedy byłem już pewny jego wygranej.
Nadszedł dzień wyborczy. Uczniowie wrzucili swoje karty do urn, a dwie godziny później miały być wyniki. Tak też się stało. Wygraliśmy czterdziesto procentową przewagą nad drugim kandydatem, co oczywiście nie było zaskoczeniem. Dało to Michałowi pozycję przewodniczącego samorządu młodzieżowej rady gminy, a mi wielką satysfakcję.
Od tego czasu miedzy mną, a Michałem umacniała się przyjacielska więź. Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Zawsze potrafiliśmy znaleźć coś ciekawego do roboty.
Piątkowego wieczoru byłem z Draganem w szkole. Korzystając z okazji, ze woźny Stasio sprzątał sale gimnastyczną chcieliśmy trochę pograć w siatkówkę. Pan porządkowy oczywiście się na to zgodził, prosił tylko, by mu nie przeszkadzać. Gdy graliśmy w siatę zawsze ja wystawiałem piłkę, a Michał lał ją swoją potężną łapą w pierwszy metr. Wyglądało to naprawdę imponująco, a było to dopiero rozgrzewka. Za którymś razem Michał odbił do mnie piłkę i krzyknął, żebym dał mu na zabójcę, bo tak nazywaliśmy najsilniejszy atak. Wystawiłem. Michał wybił się mocno w górę, wziął zamach i ominął z piłką. Spadł na parkiet. Nie utrzymał równowagi i poleciał na Pana Stasia, który obok zmiatał pobocze boiska. Woźny upadł, a Dragan stał przez kilka sekund osłupiały, aż padł. Towarzyszył temu odgłos łamiącej się kości. Wystraszyłem się i podbiegłem. Wybuchłem śmiechem, bo to nie kość, a kij od miotły utkwił w odbycie Michała i podczas upadku złamał sie w pół. Jemu chyba nie było do śmiechu. Wezwałem karetkę. Zabrali go twierdząc, że miewali gorsze przypadki i że wyjdzie z tego. Nie pozwolili mi jechać z kumplem.
Rankiem pojechałem na stopa do szpitala. Michał był nieprzytomny, a na jego sale nie można było wchodzić. Stanąłem więc na korytarzu i patrzyłem na kolegę przez szybę. Lekarz widząc, że przyszedłem do pacjenta w odwiedziny, podszedł do mnie i podzielił się opinią.
Jeszcze wczoraj myśleliśmy, że to będzie zwykły zabieg, że zwykły towocik wystarczy. Okazało się jednak, iż kij był sękaty, przez co nie mogliśmy całościowo go usunąć z organizmu Pana Michała. Zrobiliśmy, co mogliśmy. Sprawy fizjologiczne nie będą problemem, gorzej z poruszaniem się. Jedyny ratunek to przeszczep odwłoku. Z dawcą nie będzie trudno, ale operacja możliwa jest tylko w USA i kosztuje na polskie siedemdziesiąt tysięcy złotych. Pacjent powinien przebudzić się za jakąś godzinę. Będzie, go można ostrożnie zabrać do domu.
Po powrocie do domu Dragan nie wychodził z łóżka przez kilka godzin, a ja siedziałem przy nim pocieszając go, że to nie jest takie straszne i że jest wiele osób, które nawet tego nie mają. Obiecałem też, że znajdę pieniądze na jego operacje.
Następnego dnia Dragana do szkoły przywiózł tato. Michał nie wyglądał dobrze. Miał dwa razy większą dupę niż zwykle to bywało. Jego chód przypominał wędrówkę najedzonej kaczki. Szedł sztywno, bujając się solidnie na boki. Wyglądało to niecodziennie i mimo, że Dragan był w tym momencie inwalidą nikt ze trzystu uczniów nie krył uśmiechu. Wymyślono mu nawet nowy przydomek, Kwadrat.
