"Cztery torby" [kryminał/groteska]

1
  Na pomysł tego opowiadania wpadłem, zapewne jak większość, przypadkowo. Zdarzyło mi się przeglądać zdjęcia znajomych. W pewnej chwili w moje ręce trafiła fotografia przedstawiająca cztery dziewczyny o diametralnie różnym typie urody, a więc blondynka, brunetka, szatynka i ruda. Pomysł kryminału spadł na mnie jak grom z jasnego nieba i męczył przez kilka dobrych miesięcy, dopóki nie wypisałem się w wakacje. Zastanawiało mnie, co by było, gdyby...



CZTERY TORBY



  „Szef jest najlepszy, szef ma zawsze rację”. Z tymi słowami na ustach wodziłem wzrokiem za Bożydarem. Mój przełożony splótł ręce z tyłu i przechadzał się po pokoju. Głowę zadarł wysoko w górę, jakby na suficie siedział sufler podpowiadający kolejne słowa.

  Siedziałem w rogu na małym zydlu i z niepokojem obserwowałem jego lawirowanie. Po podłodze walały się akta wszelkiej maści i rękopisy szefa. W duchu odmawiałem dziesiątek różańca, prosząc Matkę Bożą o opiekę nad pryncypałem. Mało brakowało, a zahaczyłby o jeden ze stosów. Stos runąłby na kolejny, a ten na następny i następny. Lada chwila obserwowalibyśmy efekt kostek domina. Jak dotąd Bożydarowi udawało się zręcznie kluczyć, ale widmo wpadki było rychłe.

  - Sugeruje pan, że grozi mu niebezpieczeństwo? – zerknął na mężczyznę siedzącego za biurkiem.

  - To tylko moje podejrzenia. Liche podejrzenia – dodał petent i założył nogę na kolano.

  Roger Orłowski. Na oko dwadzieścia osiem, trzydzieści lat. Gładko ogolony, wyperfumowany, z równo przystrzyżonymi blond kosmykami. Typ, przy którym popadało się w kompleksy.

  Spojrzałem po sobie i nerwowo zacisnąłem zęby. Moje tłuste łydki zakończone rozpadającymi się lakierkami, wyglądały mizernie przy jego szczupłych, okutanych w modne dżinsy nogach. Na stopach miał białe trampki, które wyjątkowo współgrały z żółtą, tweedową marynarką i błękitną, batystową koszulą rozpiętą do końca mostka. Z pewną dozą nieśmiałości przesunąłem wzrokiem po jego gładkiej i lśniącej (powiedziałbym, że naoliwionej) klatce piersiowej. Wyglądałem przy nim jak siostra Kopciuszka.

  Bożydar tymczasem nie przestawał go indagować:

  - Drogi panie, intuicja a rzeczywistość to dwie odrębne sprawy. Nie będziemy się bawić w jasnowidzów. Ma pan jakieś rzeczowe dowody?

  - Owszem – chrząknął. – Codziennie w naszym lokalu pojawiają się cztery kobiety. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ostatnimi czasy zaczęły rzucać w naszą stronę ukradkowe spojrzenia. żywo o czymś dyskutują, ale ilekroć zbliżamy się z posiłkiem, przerywają rozmowę i nerwowo szacują nas wzrokiem. Odnoszę wrażenie, że debatują nad perfidnym planem. Lata pracy w pubie pozwalają mi dostrzec niepoślednie reakcje klientów. Intuicja podpowiada najgorsze, a jak dotąd mnie nie zawiodła.

  - To nadal tylko gdybanie. – Bożydar uchylił firankę i spojrzał na tramwaj sunący za oknem. Do pokoju dobiegł przeraźliwy pisk kół sunących po zardzewiałym torowisku. Gdy hałas ucichł, powrócił do przepytywania Rogera. – To stałe klientki kawiarni?

  - Tak. Wpadają codziennie około pierwszej. Zapewne urywają się z pracy na lunch.

  - Wiek?

  - Szacuję dwadzieścia pięć, z tolerancją błędu trzech lat. Kosmetyki w dzisiejszych czasach potrafią zdziałać cuda.

  Zapewne miał rację. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że facet codziennie pudrował sobie nosek. Takiej idealnej cery nie spotyka się często. Ja sam muszę toczyć zacięte boje z pryszczami, które każdego ranka pojawiają się na skrzydełkach nosa. Bożydar zasugerował swego czasu, żebym porzucił frytki i przestawił się na zdrowe sałatki wygładzające cerę. Szczególnie na sałatkę Caprese, którą on czcił jak Mauzoleum w Halikarnasie.

  - To prawda, to prawda – przytaknął Bożydar i mimowolnie przyjrzał się swojemu odbiciu w szybie.

  Ogniste kosmyki silnie elektryzowały się i pięły ku sufitowi. Gdyby ufarbował włosy na niebiesko, dostałby rolę Marge Simpson bez dalszej charakteryzacji.

  - Do licha, mógłbym dostać rolę Marge Simpson bez dalszej charakteryzacji – pomyślał głośno Bożydar. Strzelił okiem w moją stronę.

  Do diaska! Zacząłem się niepewnie rozglądać za szklaną kulą albo pluskwami zamontowanymi w licznych regałach. Niestety, poza aktówkami i segregatorami nie dostrzegłem żadnego urządzenia. Bożydar chyba miał dar skanowania ludzkich umysłów.

  - Wracając jednak do tematu… – wydukał nieśmiało Roger, przyglądając się naszym niemym utarczkom.

  - A tak. Przejdźmy ad rem. – Bożydar usiadł na fotelu. – Czego pan od nas oczekuje, w związku z powyższym? To znaczy w związku z czterema paniami, nie w związku z koafiurą alla Marge Simpson.

  - Niech pan zdobędzie informacje o tych syrenach. Mam wrażenie, że swoim śpiewem wywiodą nas na manowce. A tam czeka nas…

  - śmierć? – zapytał Bożydar. – Nie sądzę. Z niewielu pieców jadł pan chleb. Kobiety są niezgłębioną tajemnicą. Ale nie dla mnie.

  Jeśliby tak było, nie zastanawiałbym się dzień po dniu, dlaczego nie znalazł towarzyszki życia, która z jednej strony gotowałaby mu obiadki, podawała kapcie, przynosiła gazetę w zębach, a z drugiej twardo trzymała na smyczy. Metoda kija i marchewki w tym przypadku sprawdziłaby się doskonale. Może wtedy skończyłby z bufonadą? Zrażanie klientów wychodziło mu wręcz doskonale.

  - Potrzebujemy ochrony! – żachnął się mężczyzna. – Nigdy nie wiadomo, co przyjdzie do głowy tym wariatkom. Lepiej dmuchać na zimne.

