Moloch (lekko czarny humor + odrobina akcji)

1
Witam!

Napisałem to opko w ramach odstresowania odsesyjnego (o studencka zgrozo!!! ;) ) Stanowi całość samą w sobie, aczkolwiek przychodzi mi do głowy pomysł na rozwinięcie, może kiedyś... miłego :)





Jest ciepły, letni poranek. Stoję oparty o latarnię, ćmię ulubionego fajka i obserwuję ludzi, którzy wypełzli z mieszkań i zmierzają na przystanki, do pracy. Zawsze mnie ciekawiło, dlaczego terroryści nie podłożą bomby pod taki właśnie tramwaj, na przykład? Przecież, gdyby to jebnęło, dziesiątki ofiar gwarantowane, a jaki strach w społeczeństwie! No ale nic, to są ich problemy, ja mam swój.

żar dochodzi do filtra, jasny znak, że trzeba odkleić się od słupa i zmierzyć z przeznaczeniem. Lewą ręką macam kieszenie, sprawdzam czy wszystko wziąłem, żeby w kulminacyjnym momencie nie okazało się, że jestem w dupie, torbę też szybko badam. Wszystko na swoim miejscu, akcję można zacząć. świeże powietrze dodaje mi energii, usuwa wszelką niechęć, jakiekolwiek wątpliwości, jestem tu, wiem co mam robić i, co ważniejsze, nie mam odwrotu. Przechodzę przez mostek nad ulicą, ręką gładzę stalowe, lekko przyrdzewiałe barierki, po czym wchodzę na parking. Teraz przedemną około sto metrów wolnej przestrzeni, ale już po paru krokach coś się dzieje. Nagle słyszę pisk opon i zza niewysokiego betonowego murka na granicy placu wyłania się stara beemka, łatwo dostrzegam w niej czterech dresów. Zauważają mnie, jednak nie zwracają szczególnej uwagi, jest poranek, chłopaki nie mają jeszcze w głowach nastroju bojowego. Idę dalej po pasie wyznaczonym do jazdy, dokładnie środkiem, bez zwracania uwagi czy pełznę po miejscach parkingowych, czy pomiędzy nimi. Mijam szklaną budkę z rzędami wózków, dalej parę aut, ktoś otwiera bagażnik, jakieś dziecko płacze. A ja to wszystko mam w dupie.

Nienawidzę monotonii, jednocześnie ją kochając. Można wiele powiedzieć o człowieku, patrząc na jego podejście do nudy, braku zajęcia czy nawet zatopienia w beznadziejnej stagnacji codziennych zajęć. Taki marazm można zaakceptować i żyć z nim do usranej śmierci, ale czasem jest tak, że nagle zostaje przekroczony pewien poziom, coś się dzieje, wybój na drodze i bach! nagła zmiana. Godzinę temu otworzyłem oczy, jak zwykle ujrzałem biały sufit, nabrałem powietrza, jak zwykle obróciłem się na bok, by olać rzeczywistość, by spać dalej. Obracając, przejechałem wzrokiem po blacie biurka, a na nim dostrzegłem blanta. Dostrzegłem również jakąś substancję obok tegoż biurka przyklejoną do ściany już chyba od pół roku. Blant, czyli kolejny dzień w łóżku przed monitorem komputera. Nie chciałem tego, ale wczoraj, przedwczoraj, przedprzedwczoraj też nie chciałem, a jednak to robiłem. Zatopienie w beznadziejności. No i się wkurwiłem na samego siebie, nieoczekiwanie ujrzałem ścieżkę ujścia tej frustracji.

Właśnie stoję przed tą ścieżką, przed wrotami do nowego świata.