Po kilku dniach Michał miał się lepiej, poszliśmy nawet pograć w siatkówkę. Nie wyglądało to tak jak kiedyś. Kwadrat wyskakiwał do piłki dokładnie tak jakby miał klina w dupie, bo miał, a gdy był w górze zwykle nie trafiał w piłkę lub kierował ją w sufit wysokiej na dwadzieścia metrów hali. Był w tym naprawdę niezły… Po grze Dragan chciał ze mną pogadać. Powiedział mi, ze wstyd mu być przewodniczącym rady. W tym stanie nie mógł prawić tej funkcji. Według mnie nawet przed wypadkiem nie mógł. Postanowił oddać mi stanowisko. Tak też się stało. Nazajutrz byłem już przewodniczącym.
Chciałem to jakoś wykorzystać. Napisałem lipny projekt rozbudowy chodników w naszej gminie. Dostałem na to dziesięć tysięcy. Za pięć stów kupiłem trzysta kilo wapna i zabieliłem krawężniki. Resztę kasy przeznaczyłem na Dragana. Nadal jednak było to za mało. Do dalszej zbiórki zwerbowałem kompana, Franciszka Kozakiewicza. To był gość. Był o cztery lata starszy, a chodziliśmy do tej samej klasy. Wśród nauczycieli nie był szanowany, to dlatego, że mówili o nim ostatni wisznicki menel, mimo tak młodego wieku.
Musieliśmy nazbierać jeszcze sześćdziesiąt kawałków. Czułem, że muszę dopiąć tego w jakiś sposób. Pocieszałem się tym, że jestem Polakiem, bo przecież mamy Małysza i jako pierwsza nacja na świecie opracowaliśmy sposób picia denaturatu, płynu borygo, wody kolońskiej, ale nijak mi to nie pomagało w zbiórce pieniędzy.
Potrzebowaliśmy jakiegoś planu. Ten przyszedł szybko. Jako nowy przewodniczący rady miałem pięćdziesiąt procent głosów i praktycznie nikt inny nie istniał. Tak więc ogłosiłem przebranżowienie rady na sektę destrukcyjną, a właściwie abstrakcyjną. Franek wymyślił ideę… Jak wiadomo człowiek oprócz potrzeb oczywistych, takich jak oddychanie, czy sen potrzebuje czegoś więcej. Wystarczy do niego trafić, a pieniążki same będą wpływały. Ja dołożyłem do tego bożka Alkatela i zrobiłem mały ołtarzyk w byłej siedzibie rady gminy. „Nołkoms”, tak nazywaliśmy sektę, a polegała na tym, iż każdy nowy członek wyrzekał się swojego telefonu, a pieniądze z abonamentu przeznaczał na naszą religię. Spojrzałem na to wszystko jeszcze raz, jak to się mówi „świeżym okiem” i niestety zwątpiłem, ale Kozakiewicz zapewniał, że wszystko opracował i będzie to najbardziej dochodowy biznes w kraju. Warto dodać, że wymyślił to w pięć minut. No dobra, dałem mu szansę, choć nie wierzyłem w cokolwiek pozytywnego. Mieliśmy zacząć rankiem. Odłożyliśmy szkołę na bok i poszliśmy do naszej salki. Przez cały dzień tak, jak się spodziewałem, nic się nie działo, nie było ani chętnych, ani pieniędzy. Jednak tym razem to ja chwyciłem odrobinę geniuszu i zorientowałem się, że jedynymi osobami jakie wiedzą o naszym przedsięwzięciu jestem ja i Franek. Toteż zainspirowało mnie do zrobienia kampanii reklamowej, bo przecież byłem dobry w tym fachu. Przygotowałem ulotki, a Franek rozniósł je po domach. Kolejny dzień miał zaowocować. To było to! Okazało się, że trafiliśmy. Chętnych było jak po banany za komuny. Tak więc nie pozostało mi nic innego prócz ,postawienia stoliczka przed wejściem do naszej świątyni. Wierni tryskali euforią pierwszy z nich uściskał mnie i powiedział.