  - W tym celu zostały stworzone Agencje Ochrony – wypiął się Bożydar. – Nie będziemy im wchodzić w kompetencje. Gdyby chodziło o realne zagrożenie, a nie o jakieś tiki nerwowe kilku kobiet…

  Na biurku wylądował zwitek banknotów.

  - Tyle wystarczy? – zapytał klient.

  Dostrzegłem błysk w oku Bożydara i już znałem odpowiedź.



* * *



  środek lipca. Jeśli ktoś nie odwiedzał Krakowa w tym czasie, szczerze mu gratuluję i pozdrawiam ciepło. żar leje się tak z nieba, jak z ludzi. Chcąc przecisnąć się przez rozentuzjazmowany tłum, roztaczający wokół siebie chmurę potu, człowiek musi zaczerpnąć porządny haust powietrza i kluczyć między kolanami turystów. Ja mam o tyle dobrze, że nie muszę nawet kucać. Nawet gdy maszeruję wyprostowany na baczność, sięgam co najwyżej do pępka większości piechurów.

  Spacerując po centrum, natyka się na niecodzienne widoki. Bawełniane spodnie biznesmenów, obcisłe, skórzane spódniczki ni to studentek, ni prostytutek, poszarpane dżinsy zbuntowanej młodzieży, legginsy z lycry korpulentnych turystek i spandeksowe rajstopy transwestytów. Prawdziwie artystyczny kolaż.

  Bożydar szedł po mojej lewej stronie i systematycznie ocierał czoło zroszone kroplami potu. Z płyty głównej skręciliśmy w jedną z wąskich uliczek, która następnie rozwidlała się jak dendryty komórek nerwowych. W końcu stanęliśmy przed wysoką, odremontowaną kamienicą koloru bladoróżowego. Rustykalny, drewniany szyld w kształcie delfina, miał wyryty napis Café Dauphin.

  - Dziwna nazwa – wymamrotałem. – Jak to się w ogóle czyta?

  - Mało wiesz, Fabianku. – Bożydar o mały włos nie pogłaskał mnie po głowie. – Dauphin, czyli delfin, to miano pierworodnego w dynastii Walezjuszy i Burbonów. W dzisiejszych czasach nazwalibyśmy go beniaminkiem. Zresztą pierworodny nie znaczy już tyle, co dawniej. Rodzice chętniej rozpieszczają najmłodsze dziecko.

  - Chyba że mają jedynaka – zauważyłem trafnie, co przypomniało nam obu ostatnią sprawę, w której wzięliśmy czynny udział. Ochrzciliśmy ją mianem „Do trzech razy sztuka”.

  Bożydar popchnął drzwi i weszliśmy do środka. Znaleźliśmy się w ciemnym korytarzu. Na wprost znajdowało się wyjście do patio, schody na prawo prowadziły w dół. Zgodnie ze wskazaniem tabliczki wybraliśmy stopnie i dziarsko ruszyliśmy w głąb budynku.

  Trafiliśmy do obszernej sali, upozorowanej na jaskinię. Ściany zostały wyłożone granitem, sufit podparto drewnianymi belkami. Wyczuwało się ziemisty zapach. W środku panował półmrok, wszystko tonęło w czerwonej poświacie. Sceneria rodem z Krzyżaków.

  Kilka okrągłych stolików, rozmieszczonych symetrycznie wzdłuż ścian, zajętych było przez mrowie ludzi dyskutujących o niedostatkach tutejszej kuchni lub tradycyjnie o pogodzie. Przy wejściu syczała pompka akwariowa, dostarczająca powietrze kilku skalarom majestatycznie omijającym zwartki. Ściany ozdobiono niewybrednymi, surrealistycznymi malunkami. Schodki na lewo prowadziły do dalszego pomieszczenia, w którym widocznie zaprojektowano toalety i palarnię. Z głośników sączył się jazz, bodajże Ella Fitzgerald.

  Za kontuarem, na drugim końcu sali, dostrzegliśmy naszego znajomego. Przywołał nas ruchem dłoni. Ruszyliśmy w jego stronę, omijając zwisające z belek metalowe kapilary połączone z delfinami z akwamarynowego szkła. To cudaczne połączenie służyło wyłącznie do odpędzania złych duchów, jak radziły poradniki fengshui.

  - Witam panów – powiedział Roger, gdy dotarliśmy na miejsce. Wskazał nam stołki barowe. – Proszę siadać. Jeszcze nie przyszły.

  Z zaplecza wyłonił się kolejny mężczyzna. Roger napadł na niego z mantrą:

  - Stolik piąty, lasagne trzy razy, na ósemkę Pilsner lany pół litra razy trzy i Bailey’s Comet raz. Aha i przyszykuj dwie porcje risotto z zestawem surówek. Przepraszam – zwrócił się do nas – ale od rana uwijamy się jak w ukropie. Powinienem kogoś zatrudnić, ale dopiero raczkujemy. Zresztą na polskim rynku brakuje rąk do pracy. Wszystko wyjechało do Irlandii.

  - Niektórzy wyjechali do Włoch – wtrąciłem uszczypliwie i zerknąłem na Bożydara. Mój przełożony kilka lat spędził w słonecznej Italii, nim na stałe osiedlił się w Polsce. Widocznie nie pasowały mu tamtejsze zarobki, jedzenie, społeczeństwo (niepotrzebne skreślić). Tak czy siak wrócił do kraju i otworzył własne biuro detektywistyczne.

  Usłyszawszy zjadliwą uwagę, postrzelił mnie wzrokiem. Mimowolnie skuliłem się na stołku. On zaś powrócił do rozmowy.

  - Z kim mam przyjemność? – wskazał kelnera, który nalewał drugi kufel Pilsnera.

  - Remigiusz Kacprzak. Remek. – Mężczyzna na moment przerwał nalewanie piwa, otarł rękę o ścierkę i uścisnął dłoń Bożydara.

  Uśmiechnąłem się do siebie. Roger? Remigiusz? Brygada RR. Niestety brakowało pozostałych członków zastępu – laski-wynalazczyni, pasibrzucha i natrętnej muchy.

  Kelner przygotował drinki i zaniósł cały zestaw do odległego stolika. Był równie przystojny jak Roger (to chyba wymóg tego zawodu), ale w odmienny sposób. Na jego głowie tłoczyła się sitwa czarnych włosów. Ciemne, zgaszone oczy i dwudniowy zarost stanowiły dopełnienie obrazu. Na pierwszy rzut oka wyglądał na niedomytego. Złudzenie szybko się rozmywało przy bliższym kontakcie. Każdy musiał ulec jego czarowi. Gdybym był kobietą, a on rockmanem, rzucałbym stanikiem w jego stronę, by mógł obetrzeć czoło. Takiej bielizny nie prałbym do końca swoich dni. Wręcz przeciwnie. Oprawiłbym ją w ramkę i urządził ołtarzyk.