Budynek jest ogromny. Poprawiam skórzaną torbę, poprawiam rzemień na ramieniu i ostatecznie wchodzę. W nowym świecie od razu wpadam na ścianę zapachu pieczonych kurczaków, przypiekanych steków, prawdopodobnie też smażonych frytek. żółtki swoje stoiska mają tuż przy wejściach, pierwsza linia frontu, jaką musze przebrnąć. Kilka metrów dalej, mniej więcej na środku holu przejściowego uśmiecha się do mnie hostessa, chyba tak się mówi na kobiety z darmowymi próbkami czegokolwiek. Staję przy niej, coś bełkocze, biorę z tacy dwa kawałki sera i uciekam. Przez żołądek do serca? Może, ale ona obrała złą drogę, może gdyby miast sera miała szynkę? Ten budynek, to chyba miasto wewnątrz miasta, można by tu żyć i nawet nie wiedzieć, że coś istnieje poza jego ścianami. W okolicy sprzedawcy podnoszą szare rolety, otwierają kratowane, stalowe drzwi, by dać sobie szansę na wyciągnięcie forsy od naiwniaków mojego pokroju. Te punkty sprzedaży to jakby zewnętrzny pierścień, otaczający właściwe centrum, przez który trzeba przebrnąć, by dostać się do środka.

Przechodzę, mimo braku doświadczenia w takich eskapadach śmiało pokonuję metr za metrem, aż w końcu dochodzę do jednego z tunelów prowadzących ku głównym kasom. Przebijam się przez bramkę, pełznę w przestrzeni, której granice ściśle wyznaczają metalowe barierki, by po około dwudziestu krokach wyrwać się na totalną wolność. Totalną, hmmm, muszę jeszcze zapomnieć o miliardzie kamer, setkach ochroniarzy i łypiących na mnie nieznajomych. Nie zapominam, ale przełamuję stres, nakazując twarzy pozycję zadowolenia z życia i ruszam dalej.

Iść od razu zmierzyć się ze smokiem czy może obadać sytuację? Może lepiej od razu iść, tylko gdzie? Totalna dezorientacja, wychodzi mój brak obycia. Stoję lekko oszołomiony, czuję, jak przez nogawki wylewa się cała pewność, jaką jeszcze przed kilkoma sekundami mocno przytrzymywałem zwieraczami. Zerkam w prawo i me źrenice natychmiast się powiększają, przerzucam szybko wzrok na lewo i w skroniach czuję rozsadzające, pulsacyjne ciśnienie, patrzę przed siebie i prawie mdleję. Za długo stałem w bezruchu między regałami, przez co nieopatrznie przyciągnąłem uwagę ochrony. Już na mnie lecą z trzech stron, oby tylko od tyłu mnie nie capnęli, tam widzę drogę ucieczki. Ale z tyłu przecież mam kasy, nie mogę ot tak wyjść. A jednak, panika bierze górę, powoli, że niby jestem lekko nierozgarnięty wycofuję się, lecz po dwóch krokach znowu staję. Kurwa! Przecież strach odwagą trzeba zwalczać! Zaczynam więc kozaczyć, wybieram na cel jeden kierunek i zdecydowanie ruszam, hardo wysuwam kopię, celuję w przeciwnika.

Kilkanaście metrów...

Po plecach ściekają mi krople potu.

Kilka metrów...

Wargi drgają, żuchwa uderza o szczękę.

Mijamy się...

Czuję zapach jego potu, gość chyba jest po nocnej zmianie. Nagle z ofiary staję się zwierzyną, delikatnie, niepozornie muskam go wzrokiem, uśmiecham się przebiegle, mijam i kiedy tylko zachodzi możliwość, skręcam w lewo. Czuję ulgę i znów chłodne opanowanie, pierwsze starcie wygrane, co dodaje mi śmiałości.

Traf chce, że wpadam między regały z konserwami, pasztetami, pulpetami w słoikach i całym tym gównem, co przydatne do spożycia będzie jeszcze dzień po końcu świata. A na finiszu tej zakonserwowanej pułapki zostaję wzięty w ogień krzyżowy super promocji szynki "Wieprzowinka" - przy zakupie dwóch dużych puszek, jedna mała gratis - oraz sosów słodko-kwaśnych - przy zakupie dwóch, możesz pocałować kasjerkę w dupę. Nawet nie wnikam, o co dokładnie chodzi.

Walę prosto przed siebie.