Duszpasterzu, nie wiem, czy mogę tak do pana mówić. Nie ważne. Jestem wniebowzięty. Gdy przeczytałem waszą ulotkę poczułem się jakbym na nowo się urodził. Daliście ludziom to, czego tak naprawdę potrzebują. To dobro, jakie stworzyliście powinno być wam wynagrodzone! Ja mogę powiedzieć, dziękuję.
Ja wiedziałem, że ma coś jeszcze do zrobienia, tak więc podsunąłem mu pod nos czarny worek na odpadki, a ten bez zastanowienia wrzucił swój telefon.
Interes się kręcił, po pierwszym dniu mieliśmy już osiemdziesiąt telefonów, a po tygodniu przestaliśmy je liczyć. Abonamenty regularnie wpływały na nasze konto. Nazbieraliśmy już na operacje. Na nasze nieszczęście, co dobre szybko się kończy… Po miesiącu do tyłka przyczepiła nam się skarbówka z jakąś inspekcją pracy. Myślałem, że to nie ma się nijak do naszej religii. Zostaliśmy jednak nazwani nielegalną firmą. Ja nie mogłem nic zrobić, a oni nałożyli na nas ogromną karę. Wszystkie pieniądze diabli wzięli, co za tym idzie draganową operację też… Rozpłakałem się. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, Franek czuł to samo. Było okropnie. Trzeba było coś zrobić. Nie mogłem tego tak zostawić! Sprzedałem wszystko, co miał Franek. Niestety miał tylko poprzednio roczną prenumeratę gazety „Dekarz”. Na skupie makulatury dostałem za to sześć pięćdziesiąt. Było to za mało. Wziąłem się w garść i sprzedałem bizona mojego tata. Wygonił mnie za to z domu, ale w tej chwili liczyło się tylko dobro Dragana. Miałem pieniądze na właściwy cel.
Na organ trzeba było złożyć, nieładnie mówiąc, rezerwację. Zadzwoniłem i to zrobiłem. Kazano nam być za pół miesiąca. Tak więc wydawało się, że mamy czas. Mieliśmy trochę kasy w zapasie, więc postanowiliśmy pojechać wcześniej i zwiedzić obczyznę, a żeby mieć więcej forsy na pamiątki, zamówiłem najtańsze bilety na rejs do Stanów. Po czterech dniach byliśmy już na statku. Dragan cieszył się jak małe dziecko, że już niedługo wszystko wróci do normy. My cieszyliśmy się razem z nim. Płynęliśmy tak i płynęliśmy. Coś było nie tak, miałem złe przeczucie, ale w końcu zobaczyliśmy ląd. Kwadrat podskakiwał z radości, chyba nawet na chwile zapomniał o tym, że coś mu uwiera. Zeszliśmy ze statku. Bardzo się zdziwiliśmy, a przynajmniej ja, bo byłem pewny, że kangurów w Ameryce nie ma, a jeden właśnie wypasał się dziesięć metrów ode mnie. Przeszedłem się kawałek. Nic nie pasowało, inaczej wyobrażałem sobie ten kraj. Byłem pewny, że zamówiłem bilet do Stanów. Wyciągnąłem go, żeby się upewnić. Tak też było, nie doczytałem tylko, że z przesiadką w Sydney. Powiedziałem o tym chłopakom. Michał się załamał, bo nasz statek odpływał dopiero za dwa dni. A musimy być w Stanach za trzy. Nie było szans dopłynąć na czas. Próbowałem jakoś przełożyć operację, ale wszystko było już umówione i nie było o tym nawet mowy. Zaczęła się walka z czasem. Weszliśmy na pokład naszego statku. Trzeba było coś wykombinować. Na początku wiosłowaliśmy, ale nie wpływało to na prędkość, z jaką mknęliśmy po wodzie. Później cichaczem wyrzuciliśmy trochę zaopatrzenia pokładowego, aż natrafiliśmy na beczkę spirytusu do czyszczenia pokładu. Z lekcji fizyki wiedziałem, że rakiety latają w kosmos na alkoholu. Włamaliśmy się do maszynowni, obezwładniliśmy pracowników, przytargaliśmy beczkę i wlaliśmy zawartość to zbiornika. Po chwili kadłub statku uniósł się w górę, a śruby tak szybko zaczęły się kręcić, ze woda wokół nich zaczęła parować. Dobiliśmy do portu, zeszliśmy ze statku, a ten eksplodował. Zamówiliśmy taksówkę i kazaliśmy wieść się do Szpitala świętej Anny, bo tam Dragan miał mieć przeszczep. Dojechaliśmy. Wziąłem Michała na ręce i wbiegłem na sale operacyjną. Kazali mi położyć go i czekać na zewnątrz.