  - Proszę się rozgościć – Roger podał im kartę dań. – Na mój koszt. Piwo? Wino? Herbata?

  Miałem ochotę na piwo, ale Bożydar zamówił wodę z lodem. Chyba naoglądał się za dużo filmów. Tam bohaterowie zawsze biorą wodę z lodem, ewentualnie whisky lub gin z tonikiem.

  - Zrealizuję zamówienie i już do panów wracam. – Właściciel zniknął za drzwiami kuchni.

  Bożydar otworzył menu i oszacował jego zawartość.

  - Proszę, proszę, mają włoskie dania. – Zaświeciły mu się oczy. – Caprese, lasagne… nawet pięć rodzajów kaw. Latte macchiato! Chyba coś zamówimy…

  W tym momencie również Remigiusz wrócił na zaplecze. Wahadłowe drzwi otworzyły się szeroko, ukazując wnętrze. Utuczone babsko z trwałą ondulacją, zapewne kucharka, gmerało chochlą w garnku. W drugiej ręce kobieta trzymała cienkiego papierosa. Wydmuchała kłąb dymu i zaczerpnęła zupy. Nachyliła się nad chochlą i siorbnęła sowicie. Następnie wciągnęła pozostałą połowę papierosa, a peta wrzuciła do szklanki z herbatą.

  Bożydar niewzruszenie wylał zawartość swojej szklanki do pobliskiej doniczki i zamknął kartę dań.

  - Nie ma to jak w Da Pietro – zakonkludował, życząc mi smacznego.

  Roger obsłużył gości i powrócił do rozmowy.

  - Ile osób łącznie pracuje w pubie? – zapytał Bożydar.

  - Sześć – odpowiedział skwapliwie właściciel. – Ja, dwóch kelnerów, kucharka i pomoc kuchenna, która jednocześnie odpowiada za porządek w pubie. Wieczorami, na parę godzin zjawia się wykidajło.

  - Ma pan do nich zaufanie?

  - Jak najbardziej. Pracują ze mną od początku istnienia pubu. To uczciwe osoby.

  - A te syreny, jak je pan nazwał?

  - Przyłażą codziennie. Zajmują stolik w rogu, na prawo od drzwi. Nie powinienem narzekać, bo rachunek opiewa na niemałe kwoty, ale ostatnie zdarzenia dały mi sporo do myślenia.

  - To znaczy?

  - Pomoc kuchenna podsłuchała je w ubikacji. Podobno były straszliwie wzburzone i rzucały niewybredne groźby. Nie wiadomo, czy myślały o kimś konkretnym, ale nawzajem się nakręcały. Lepiej tego nie lekceważyć. Nie chcę, żeby ucierpiał któryś z moich klientów.

  - Rozumiem – Bożydar skinął głową ze zrozumieniem. – Postaram się wyszperać, co i jak.

  Ze schodów dobiegły kobiece głosy. W okamgnieniu na salę wtargnęły cztery kobiety, zataczając się ze śmiechu i bełkocząc w zrozumiałym tylko dla siebie slangu.

  - To one! – syknął Roger i jakby nigdy nic zajął się ścieraniem blatu i analizą faktur.

  Kobiety rozejrzały się po sali, rzucając wszystkim wiele mówiące spojrzenia „Mam forsy jak lodu”. Przy ich stoliku siedział zgarbiony mężczyzna z wąsikiem. Przy ICH stoliku! Jak śmiał! Ruda, najwidoczniej prowodyrka, stanęła nad nim, założyła ręce i chrząknęła. To wystarczyło. Mężczyzna złożył gazetę i przeniósł się do sąsiedniego stolika. Syreny usiadły jak na komendę, powiesiły torebki na lewych poręczach i zawołały „Kelner!”.

  Remek zajęty był usługiwaniem starszej parze, toteż misja spadła na Rogera. Mężczyzna rzucił Bożydarowi porozumiewawcze spojrzenie i podszedł do kobiet. Wręczył każdej z nich kartę dań i wdał się w krótką konwersację. Zapewne polecał „Danie dnia” albo inne specjały. Stolik stał na tyle daleko, że trudno było wyłapać choćby strzępki dyskusji.

  Roger wrócił za bar, a kobiety zajęły się szczebiotaniem.

  - Niech pan sobie wyobrazi, że życzą sobie, by obsługiwał je tylko i wyłącznie Remigiusz, mój kelner. Tylko! – dodał dosadnie.

  - Trzeba umieć znosić zachcianki klientów – pocieszył go Bożydar.

  - Jak coś takiego znosić? Nie dość, że wpadają falangą, robią rumoru za dziesięć osób, to jeszcze zaczynają dobierać się do mojego kelnera.

  Wyczułem nutkę żalu w jego głosie. Nic dziwnego. Niejeden by chciał, żeby uganiały się za nim takie menady.

  - Która to która? – zapytał Bożydar.

  - Ta ruda, dość wysoka, to Ela Żarnowska. Przywódczyni stada. Nie jest ani specjalnie silna, ani przebojowa, ale gadanę to ona ma niedoścignioną. Pozostałe dziewczyny traktują ją jak Królową Matkę. Z tym trzeba się urodzić. Wystarczy odpowiednio modulować głos i stworzyć wizerunek twardej, nieugiętej kobiety, która wie, czego chce od życia. Tym zaimponuje pozostałym towarzyszkom i zyska w nich powiernice. Najlepsze, że one nie są tego świadome. Mają ją za równą babkę, ale ona potrafi wszystkich zaszufladkować wedle własnych upodobań. Chytra sztuka. I chyba nieźle ustawiona. Nosi torebkę od Louisa Vuitton.

  Spojrzałem na kobietę siedzącą najbliżej schodów. Oglądała pod światło jakąś szklaną kulę. Następnie popchnęła ją w kierunku swoich towarzyszek. Długie, ogniste włosy równomiernie okalały jej twarz. Grzywka opadała pod skosem, kończąc się w okolicach prawej brwi. Najwyraźniej spędziła dwie godziny z prostownicą w ręku. Przeciętna ruda dziewczyna nie miała tak aksamitnych, a przede wszystkim prostych, włosów. W uszach Eli tkwiły duże, posrebrzane kółka. Miała białą bluzkę z dekoltem w serek, popielate spodnie i pobłyskujący pasek.