Było mięso, były sosy, logika podpowiada, że teraz powinno być coś w stylu makaronów, ale psychologia sprzedaży w moim wykonaniu widocznie leży i kwiczy, gdyż po żarciu przyszła kolej na sprzęt AGD. Może jednak logiczne takie rozmieszczenie, żarcie na pewno kojarzy się z kuchnią, a kuchnia to przecież AGD, ale moje makarony wcale nie były gorsze. Z lewej mikser za sto dwadzieścia złotych, miesiąc temu mama kupiła taki sam za dwieście. Dalej mikrofala za cztery stówki, chciała kupić podobną za sto pięćdziesiąt więcej, czyli w tym przypadku jest do przodu. Na końcu coś zajebistego! Normalnie biały kruk, dzbanuszek do grzańca! "Teraz już nigdy Ci nie wykipi, zawsze będzie idealny", czytam, co jest napisane. Oglądam go, może mają jakąś promocję, może dodają roczny zapas przyprawy do grzańca? Niestety, więc sram na to, nieopatrznie łapię się w pułapkę promocyjną. Trudno.

Wychodzę z tunelu i czuję się, jakbym trafił co najmniej na drogę międzyplanetarną, jakkolwiek by ona nie wyglądała. W prawo przestrzeń niczym nieograniczona, w lewo to samo, gdzieś w oddali, niczym maszty statków na horyzoncie morza majaczą stanowiska kasowe. Wszędzie odnogi, rozgałęzienia, nowe ścieżki, istny labirynt, powinni rozdawać przewodniki przy wejściu. Chcesz padlinki? Idź tam, chcesz jajeczko? Idź tam, a może komputer? Ależ oczywiście, idź tam. Kurwa, cudowne takie zwiedzanie, to lepsze niż oglądanie zabytków, tu coś piknie, tam ktoś krzyknie, zawsze coś ekscytującego może się zdarzyć. Niby postanowiłem nie palić, ale takie miejsca zdecydowanie są ciekawsze po spożyciu, tylko że teraz muszę załatwić życiową sprawę, więc chyba dobrze, że na trzeźwo, że odpowiedzialnie, że ze stresem walczę i w ogóle.

Znowu za długo stoję w miejscu, za długo się rozglądam, sprawiając wrażenie, jakbym badał okolicę dokąd mogę uciec z tym, co ukradłem. Ale teraz już bez zastanowienia walę prosto na jednego ze zbliżających się ochroniarzy. Patrzę mu w oczy, nie uśmiecham się, marszczę brwi, zagryzam wargi, coś mruczę pod nosem i kiedy jesteśmy dwa metry na przeciw siebie bum! Pęcherz krzyczy DO KIBLA!!!... Hmmm.

- Przepraszam, gdzie tu jest WC?

- Tylko dla klientów sklepu - mruczy beznamiętnie, patrząc gdzieś przed siebie, nie na mnie. Ty ignorancie pierdolony.

- Ale ja jestem klientem.

- Ma pan paragon? – Przybiera minę, jakby określenie „pan” było najeżone kolcami i, przechodząc przez gardło, ostro raniło jego ścianki.

- No przecież nie kupiłem jeszcze nic.

- Więc nie jest pan klientem.

- Ale jestem! Przecież gdybym kupił, musiałbym wyjść, a gdybym wyszedł nie musiałbym tutaj iść do WC, tylko...

- Przykro mi, przepisy. - Wzrusza ramionami. - Trzeba było wziąć jakiś stary paragon.

- Ale ja tu pierwszy raz... - Jego kamienne spojrzenie mówi "Mam to gdzieś". - Ale ja muszę! Nie wytrzymam - prawie go błagam.

- Przepisy - mówi, odchodząc.

Przepisy? To ja cię mam głęboko w dupie. Zmierzam do pierwszego z brzegu regału, a tych jest co najmniej kilka, chowam się za rogiem, za stoiskiem z super promocją, rozsuwam rozporek i...

- Co pan robi?! - słyszę skrzek za plecami.

- Słucham?

- Co pan robi?! Przecież to sklep, nie las.

- Proszę pani, przepisy - wzruszam ramionami.

- Jakie przepisy?! Zaraz zawołam ochronę!