Siedzieliśmy sześć godzin, aż wreszcie Michał wyjechał z Sali. Podbiegliśmy do niego, ale jeszcze spał. Podszedł do nas lekarz. Dobrze, że Franek znał angielski, rozumieliśmy, co mówi.
Niestety, przyjechaliście o godzinę za późno, organ dawcy obumarł. Próbowaliśmy jeszcze chirurgicznie przywrócić pierwotny stan odwłoku pana Michała. Nie powiodło się, za głęboko siedzi… Nie chcieliśmy go stracić. Przykro nam, robiliśmy, co mogliśmy. Będzie musiał nauczyć się z tym żyć.
Ja byłem załamany, a co musiał czuć Michał… Wróciliśmy do kraju. Mimo wszystko Kwadrat był nam wdzięczny za wszystko, chciał mi jakoś pomoc, bo zostałem bez dachu nad głowa, ale nie miał jak. Nie pozostało mi nic, prócz wprowadzenia się pod most. Chłopaki podzielili mój los. Byliśmy tak załamani, że nie widzieliśmy perspektyw na życie. Przesiedzieliśmy pod mostem pięć lat, żywiąc się pająkami, ślimakami, szczurami i mchem, który porastał betonowe płyty mostu. Przez te kilka lat tak zdziadzieliśmy, że baliśmy się wyjść poza naszą norę. Kozakiewicz się odważył i po dwóch dniach wrócił. Zachowywał się jak małpa. Nie umiał już nawet mówić.
****
Teraz, gdy mam już dziewięćdziesiąt lat, można powiedzieć, że nie zostało mi wiele. Zmarnowałem swoje życie, podobnie jak moi kumple. Frankowi przez te lata urósł ogon i jedyne, co robi to wisi na wystającym z sufitu drucie zbrojeniowym. Kwadrat, właściwie teraz Kwadzio, od kilki dni nic nie je, tylko siedzi po turecku i waha się na boki. Kilkanaście lat temu zabudowaliśmy nasz mościk. Jako cegieł użyliśmy kamieni z rzeki, a jako zaprawy mułu. Zostawiliśmy tylko małe okienko, żeby całkowicie się nie odzwyczaić od światła. Nikt chyba nigdy nie dowiedział się, że tu mieszkamy, dlatego zapisałem naszą historie na ścianie naszej klitki, fajnie jeśli ktoś to kiedyś przeczyta… Napisałem to latem coś około 2080roku. Straciłem rachubę czasu.
Wszelkie podobieństwa są przypadkowe.
3
Ten tekst już weryfikowałem trzy razy.
Trzy razy kasowałem to co napisałem.
Trzy razy łapałem się na tym, że nie łapię humoru.
Jednak muszę się wziąć w garść i zrobić to za jednym zamachem.
Język. Powtarzam to jak mantrę, ale nic nie poradzę, że nie podoba mi się dzisiejszy sposób pisania młodych. Nie macie bogatego doboru słów? Nie potraficie wymyślić czegoś co nie będzie humoreską lub opisem problemów nastolatków? Boli mnie ten fakt. Strasznie.
Drugie "wzorem" zbędne.