  Moje oko przyciągnęła torebka. Była wyjątkowo obrzydliwa, ale o gustach kobiet się nie dyskutuje. Krawiec użył chyba wszystkich dostępnych skrawków, jakie znalazł w swoim atelier. Skóra czarna, farbowana na niebiesko, satyna, a nawet elementy dzianinowe. Ozdobiona była piórami, sprzączkami, kwiatuszkami i łańcuszkami. Dziesięć torebek scalono w jedną. Stwierdziłem jednak, że idealnie pasuje do charakteru właścicielki. Była odważna i krzykliwa. Tylko kobieta o ustalonych gustach i pewna swojego powabu mogła się zdecydować na coś równie obmierzłego.

  - Teraz blondyna – szepnął konfidencjonalnie Roger. – Siedzi na prawo od prowodyrki. Ola Świerz. Więcej słucha, niż mówi. Ot, przydupaska Eli, ale za to pierwszego gatunku. Jeśli doszłoby do jakiegoś zagrożenia, pierwsza zakasałaby rękawy. Jest strażniczką stada. Gdyby żyły w epoce kamienia łupanego, siedziałaby u wylotu groty i wypatrywała nadciągającego zagrożenia, czy to w postaci dinozaurów, czy innego plemienia. Tak czy inaczej, nie jest zbyt wylewna. Pozory jednak mogą mylić. Zauważcie, że ma torebkę z najnowszej kolekcji Prady. Sprawia wrażenie nierozgarniętej, ale pewnie szefuje w wielkim przedsiębiorstwie.

  Kobieta zdjęła z szyi apaszkę i powiesiła na oparciu krzesła. Była tego samego wzrostu co przywódczyni szajki. Platynowe, ścięte niesymetrycznie włosy otaczały jej pulchną twarz. Miała kilka, jeśli nie kilkanaście kilo nadwagi, co jednak nie przeszkadzało jej w noszeniu zwiewnej, bawełnianej sukienki, wiązanej na karku. Dopiero później dostrzegłem na nogach wysokie szpilki, co oznaczało, że była znacznie niższa od Eli.

  Torebka, podobnie jak właścicielka, była dorodna. Kobieta dokonała trafnego wyboru, kierując się własnymi gabarytami. Białe, skórzane cacko ze złotymi sprzączkami ozdabiała dumająca w otwartej ostrydze okeanida. Ciemnowłosa nimfa, w otoczeniu podwodnej flory, była przeciwieństwem dobrze zbudowanej właścicielki. Tak jakby Ola próbowała za jej pośrednictwem przybrać ponętne kształty.

  - A ta wysoka? – zapytał Bożydar.

  - Wysoka brunetka to Ula Źrubek. Prawa ręki Eli. Bez niej nie wychodzi na ulicę. Jest cwana, wie jak się ustawić. Przystaje na każdą decyzję szefowej, ale nie wiem, czy potajemnie czegoś nie knuje. Spójrzcie na ten przyklejony uśmiech i królicze zęby. Chętnie wpiłaby się w jakieś niewinne ciałko. A to zdecydowanie kłóci się z jej wizerunkiem. Albo chce być poważaną damą, albo wredną suką. Nie można z tego wyciągać średniej. Myślę, że gra pierwsze skrzypce w tej drużynie. O ile Ela jest głową i centrum strategicznym, o tyle Ula szyją, która tą głową kręci. Zupełnie jak Makbet i jego żona. Tyle że Lady Makbet nie miała Escady…

  Urszula ujęła mnie swoim stylem. Poprzednim kandydatkom chętniej przypisałbym funkcje call girls. Ta miała w sobie coś niepowszedniego, beztroskiego i niewinnego. Uśmiechała się jak dziewczynka na wieść, że dostanie nowy model Barbie z dodatkiem w postaci Kena. Ubrana była w jedwabną bluzkę koloru czerwonego z karowym rozcięciem na plecach oraz czarną spódnicę o tradycyjnym kroju, która doskonale komponowała się z kruczoczarnymi włosami spiętymi z tyłu w koński ogon. Uszy zdobiły dwie różyczki z białego złota.

  Wściekle czerwona torebka od Escady, o której wspomniał Roger, według mnie idealnie pasowała do stylu Urszuli. Zachowany został klasyczny fason, skóra nie była naszpikowana ćwiekami i innymi ozdobami. Przecinały ją dwa skośne szwy, a załamek został zespolony złotymi guzikami. Oto prawdziwa dama.

  Gdy zajęty byłem oceną jej wyglądu, Urszula wydobyła z torebki jabłko i mały, stylowy nożyk. Wytłumaczyła coś towarzyszkom i zaczęła beztrosko obierać owoc.

  - Została nam ostatnia – Bożydar wskazał niezauważalnie osóbkę siedzącą pod ścianą.

  - Ala Ćmiech. Typowe piąte koło u wozu – skwitował ostro Roger. – Zadaje się z pozostałą trójką wyłącznie dla poprawy wizerunku. To przecież kocmołuch nie mający własnego zdania. Skrzętnie przytakuje pozostałym samicom. Nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą – zupełnie jak miłość u świętego Pawła. Dziewczyny trzymają ją przy sobie dla kontrastu. Przy takiej brzydocie każda inna kobieta może pretendować do miana modelki. A tę torebkę od Diora musiał jej ufundować jakiś sponsor. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że daje tyłka.

  Alicja rzeczywiście wyglądała nieciekawie. Była niska i miała krzywy nos, a jej brązowe włosy wydawały się brudne i posklejane, być może dlatego, że łatwo zbijały się w strąki. Ubrana była w rozciągnięty pulower i zbyt obcisłe dżinsy. Przez krótką chwilę poczułem ukłucie w sercu, ale szybko się otrząsnąłem, gdy zobaczyłem jej bezmyślne potakiwanie. Sama sobie zgotowała taki los. Lecz jeśli spełniała własne oczekiwania, nie miałem obowiązku wściubiania nosa. (Choć mimo wszystko powinna się zwrócić do fachowego doradcy).

  Torebka od Diora była niepozornym, granatowym kuferkiem z materiału. To wszystko, co zdołałbym powiedzieć o tym cacku, oprócz tego, że wyglądało jak setka innych torebek z wyprzedaży w supermarkecie. Różniła się jedynie złotą blaszką z wybitym logiem producenta.

  - Intrygujące, intrygujące… – powtarzał Bożydar, skrobiąc się po brodzie. – Dużo pan wie o kobietach. – Uśmiechnął się.

  - Jak się stoi za barem, można napatrzeć się na całą gamę zachowań. Nie słyszał pan, że barman jest idealnym psychologiem? – Roger odwzajemnił uśmiech.

  - Podobnie jak detektyw – Bożydar nie pozostawał dłużny.