- Nie potrzeba, poradzę sobie.

- Słucham?! - Nie wiem, po jaką cholerę im parasolki w tak letni dzień, ale jeszcze chwila i zacznie mnie nią okładać… Właśnie sam sobie odpowiedziałem. - Potrzeba cię nauczyć wychowania! Dobrych manier! Gdzie masz rodziców?!

- Poza miastem, są na urlopie, a kiedy mają wolne, staję się bezczelny.

- Pójdziesz ze mną - do miłej pogawędki z moherem wdziera się twardy głos ochroniarza, który wyszedł chyba z zupek instant.

Ignoruję go i robię swoje. Dalej spokojnie, ostentacyjnie rozpinam rozporek, grzebię za maluszkiem.

- Przestań albo to się skończy dla ciebie źle! - stukilowa bryła mięsa warczy na mnie.

- źle? - Patrzę na niego zdziwiony. Prowokacyjnie dalej gmeram za sikawką.

- Pójdziesz ze mną. - Wyciąga ku mnie ręce wielkie niczym łyżki koparki.

- Ja? - Zapinam rozporek, jednocześnie przewracając się na promocję za plecami pod naporem jego dłoni. Słyszę, jak konstrukcja kolejnych sosów rozkłada się na części pierwsze. Do jasnej cholery, ile oni tych sosowych promocji tu mają?

Leżę sekundę, po czym spokojnie wstaję. ścieram to całe słodko-kwaśne tudzież meksykańskie gówno, jakie dołączyło do mego ubioru i spoglądam hardo na ochroniarza.

- Załatwiamy sprawę polubownie czy mam dzwonić po policję?

- Cooooo?! - Gość opuszcza żuchwę tak nisko, że prawie ściera z podłogi całą promocję.

- Napadł pan na mnie. - Wzruszam ramionami.

- Posłuchaj gówniarzu...

- Po pierwsze nie gówniarzu, nie przypominam sobie, byśmy na ty przechodzili, po drugie, gdyby pana kolega pokazał mi, gdzie jest ubikacja, nie byłoby tej sytuacji.

Chwila ciszy. Wymiana spojrzeń z babcią, która prawie ciska we mnie piorunami. Widzę, jak staruszka minimalnie kiwa głową, dając zielone światło wszelkim działaniom ochroniarza.

- Idziemy. - Oznajmia, chwytając mnie za ramię, ale zręcznie się wyszarpuję.

- Dokąd i za co?

- Słuchaj mały skurwysynku - syczy, co tylko wzbudza we mnie wściekłość. Dopóki mogę być spokojny jestem, dopóki jestem w stanie się opanować jestem, ale niech tylko drugi raz mnie chwyci, niech zrobi coś głupiego. - Wpakowałeś się w takie problemy, że będziesz musiał sprzedać nerkę, by się z nich wykaraskać.

Sporą część życia spędziłem przed monitorem komputera, oglądając filmy czy też grając w cokolwiek. I, jak się okazało, wszystkie te godziny spędzone na niby odmóżdżaniu mózgu, nie poszły w las. A jeśli poszły, to teraz wyszły.

Nawet nie wiem jak, ale jakoś powaliłem tę bryłę mięsa i w zadowoleniu patrzę teraz na nią, mrugającą w zdziwieniu, coś chyba nawet chce powiedzieć, ale jej usta ruszają się tylko w niemej mowie. Niestety, bryła zdążyła sięgnąć do krótkofalówki i nawet nie wyciągając jej z pokrowca, wezwała kompanów. Niby niechcący, ale jednak częstuję ją kopniakiem w potylicę i traci zupełnie przytomność. Zauważam zaskoczonych sytuacją klientów, ale i tak odchodzą za swoimi sprawami, widocznie takie rzeczy tutaj to chleb powszedni. Z jednym, dwoma bym sobie poradził, jednak zza regałów wyłania się ich cała chmara. Cóż, podnoszę torbę, zakładam na ramię i wolno kieruję w stronę wyjścia. Kieruję... to zbyt mocne określenie, jedynie obracam w zamierzoną stronę i zastygam. Jestem teraz niczym gazela otoczona przez stado lwic. No i moher pod ręką, lew.