Tyle ma gdy kończy. Opowiadał ją przez dwadzieścia lat?
Nie chce mi się cytować błędów. Przez język i sposób budowy zdań mam ochotę zacytować cały tekst. Napisać go od nowa. Nie zrobię tego, bo i po co?
W ogóle budowa pozostawia wiele do życzenia. Jest strasznie niedopracowana. Gdyby nie to, że wiem iż na forum żeby powstały akapity trzeba zrobić pewien myk, to powiedziałbym, że ten tekst to zbity blok liter i przydałoby się go trochę pociąć. W sumie to powiem to - potnij ten tekst nieco.
Nie cierpię humoresek, w dodatku absurdalnych. Są według mnie stratą czasu. żeby napisać coś takiego nie trzeba wiele czasu. Po prostu siadasz i piszesz, zero myślenia, zero pomysłu. Walisz w klawiaturę i już. Co powstanie to humoreska. Dla mnie to literatura niszowa.
Nic to. Kończę swoją wypowiedź i biorę się za pisanie felietonu o tym zjawisku.
Trzy razy kasowałem to co napisałem.
Trzy razy łapałem się na tym, że nie łapię humoru.
Jednak muszę się wziąć w garść i zrobić to za jednym zamachem.
Imię też należy chyba do niecodziennych. Ja się z nim jeszcze nigdy nie spotkałem. Widzę, że to imię i nazwisko powstało z przestawienia liter w twoich prawdziwych danych osobowych. Mam nadzieję, że nie opisujesz tutaj siebie.
Nazywam się Paniel Dałka. To niecodzienne nazwisko
Język. Powtarzam to jak mantrę, ale nic nie poradzę, że nie podoba mi się dzisiejszy sposób pisania młodych. Nie macie bogatego doboru słów? Nie potraficie wymyślić czegoś co nie będzie humoreską lub opisem problemów nastolatków? Boli mnie ten fakt. Strasznie.
a każdy wzór umiałem zastąpić innym, wymyślonym przeze mnie wzorem.
Drugie "wzorem" zbędne.
Tyle lat ma gdy zaczyna nam opowiadać swoją historię.Siedzę teraz pod mostem jako siedemdziesięcioletni nieudacznik
Teraz, gdy mam już dziewięćdziesiąt lat,
Tyle ma gdy kończy. Opowiadał ją przez dwadzieścia lat?
Tutaj jest dialog? Tak? To może zaznacz to jakoś. Wisz myślnik czy coś w tym stylu. W tym momencie wygląda jakby sam narrator mówił to do siebie.Wierni tryskali euforią pierwszy z nich uściskał mnie i powiedział.
Duszpasterzu, nie wiem, czy mogę tak do pana mówić. Nie ważne. Jestem wniebowzięty. Gdy przeczytałem waszą ulotkę poczułem się jakbym na nowo się urodził. Daliście ludziom to, czego tak naprawdę potrzebują. To dobro, jakie stworzyliście powinno być wam wynagrodzone! Ja mogę powiedzieć, dziękuję.
Nie chce mi się cytować błędów. Przez język i sposób budowy zdań mam ochotę zacytować cały tekst. Napisać go od nowa. Nie zrobię tego, bo i po co?
W ogóle budowa pozostawia wiele do życzenia. Jest strasznie niedopracowana. Gdyby nie to, że wiem iż na forum żeby powstały akapity trzeba zrobić pewien myk, to powiedziałbym, że ten tekst to zbity blok liter i przydałoby się go trochę pociąć. W sumie to powiem to - potnij ten tekst nieco.
Nie cierpię humoresek, w dodatku absurdalnych. Są według mnie stratą czasu. żeby napisać coś takiego nie trzeba wiele czasu. Po prostu siadasz i piszesz, zero myślenia, zero pomysłu. Walisz w klawiaturę i już. Co powstanie to humoreska. Dla mnie to literatura niszowa.