  - Miejmy nadzieję, że robię z igły w widły. Jak dotąd przeczucie mnie nie zawodziło – Roger omiótł wzrokiem pub – ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Obawiam się, że w końcu i negatywne wizje się ziszczą.

  - Bądźmy rozsądni. To życie, nie jakiś durny kryminał.

  - A życie to nie kryminał? Otacza nas samo zło.

  - Być może… Tak – Bożydar widocznie przypomniał sobie osobę siorbiącej kucharki, topiącej peta w szklance herbaty.

  Remigiusz podszedł do kobiet z tacą wypełnionymi pachnącymi potrawami (o ile te potrawy pachniały czym innym, niźli tylko dymem papierosowym). Obszedł stolik dookoła i postawił przed każdą talerz z innym daniem. Lasagne, risotto, zestaw surówek i tradycyjne frytki. Kobiety obrzuciły kelnera ponętnymi spojrzeniami. Szacowały każdy centymetr jego ciała – włosy, brodę, umięśnioną klatkę piersiową, krocze, jędrne łydki i na powrót krocze. Już widziałem oczyma wyobraźni samoczynnie rozpinające się staniki. Remigiusz odszedł wolnym krokiem, a stado pożegnało go tęsknymi westchnieniami. Raptem kobiety rzuciły się do talerzy, żeby przegryźć czymś żal. W ruch poszły widelce i noże. Słychać było wyłącznie pomlaskiwania i poszczękiwanie sztućców.

  - Postaram się zebrać odpowiedni materiał – zapewnił Bożydar Rogera i dał mi wzrokiem sygnał, że wychodzimy.

  Remigiusz poprosił przełożonego o dostarczenie napojów czterem kobietom. On sam musiał załatwić potrzeby fizjologiczne, a przeciągłe oczekiwanie klientek mogło skutkować międzynarodową aferą. Właściciel począł szukać butelki sobie tylko znanego wina.

  Wychodziliśmy powoli, by wyłowić z ich dyskusji możliwie najwięcej.

  - Nawet nie próbujcie! – krzyknęła Ela, prowodyrka. – Jest mój! Pierwsza go zdybałam!

  - Oczywiście, kochanie, że pierwsza go zdybałaś – zapewniła ją czule Urszula. – Ale jeśli chcesz go zaciągnąć do łóżka, musisz mu się narzucać, rozumiesz? Narzucać.

  Chytra sztuka, pomyślałem. Żaden facet nie zniesie napalonej flądry, myślącej wyłącznie o jego członku. Prędzej czy później napastliwe dziewczę wyląduje w rynsztoku, a Ula będzie miała oczyszczone pole walki.

  - Jeśli ma oczy, będzie wiedział, gdzie patrzeć – szepnęła blondyna do siebie i wypięła obfite piersi.

  Alicja nie komentowała. Wyjęła fiolkę tabletek, wysypała dwie na dłoń i połknęła z wielkim trudem. Następnie schowała ją do torebki.

  Coś jednak wisiało w powietrzu. Jakaś niewypowiedziana złość. Czułem, że każda z nich najchętniej podcięłaby gardło rywalce. W walce o samca szanse są nierówne. Wygrywają tylko te, które potrafią wykosić przeciwniczki.

  Ruda rzuciła widelcem.

  - Muszę wyjść. To te dni – jęknęła boleśnie. – Pójdzie któraś ze mną?

  - Oczywiście, kochanie, że pójdziemy – uśmiechnęła się Urszula. – Prawda, dziewczyny?

  - Prawda – przytaknęła Alicja i wstała zza stołu.

  - Wystygnie mi – wybełkotała Ola z pełnymi ustami. – Dołączę do was.

  Ruda odwróciła się raptownie i zderzyła z Bożydarem, który nadstawiał ucha.

  - Przepraszam, przepraszam… – pochylił przed nią głowę.

  - Ja myślę! – fuknęła Ela i rzuciła mu nienawistne spojrzenie.

  Urszula i Alicja zerknęły na niego pogardliwie i poszły za swoją przywódczynią, chełpiąc się markowymi torebkami. Ola jadła.

  Wyszliśmy z półmroku na rozświetloną ulicę.

  - Ala, Ola, Ula, Ela… – zamyślił się głośno Bożydar.

  - Schemat w czwórnasób się powiela – zrymowałem, za co dostałem należytą burę.

  Nikt ani nic nie miało prawa przerywać rozumowania szefa. Będę o tym pamiętał. Przynajmniej w najbliższych dniach.



* * *



  Nie zdążyłem powiedzieć „Dzień dobry”, „Witaj” albo „Psiakrew, to znowu ty”, gdyż Bożydar wypchnął mnie przez drzwi. Zamierzałem dowiedzieć się, czego doszperał się w wiadomej sprawie, ale ruchem głowy dał mi do zrozumienia, że czas działa na naszą niekorzyść.

  - Mamy zwłoki! – tyle jedynie zdołał bąknąć, przeskakując po trzy stopnie klatki schodowej.

  Trup? Któraś z nich wyciągnęła kopyta – przemknęło mi przez myśl. Kuta na cztery nogi Ela? Przebiegła Urszula? Myśląca bodaj wyłącznie o skurczach żołądkowych Ola? A może jednak nieciekawa, nieinteresująca, nieściągająca męskiego wzroku Alicja?

  Bożydar przeskakiwał płytę rynku niczym łania w porze godowej. Ciężko dysząc, sapiąc i zipiąc toczyłem się za przełożonym. Najchętniej przykułbym się do niego kajdankami i zafundował sobie darmowy transport.

  Dopiero gdy stanęliśmy przed Café Dauphin, Bożydar wyjaśnił mi, co się stało. Roger zadzwonił z wiadomością, że Remigiusz nie pojawił się na swojej popołudniowej zmianie, toteż wysłał do jego mieszkania drugiego kelnera. Tak się złożyło, że najmował mieszkanie w kamienicy, w której mieści się pub. Kelner wrócił i oświadczył, że Remigiusz nie żyje. Cóż za przyjemny dzionek. Roger obdzwonił wszystkie służby, nie omieszkał również powiadomić Bożydara.

  Weszliśmy do kamienicy, ale zamiast zejść po schodach, wyszliśmy na patio. Betonowe schody pięły się na balkon, który wianuszkiem otaczał dziedziniec. Na piętrze szereg drzwi prowadził do poszczególnych mieszkań.

  W kwaterze minęliśmy przedsionek i przeszliśmy do salonu. Wokół krzątał się rój policjantów i dziennikarzy, którzy łakomym okiem obserwowali poczynania specjalistów. Każdy szukał mięsistych kawałków, znudzony nieustannym fotografowaniem obnażonych piersi piosenkarek. Przy stole, z głową bezwładnie opadającą na blat, siedział martwy Remigiusz. Podłoga i politurowy mebel schlapane były schnącą krwią. Podejrzewałem, że jest jeszcze ciepła. To oznaczałoby, że do morderstwa doszło nie tak dawno.