- Tak? - nagle babcia wyciąga z kieszeni ultra cienką komórkę i skrzeczy do niej. Skąd ona ma takie ustrojstwo? - Tak?... Cholera, już lecę! - Odkłada sprzęt do kieszeni, poprawia kremowy płaszczyk i spogląda na mnie groźnym wzrokiem. - Masz szczęście, gówniarzu, że wypadło mi coś pilnego - jej głos już nie jest tak żabowaty, owszem starczy, ale twardy, jednolity, wręcz władczy - ale panowie się z tobą rozprawią. - Uśmiecha się szelmowsko i, odchodząc, uderza mnie w udo parasolką, przez co czuję na skórze dziwne dreszcze.

Dobra, moher mniej na głowie, trzeba się zająć tymi w niebieskich uniformach ze złotym napisem na plecach Security. Szans na ucieczkę nie mam żadnych, tylko czy poddać się bez walki? Gdyby tak myśleli powstańcy, Polska teraz nie byłaby wolnym krajem. Analiza, kilka kroków w lewo, będę bliżej tamtych dwóch, ich zdołam powalić, ale reszta zdąży przybiec i rzucić się na mnie niczym hieny na dogorywające zwierzę. Tylko czy mam jakiś inny wariant?

- Gdzie pani idzie? - Słyszę jeszcze zapytanie do staruszki. łypię na nich okiem - Będzie pani świadkiem.

- Młodzieńcze, mam swoje, ważniejsze sprawy, a wy macie kamery. - Babcia jest twarda, nie wdaje się w zbędne rozmowy i natychmiast odchodzi.

To moja szansa, grupa po prawej stoi jeszcze lekko zdezorientowana ucieczką dotychczasowego sojusznika, a ja rzucam się w lewo, wykorzystując ich nieuwagę. Dwaj na przeciw momentalnie stają w rozkroku, że niby zagradzają mi drogę, ale jestem sprytniejszy od nich. Zbliżam się do regału ze słoikami, w których pływa jakaś gęsta ciecz i sięgam po jeden, błyskawicznie odkręcam wieko, by ostatecznie rzucić całością w ochroniarza. Następnie sięgam po drugi słoik...

Skąd u mnie taka zręczność?!!!

... jakim tym razem ciskam kilka metrów przed siebie pod nogi, tworząc coś na wzór lodowej ślizgawki, odbijam się przed plamą i z impetem na nią wskakuję. Z zadziwiającą łatwością utrzymuję równowagę, przejeżdżam aż pod same nogi zdezorientowanego strażnika, podcinam go i upadam, a ten spada prosto na mnie. By mnie nie przywalił, jeszcze w locie, prostuję obie ręce, jedną chwytam go za gardło, drugą uderzam w brzuch i zwalam na bok. Traf chciał, że na lewo, w stronę, gdzie stoi jego kompan i tym sposobem unikam nadlatującej pałki. Ochroniarz, jakiego trzymałem dostał w szyję, widzę jak oczy wywracają mu się do tyłu. Odrzucam go, jednocześnie zwinnym ruchem wyciągam krótkofalówkę i broń przypiętą do pasa, bynajmniej pistolet. Nie bawiąc się w niezdarne gramolenie, płynnym ruchem godnym najlepszego gimnastyka świata robię fikołka do tyłu i ląduję w przykucnięciu. Dwa metry przede mną stoi ochroniarz gotowy do szarży. Mierzymy się wzrokiem sekundę. Prawą dłoń mam położoną na podłodze, tuż obok kałuży tego gęstego czegoś, ale trampki już stoją na tym czymś.

Czas spowalnia, wszystko nagle zachodzi mgłą, kurwa! Oni tego nie wymyślili, oni to doświadczyli! Twórcy "Max Payne'a" wcale nie wymyślili opcji bullet time, oni ją po prostu zerżnęli z rzeczywistości! Niestety, to tylko złudzenie, za dużo po prostu grałem, a teraz emocje robią swoje, we łbie mi się już jebie. Bez namysłu, zdecydowanym ruchem prostuję nogi i... ląduję na pysku, zębami uderzając o podłogę. Nie czuję brudu, tylko to bliżej nieokreślone coś, jest lekko kwaśne, językiem zbieram jakieś listki i coś tam jeszcze.