Nic to. Kończę swoją wypowiedź i biorę się za pisanie felietonu o tym zjawisku.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
4
Wiesz, czego mi brakuje? Jakiegokolwiek napięcia. Czegoś, co by mnie zaintrygowało. W tym tekście nie znalazłam niczego interesującego, choć narobiłam sobie nadziei na jakąś porywającą historię. Wiesz, starzec mieszkający pod mostem...
Nie czuć tego, a szkoda. Zero dramatu.
Opowieść opowiedziana po łebkach, w ogóle ciężko się czyta ( blok tekstu, brak akapitów, błędy).
Przykro mi, nie podobało mi się.
Zaczęła się walka z czasem.
Nie czuć tego, a szkoda. Zero dramatu.
Opowieść opowiedziana po łebkach, w ogóle ciężko się czyta ( blok tekstu, brak akapitów, błędy).
Przykro mi, nie podobało mi się.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
Jedyny imperator: władca porcji lodów."
.....................................Wallace Stevens
5
Tekst jest okropny. Nie dlatego, że są brzydkie litery, ale to w jaki sposób je zestawiłeś i co z nimi zrobiłeś. Na początku sądziłem, że czytam jakieś szkolne opowiadanie pt. ' Mój dzień", ale im dalej, tym mnie bardziej odrzucało i gdzieś mniej więcej w połowie skończyłem.
Narracja toczona z pierwszej osoby wymaga dużej wprawy i wyczucia, aby nie nudziła. Wszystko musi być przemyślane i wywarzone – z błyskiem. U Ciebie przypomina zapis z blooga z połączeniem bełkotu podczas rozmowy nastolatków i stąd całość odpychała mnie. Poza tym, nie wiem czy widziałeś to co postnołeś – ale to jest MASA tekstu, a nie opowiadanie... po prostu bryła wyrazów i pomijając już formę, to tez odpycha.
Co nie znaczy, że masz rezygnować. Przede wszystkim nastaw się na pracę nad tekstem, jeżeli zamierzasz kontynuować swoją przygodę z piórem. Tutaj kilka podpowiedzi.
- Stosuj akapity. Oddzielaj pełne bloki sytuacyjne/narracyjne/dialogowe w taki sposób, aby i czytelnik mógł zrobić małą pauzę na przemyślenia.
- Pewne myśli narratora/opowiadającego można wrzucić w nawias i tekst, poza tym że będzie bardziej przejrzysty, zyska na jakości.
- pomiędzy etapami stosuj płynne przejścia, a gdy stosujesz dziwaczne skoki czasowe/sytuacyjne, to nie rób z czytelnika osła, i w jakiś sposób wyjaśnij to – a jak uzasadniać nie masz ochoty, to spraw, że ten skok będzie np. standardem od początku.
Narracja toczona z pierwszej osoby wymaga dużej wprawy i wyczucia, aby nie nudziła. Wszystko musi być przemyślane i wywarzone – z błyskiem. U Ciebie przypomina zapis z blooga z połączeniem bełkotu podczas rozmowy nastolatków i stąd całość odpychała mnie. Poza tym, nie wiem czy widziałeś to co postnołeś – ale to jest MASA tekstu, a nie opowiadanie... po prostu bryła wyrazów i pomijając już formę, to tez odpycha.
Co nie znaczy, że masz rezygnować. Przede wszystkim nastaw się na pracę nad tekstem, jeżeli zamierzasz kontynuować swoją przygodę z piórem. Tutaj kilka podpowiedzi.
- Stosuj akapity. Oddzielaj pełne bloki sytuacyjne/narracyjne/dialogowe w taki sposób, aby i czytelnik mógł zrobić małą pauzę na przemyślenia.
Korzystając z okazji, ze woźny Stasio sprzątał sale gimnastyczną chcieliśmy trochę pograć w siatkówkę. Pan porządkowy oczywiście się na to zgodził, prosił tylko, by mu nie przeszkadzać
- Pewne myśli narratora/opowiadającego można wrzucić w nawias i tekst, poza tym że będzie bardziej przejrzysty, zyska na jakości.