  Podeszliśmy bliżej. Przy denacie krzątał się lekarz sądowy. Bożydar przedstawił się i przystąpił do akcji:

  - Jak zginął? – zapytał specjalistę bez osłonek.

  - Ma wiele obrażeń. Trudno jednoznacznie ustalić, z jakiego powodu opuścił nasz świat.

  - Jakieś przesłanki?

  Coś zagruchotało pod jego stopami. Odruchowo spojrzeliśmy w dół.

  - Odłamki szkła – zauważył monotonnym głosem lekarz, nie przerywając obdukcji. – Z początku podejrzewaliśmy, że został zaatakowany podczas sączenia trunku – wskazał opróżniony kieliszek stojący na blacie. – Niektóre odłamki są jednak różnobarwne, nie z tego samego rżniętego szkła.

  Bożydar przykucnął nad odpryskami, pogrążając się w myślach. Mnie również coś zaświtało w głowie. Grube szkło? Wielobarwne?

  Lekarz wskazał rozłupane ciemię denata. Ogromna, czerwono-brunatna plama z posklejanymi włosami i czymś, co (o Boże) przypominało mózg, wywołała u mnie odruch wymiotny. Z trudem powstrzymałem się od kompromitującego zjawiska.

  - Silny cios tępym narzędziem – tłumaczył lekarz. – Brak ostrych krawędzi. Czaszka została doszczętnie zmiażdżona.

  - Co to dokładnie było? – spytał Bożydar.

  - Cokolwiek, od pałki policyjnej począwszy, a na chochli skończywszy.

  Próbowałem odsunąć od siebie widok rozłupywanej czaszki.

  - Morderca zaszedł go od tyłu – kontynuował specjalista.

  - To musiał być ktoś znajomy – stwierdził Bożydar. – Nikt nie mógł wejść przez okno. Mieszkanie znajduje się na piętrze. Toczył z kimś beztroską rozmowę, niczego nie podejrzewając. Ten ktoś stanął za jego plecami, uniósł przedmiot w górę i zgniótł mu czerep.

  - A masaż? – wpadłem na genialny pomysł. – Siedział na krześle, więc ktoś musiał mieć dostatecznie ważny powód, by podejść go od tyłu.

  - Sugerujesz obecność kobiety? – dopytał Bożydar.

  Skinąłem głową na potwierdzenie. Detektyw rzucił jeszcze dwadzieścia trzy możliwe schematy zbrodni, na co mina zdecydowanie mi zrzedła.

  - To nie wszystko – przerwał nam dyskusję lekarz.

  Poprawił lateksowe rękawiczki na dłoniach, które tej poprawy absolutnie nie wymagały. Zapewne chciał podkreślić swój autorytet. Delikatnie chwycił denata za żuchwę i odchylił głowę do tyłu. W poprzek szyi ciągnęła się długa, czerwona szrama.

  - Rana cięta – obwieścił dumnie patolog. – Ktoś podciął biedakowi gardło. Rana jest głęboka, nóż przeciął obie tętnice szyjne.

  - Nóż? – wtrącił Bożydar.

  - Wyjątkowo mały i poręczny. Coś podobnego do skalpela. Rana ma równe krawędzie. Niemal mistrzowskie cięcie.

  Znowu zaczęło mnie mdlić. Odwróciłem się. Co tu się, u licha, dzieje? Jak zginął facet? Poderżnięte gardło czy roztrzaskana czaszka?

  - To jeszcze nie koniec – znowu usłyszałem głos patologa.

  Szpakowaty mężczyzna przechylił tym razem głowę w prawo. Chwała Bogu, że krew zdążyła zaschnąć, gdyż schlapałby kolejne metry parkietu. Wskazał sine ślady otaczające szyję jak wisielcza pętla.

  - Podbiegnięcia krwawe w okolicach piątego kręgu szyjnego. – Patolog zerknął na moją, zapewne zieloną, twarz. – Uduszenie. Wyjątkowo sprawna akcja.

  - Uduszenie?! – Bożydar złapał się za głowę. – Jakby tego było mało! Zaraz okaże się, że został oblany kwasem, porażony prądem albo otruty!

  - Tego bym nie wykluczał.

  - Kwasu?! Prądu?!

  - Trucizny – mężczyzna podniósł powieki Remigiusza. Martwe, utkwione w oddali spojrzenie mogło dawać nadzieję, że chłopak tylko medytuje. Chciałbym, żeby tak było. Lekarz jednak szybko rozwiał moje nadzieje. – Ma rozszerzone źrenice. Atropina, kokaina, etanol, leki przeciwhistaminowe… wiele substancji za to odpowiada. Szczegóły będę znał wkrótce.

  Bożydar pokiwał głową, po czym wymienili się z lekarzem numerami telefonów, ażeby ten przesłał wynik analizy toksykologicznej.

  - Jak pan podejrzewa, co było przyczyną śmierci? – dociekał Bożydar.

  Lekarz bezradnie rozłożył dłonie:

  - Któreś z tych czterech zdarzeń. Mógł zażyć śmiertelną dawkę leku, by popełnić samobójstwo, ale ktoś postanowił skrócić jego męki. Osoba, która zadała cios w tył głowy, mogła nie wiedzieć, że on już nie żyje. Zrzuciła to na karb nadmiernej senności. Natomiast ten, kto poderżnął gardło, mógł przypuszczać, że denat śpi, gdy tymczasem on został uduszony. Koło się zamyka.

  Koło się zamyka – powtórzyłem w myślach. Jakkolwiek z wielkim trudem wyobrażałem sobie, że zabójca nie dostrzegł krwi na czaszce, nim przystąpił do duszenia ofiary. Wniosek z tego taki, że Remigiusz najpierw został uduszony, a następnie zadźgany tudzież rąbnięty. Ale dlaczego morderca dopuścił się aż czterech karygodnych czynów? Czyżby chciał się upewnić, że ofiara faktycznie kopnęła w kalendarz? Musiałaby to być nadzwyczaj trwożliwa osóbka. A może jedno morderstwo nałożyło się na drugie? W takim wypadku tłumaczenie byłoby prostsze.

  Kto jednak pałał niechęcią do Remigiusza? Krótkie spotkanie w pubie pozwalało snuć mi wnioski, że chłopak jest uwielbiany przez wszystkich bywalców. Komu się naraził? Chyba że… Uderzenie, uduszenie, poderżnięcie gardła, otrucie. Cztery zbrodnie. Cztery strony świata. Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Liczba cztery. Może to był jakiś klucz?