- No cwaniaczku. - Podchodzi do mnie ochroniarz i stopę kładzie na karku, przyciskając twarz do płytek. - Za to bekniesz - słyszę jego śmiech, śmiech zwycięzcy. Wokół zbiera się reszta jego kumpli. Któryś chwyta mnie za ramiona i szarpie w górę, czuję jak dołącza do niego drugi i obaj przyciskają mnie do regału. Któryś wbija mi w żebra pałkę, niby delikatnie, ale tracę oddech. Chcę się wyrwać, lecz ich uścisk jest paraliżujący, ledwie mogę ruszać palcami, są w tym dobrzy.

- Ty mały skurwysynku - jeden przystawia swą twarz do mych uszu i charcze, pluje jadem nienawiści - jesteś w dupie, chujku.

- Dobra, dajcie spokój, gość jeszcze dostanie za swoje, teraz weźcie go na zaplecze. - Chcę obrócić głowę, by ujrzeć, który staje w mojej obronie, ale nie mogę.

Kiedy targają mnie do pokoju, zastanawiam się czy pytać jeszcze w ogóle o pracę? Czy powiedzieć im, by zanieśli moje CV szefowi?
"Ludzie się pożenili albo się pożenią i pozamężnią, pooświadczali się... a ja na razie jestem na etapie robienia sobie kawy...jakkolwiek można to odnieść do życia" - Hipolit

2
Mam dość mieszane odczucia po przeczytaniu tego tekstu. Początek był jak dla mnie trochę przekombinowany i momentami ciężko było się połapać co do czego. Podobał mi się za to pomysł samego przedstawienia supermarketu, taki przyjemnie irracjonalny. Niestety moment kulminacyjny mnie rozczarował i nawet ostatnie zdanie, jakoś nie zrekompensowało pewnego zniesmacznia.



Warsztatowo, mogę tylko podziwiać, że potrafisz napisać dłuższy tekst w czasie teraźniejszym, bo w moim odczuciu jest to zadanie dość karkołomne. Ponadto sporo błędów ortograficznych i chociażby pod tym względem przydałaby się porządna korekta.



Pozdrawiam.
Szczęście nie jest zarezerwowane dla wybranych.

3
Witam!

Miko, piszesz, że początek przekombinowany... yyyy, ale co? Bo starałem się tam dostrzec coś zagmatwanego i nie mogłem:/ Natomiast co do momentu kulminacyjnego, miał być inny, ale jak już wspomniałem w małym info przed tekstem, w głowie mam rozwinięcie, które może kiedyś i zakończenie tego tekstu jest punktem wyjścia do dalszego.

Warsztatu nie ma co podziwiać, co jednym wydaje się trudne, dla innego już łatwe :D a przynajmniej łatwiejsze...

Dzięki za koment i pozdrrrrrrrrr.
"Ludzie się pożenili albo się pożenią i pozamężnią, pooświadczali się... a ja na razie jestem na etapie robienia sobie kawy...jakkolwiek można to odnieść do życia" - Hipolit

4

Miko, piszesz, że początek przekombinowany... yyyy, ale co? Bo starałem się tam dostrzec coś zagmatwanego i nie mogłem:/
Trudno mi podać jakiś konkretny tego przykład, bo to nie chodzi o jedno zdanie, ale ogólne wrażenie. Po prostu bardzo (zwłaszcza na początku) skupiasz się na szczegółach, przez co trudno jest zorientować się w całości. Ty pisząc wiesz gdzie rozgrywa się akcja, widzisz wszystko oczami wyobraźni, czytelnik musi to dopiero zobaczyć.



Ktoś inny może to przeczytać i uzna, że wszystko jest w porządku, mnie jednak sprawiało to pewną trudność w odbiorze.
Szczęście nie jest zarezerwowane dla wybranych.