Korzystając z okazji, ze woźny Stasio sprzątał sale gimnastyczną chcieliśmy trochę pograć w siatkówkę. Pan porządkowy zgodził się na to (prosił tylko, by mu nie przeszkadzać).
- pomiędzy etapami stosuj płynne przejścia, a gdy stosujesz dziwaczne skoki czasowe/sytuacyjne, to nie rób z czytelnika osła, i w jakiś sposób wyjaśnij to – a jak uzasadniać nie masz ochoty, to spraw, że ten skok będzie np. standardem od początku.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
6
Przeczytałem całe, ale niestety nie mogę napisać, żeby mi się podobało. Obok stosunkowo biednego warsztatu historia raczej denerwująca - ni to zabawne, ni to wciągające. Zaczęło się nieźle, gdybyś poszedł w formę samej humoreski, może by coś z tego było. Jednak im jest dalej tym bardziej absurdalnie i przez to nudniej.
pozdrawiam
pozdrawiam
Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy (Cyceron)
7
Ekhm...Towarzyszył temu odgłos łamiącej się kości. Wystraszyłem się i podbiegłem. Wybuchłem śmiechem, bo to nie kość, a kij od miotły utkwił w odbycie Michała i podczas upadku złamał sie w pół. Jemu chyba nie było do śmiechu.
Po pierwsze: Autor mógłby to jakoś oddzielić, wyróżnić, bo przez chwilę myślałem, że to dalej narracja i "myśleliśmy" = ja i lekarz.Jeszcze wczoraj myśleliśmy, że to będzie zwykły zabieg, że zwykły towocik wystarczy. Okazało się jednak, iż kij był sękaty, przez co nie mogliśmy całościowo go usunąć z organizmu Pana Michała. Zrobiliśmy, co mogliśmy. Sprawy fizjologiczne nie będą problemem, gorzej z poruszaniem się. Jedyny ratunek to przeszczep odwłoku. Z dawcą nie będzie trudno, ale operacja możliwa jest tylko w USA i kosztuje na polskie siedemdziesiąt tysięcy złotych. Pacjent powinien przebudzić się za jakąś godzinę. Będzie, go można ostrożnie zabrać do domu.
Po drugie: <bierze głęboki oddech> żE CO?
Dalej już nawet nie skupiłem się na błędach. Niektóre rzeczy czytałem kilka razy i... przeraża mnie trochę ten tekst. Obyczaj, humor?
Jezus Maria, groteska może tak, ale nie widzę w tym żadnego (sensownego) obyczaju. A humor... strasznie przejaskrawiony. W takiej "Nagiej broni" też są idiotyzmy, dziwne wtrącenia, przedmioty i ludzie zupełnie nie adekwatni do rzeczywistości, ale człowiek ogląda i rozumie, co jest grane. I się zaśmieje pod nosem kilkanaście razy. A tutaj zmartwiłem się o Autora, no bo... jaki widzisz w tym sens?

Jest kilka przebłysków. Tekst o o tym, że mamy Małysza i tak dalej... przełknąłem to z uśmiechem. Ok. Ale reszta jest tak absurdalna, że nie wiem, jak to potraktować

Styl tragiczny. MAKABRYCZNY przez "M" utopione w karmelu. Za duże akapity, za długie zdania, za dużo zaimków, przyimków, przymiotników, zazębiające się podmioty... łozjezusiemaryjo.
Interpunkcja z kosmosu.

Dlatego nie wypisywałem źle zbudowanych zdań, bo to za dużo roboty. Nie wiem, może dziś wieczorem przysiądę jeszcze raz i spróbuję ten *tekst* ogarnąć rozumem.
Dodane po 17 minutach:
E, Martinus, o takie rzeczy nie czepiaj się, przecie ja wrzucam cztery razy większe kloce mojego osobistego shituMartinus pisze: (...) ale to jest MASA tekstu (...)