  Nagle mnie tknęło. Cztery torby. Cztery kobiety. Ruda, blondynka, brunetka, szatynka. Zerknąłem na Bożydara, który najwyraźniej również doznał olśnienia. W lot pojąłem jego nieme żądanie i ruszyłem w stronę drzwi.

  - Zabieramy go – obwieścił lekarz na zakończenie dramatycznego spotkania.

  Ja jednak wiedziałem, że dramat rozegra się dopiero za chwilę.



* * *



  Weszliśmy, a raczej wtargnęliśmy do Café Dauphin. Gdy mijaliśmy narożny stolik, trąciłem Bożydara. Cztery syreny – ruda, blondynka, brunetka i szatynka – niespokojnie kręciły się na krzesłach, taksując wzrokiem wszystkich wchodzących. Również nam się dostało i seria demonicznych spojrzeń posypała się na nas jak kule na skazańców stojących przed plutonem egzekucyjnym. Dziewczyny nerwowo popijały wodę sodową. Stoliki obsługiwał Chińczyk (lub mieszkaniec innego kraju Orientu).

  Przy kontuarze wdaliśmy się w rozmowę z właścicielem, który naonczas wyłonił się z kuchni. Zapytany o koleje zdarzeń, skwapliwie zaczął snuć opowieść:

  - Kiedy się trochę odkuliśmy, zatrudniłem Tao – wskazał skośnookiego mężczyznę obsługującego stolik trzeci i czwarty. – Pochodzi z Chin, ale studiować zachciało mu się w Polsce, może ze względu na większą swobodę wypowiedzi.

  Ha! Jednak miałem rację. Pub zatrudniał Chińczyka. Pewnie w dodatku na czarno.

  - Większość okolicznych kawiarni zatrudnia ich na czarno, ale u mnie wszyscy pracują legalnie – rozwiał moje myślowe wątpliwości. – Tao zarobi sobie na czynsz i czesne, a ja mam tanią siłę roboczą. Od kiedy Polacy zaczęli emigrować, z wielkim trudem utrzymuję personel. Musiałem rozejrzeć się za robotnikami ze wschodnich nacji.

  - Jaki jest jego związek ze sprawą? – Bożydar naprowadził rozmowę na właściwy tor.

  - Pracuje na pierwszą zmianę. Od ósmej do pierwszej po południu. Czasami pojawia się w godzinach szczytu, czyli wieczorami, ale to tylko w przypadku niepohamowanego napływu klientów. Remigiusz zjawia się w pracy już o dwunastej. Wraz z Iriną, pomocą kuchenną, pracuje ze mną od początku istnienia lokalu. Mam… miałem do niego zaufanie. Dbał o interesy firmy, swoim bielutkim uśmiechem przyciągał klientki. Nigdy nie zdarzyło mu się spóźnić. Do dzisiaj. Kwadrans po dwunastej zacząłem się niepokoić. Wykręciłem kilkakrotnie jego numer, ale nikt nie odpowiadał. Przed pierwszą zamieniłem się w kłębek nerwów. Zdecydowałem posłać za nim Tao.

  - Na drugą kondygnację kamienicy, tak? – podpowiedział Bożydar.

  - Wynajmuję mieszkania studentom i uchodźcom – potwierdził Roger. – Kilku rezydentów pomaga w pubie: Remek, Tao, Irina. Dobrze jest mieć ich pod ręką w razie nalotu turystów. Posłałem zatem kelnera, który wrócił po kilku chwilach i oznajmił, że drzwi do mieszkania są otwarte, a w środku leży nieżywy mężczyzna. Jak nietrudno się domyślić, od razu pojąłem, kto padł trupem.

  - A cztery nobliwe niewiasty? – Bożydar wskazał palcem stolik.

  - Przyszły przed pierwszą. Po raz pierwszy osobno. Najpierw Alicja, później Ola, a jako ostatnie ruda Ela i Urszula. Obserwowałem je od chwili przybycia. Nerwowo strzelały oczami na prawo i lewo, ta mała obgryzała paznokcie. Wszystkie zamówiły to samo – zestaw surówek. To niespotykany widok. Na co dzień każda wolała podkreślić swoją indywidualność, żadna nie zniżyłaby się do poziomu przyjaciółki.

  Bożydar uśmiechał się pod nosem. Moje myśli popłynęły w kierunku czterech dziewcząt, ich nienawistnych spojrzeń, niezbitej dumy, niezłomnej pewności siebie. Teraz pewność siebie legła w gruzach, duma ustąpiła miejsca pokorze, a wzrok był pełen nabożnej czci.

  - Chciałbym porozmawiać z obsługą – poprosił Bożydar – w celu ujednolicenia zeznań.

  Roger skierował nas na zaplecze. Minęliśmy kucharkę ćmiącą kolejnego papierosa i dziewczynę zmywającą porcelanowe talerze. Za przepierzeniem znajdował się prywatny gabinecik Rogera, w którym załatwiał sprawy administracyjno-socjalne, ewentualnie spraszał dziewczynki do towarzystwa.

  - Mógłby pan poprosić Tao? – zasugerował Bożydar i odprowadził wzrokiem właściciela pubu.

  Do pokoiku wszedł niski mężczyzna. Obfite fałdy nad powieką ledwo umożliwiały mu oglądanie świata. Patrzył na nas z ukrywaną nerwowością, co kłóciłoby się z faktem, że zatrudniony jest legalnie. Obawiałem się, że za chwilę napadnie na nas, międląc w zębach słowa „dziang”, „dziong” i wszelkie ich kombinacje. Na szczęście, ku mojemu niemałemu zdziwieniu, przywitał się potoczystą polszczyzną. Najwidoczniej spędził w kraju wystarczająco dużo czasu, by obyć się z miejscowymi naleciałościami językowymi.

  Po odpowiedzeniu na pytania o nazwisko, wiek i miejsce zamieszkania, Chińczyk stanął w obliczu cięższych zagadnień.

  - O której opuścił pan pub? – zapytał Bożydar.

  - Około pierwszej – odpowiedział. – Za pięć pierwsza. Udałem się na górę, do mieszkania Remka. Pukałem i pukałem, dobijałem się jak funkcjonariusz policji, ale nikt nie reagował. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Wtedy go zobaczyłem. Wyłożył się na stole jak pijany. I naprawdę myślałem, że ma sporo pod sufitem, gdyż wyczułem alkohol. Dopiero po chwili zobaczyłem rozłupaną czaszkę.

  Powiedział to takim tonem, jakby streszczał opowiadanie Gombrowicza. Bez namysłu wsadziłem go do szufladki „gruboskórny”.

  - Co dalej? – zachęcał go Bożydar.