5
mówisz, że co napisałeś... opko? Najpierw takie stwierdzenie wywołało we mnie negatywną reakcję, ponieważ sądzę, że do słowa pisanego należy odnosić się z właściwym szacunkiem. Otóż denerwują mnie współczesne książeczki zbuntowanych nastolatek, które nie potrafią wykazać się umiejętnościami, piszą pod wpływem emocji, nie troszczą się o poprawność językową... i generalnie bazują wyłącznie na tym, że są szokujące. Na szczęście u Ciebie nie ma takiego pretensjonalnego buntu, tylko zwyczajny luz i szeroki wachlarz potocznej mowy studentów. Co też budzi we mnie sympatię, gdyż sam również studiuję.



Błąd, który najbardziej rzucił mi się w oczy:

Nagle z ofiary staję się zwierzyną
Jak dla mnie to mniej więcej jak z pod rynny wpaść pod rynienkę. Chyba nie o to Ci chodziło?



Tak jak już napisałem, podoba mi się luz panujący w Twoim tekście, chociaż nie wiem czy zabieg pisania w czasie teraźniejszym był potrzebny.



Miko ma rację pisząc, że Twój tekst jest momentami zagmatwany. Oczywiście jako autorowi wszystko wydaje Ci się jasne i przejrzyste, ponieważ widzisz to oczyma wyobraźni, ale czytelnik potrzebuje wyjaśnień i klarownych opisów.



Zakończenie jest moim zdaniem nierówne. Powinno być bardziej rozciągnięte w czasie. Podoba mi się natomiast twoja puenta, jest co najmniej ciekawa, ale jeśli logicznie by się nad tym zastanowić to ktoś o umiejętnościach bojowych Twojego bohatera, mógłby z marszu wstąpić do rosyjskiego Specjalnoje Naznaczenije.



Napisz kiedyś coś jeszcze.
In Gun we Trust.

6
Teraz przedemną
Przede mną



Dobrze, że mam dzisiaj dzień na "zagłębianie się". Tekst jest nasadzony szorstkimi ale szczerymi uwagami dotyczącymi społeczeństwa i konsumpcji jako choroby społecznej. Masz kilka prostych, ale skutecznych odniesień i porównań, przy czym prostota języka miejscami jest porywająco urocza: Ochraniarz wyskakujący z zupek chińskich :) i tego tupy określenia sprawiają, że w połączeniu z narracją pierwszoosobową w czasie teraźniejszym dodaje bohaterowi lekkoducha i konkretnego charakteru - za to go polubiłem.



Tutaj doszedłem do wniosku, że skoro napisałeś to w ten sposób, to po prostu przelałeś swoją osobę na papier, dorzucając pewne opowiadanie. Ponieważ na początku napisałeś, że możesz to opowiadanie rozwinąć, uważam, że na dłuższą metę, tego typu narracja będzie irytowała i nudziła, miast bawić. Ale to, co przeczytałem rozbawiło mnie, a czas spędzony z lekturą uznaję za rozrywkę :)
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

7
Jakoś to się czytało, chociaż fragmenty byłyby do wywalenia, czegpoś innego z kolei mi brakuje. Język jest trochę siermiężny, w dwóch miejscach musiałem się domyślać co miałeś na myśli. Jeżeli miało być zabawnie to wyszło przeciętnie. Najlepszy portet tej babci. Taka trochę absurdeska. Nie lubię czegoś takiego, więc może stąd jestem tak krytyczny. A jednak doczytałem do końca, więc nie może być tak źle;)



pozdrawiam
Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy (Cyceron)

8
Mieszasz w niektórych zdaniach czasy. Napisane lekko, choć - jak dla mnie - przekombinowane z lekka, wolałbym obserwować wydarzenia w szybszym tempie i samemu wyciągać wnioski, ewentualnie kibicować bohaterowi, gdybym akurat był w nastroju. Może dlatego historyjka wydała mi się mało frapująca, ot epizod z życia kolejnego... hmmm, nieważne. Sprawnie władasz piórem, więc nie ma problemu.



Trzymaj się!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”