  - Wróciłem do pubu i powiadomiłem o tym fakcie przełożonego.

  - Dobrze panu płaci?

  - Bardzo dobrze. Stać mnie na wynajem mieszkania u góry. Dzięki podwyżce będę mógł poszukać czegoś lepszego.

  - A z Remkiem jak się panu układało?

  - Nie miałem z nim wiele styczności. Pracowaliśmy na różnych zmianach, a tę wspólną godzinę spędzaliśmy na obsługiwaniu klientów. W porze lunchu odwiedza nas mnóstwo stałych bywalców.

  - Na przykład cztery panie ze stolika przy ścianie?

  - Tak. Sympatyczne panie. Zwłaszcza ta niska.

  Alicja. Jak powiadają ludzie, każda potwora znajdzie swego amatora.

  - Nie udało mi się jej zainteresować – ciągnął. – Polowała na Remka, ale nie dziwię się. Można mu pozazdrościć urody.

  Przed oczami ponownie stanęły mi figi, staniki i gorsety lądujące u stóp przystojniaka.

  - Żaden z pracowników, oprócz pana, nie opuszczał pubu? – wznowił Bożydar.

  - Nie. Tylko ja, gdy poszedłem po Remka. Irina uzupełniała rolki papieru toaletowego w ubikacjach.

  - Cały czas przebywał pan na sali?

  - Oczywiście, jak zwykle obsługiwałem klientów. Wyłączywszy chwile, kiedy wychodziłem do kuchni po zamówione dania, ale to trwało sekundy.

  Bożydar pożegnał go i poprosił do gabinetu Irinę. Pomoc kuchenna weszła niespiesznie, wycierając ręce w fartuch. Przy prawej kieszeni dostrzegłem czerwoną plamę, najpewniej z sosu pomidorowego.

  - Wymieniała dziś pani papier w ubikacjach? – Bożydar w trymiga przeszedł do konkretów.

  - Tak, a bo co? Kible podlegają mnie.

  Wyraźnie wyczułem w jej głosie wschodni akcent. Dodatkowo, w charakterystyczny sposób urywała literkę „l”.

  - O której godzinie?

  - A będzie gdzieś koło południa. Wtedy, jak zaczęły się schodzić te gęsi.

  - Gęsi? – zaciekawił się Bożydar.

  - Cztery smarkule obsiadujące stolik jak kwoki. Wprowadzają rwetes i zamęt do kawiarni. Nie lubię pyskatych klientów. Nie zjedzą do końca, tylko zostawiają resztek od groma. I co my mamy z tym później robić? Te dzisiejsze ludzie nie mają poszanowania dla boskich darów.

  Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że dziewczyna zgarniała talerze ze stołów, zaszywała się w rogu i zmiatała resztki wprost do swojej jamy ustnej. Za takim rozwiązaniem przemawiała jej nadwaga i paleta barw na fartuchu.

  - O czym dyskutowały te cztery panie w ubikacji? Podobno była pani świadkiem tej rozmowy.

  - A o czym mogły rozmawiać? Użalały się nad sobą i swoimi związkami, przeklinając wszystkich facetów stąpających po ziemi. Takim to ciągle mało. Mają dobrą robotę, zgarniają kupę szmalu, ale do psioczenia to są pierwsze – zakończyła swoją opowieść Irina.

  Następnie do gabinetu wtoczyła się kucharka osnuta chmurą tytoniowego dymu. Nie powiedziała wiele, oprócz potwierdzenia, że Tao wchodził po talerze, a Irina pognała do kloaki z papierem toaletowym.

  Wiedziałem, że została jedyna droga prowadząca do rozwiązania. Tylko te cztery osoby zmieniły swoje zachowanie i zjawiły się w lokalu na chwilę przed odkryciem zwłok Remigiusza. Cztery dziewczyny.

  Bożydar pojął w lot moje zamiary (jak to dobrze, że istnieje coś takiego jak telepatia) i wyszliśmy na główną salę. Roger, wchodząc do kuchni z talerzami, rzucił nam pytające spojrzenie.

  - Mamy pewne podejrzenia – wyjaśnił Bożydar, co mężczyzna przyjął ze stoickim spokojem. Dla niego ważniejszy był wynik postępowania, niż tylko domysły.

  Bożydar przeciął spojrzeniem całą długość sali i nawiązał kontakt wzrokowy z Olą. Mięsista blondyna odskoczyła z krzesłem do tyłu, jakby trafił w nią niewidzialny cios. Z lewej poręczy krzesła zsunęła się Prada i spadła z łomotem na podłogę. Z torebki wypadła szklana kula i potoczyła się nieregularnym torem na środek parkietu. Rozpoznałem przycisk do papieru, którym zabawiały się dziewczyny poprzedniego dnia. Był popękany i pokruszony. Naszą uwagę przyciągnął czerwony ślad, jaki ciągnął się za przyciskiem. Ślad krwi.



* * *



  Powróciliśmy do skromnego gabinetu, zastawionego stelażami z segregatorami wypełnionymi fakturami. Stwierdziłem w duchu, że prowadzenie własnego interesu nie należy do najłatwiejszych, a tym bardziej do najprzyjemniejszych rzeczy, jakie czekają na człowieka. Oczami wyobraźni widziałem właściciela pubu grzęznącego w chałdach papierów, poszukującego jednej jedynej faktury za piwo beczkowane.

  Miałem nadzieję, że metodycznie posegregowane dokumenty w Café Dauphin odcisną się silnym piętnem na bałaganiarstwie Bożydara. W jego biurze bowiem trzeba było się zaszyć z latarką, lupą i innym specjalistycznym sprzętem, by znaleźć nikły zapisek sprzed trzech miesięcy. Ten człowiek chyba nigdy nie zrozumie, że grzęźnie w trzęsawisku. Na szczęście ma mnie, Fabiana, który czuwa nad każdym jego posunięciem. Cóż by beze mnie zrobił?

  Bożydar zdawał się nie doceniać mojej troski, gdyż zajęty był ssaniem miętowych landrynek. Słyszałem postukiwanie twardego karmelka, uderzającego o trzonowce. Spojrzałem z wyrzutem na przełożonego, a następnie przeniosłem wzrok na Olę Świerz, zaglądającą do kanciapy.

  - Proszę, proszę – ponaglił ją chłodno Bożydar.

  Pulchna blondynka zdjęła Pradę z ramienia i powiesiła ją na krześle.

  - Nie zrobiłam tego! – natarła na detektywa.

  - Czego? – zdumiał się.

  Wpadła we własne sidła. Pojękując, wyszeptała:

  - Nie zabiłam Remka.

  - To pani wie, że on zginął? A to ciekawe.

  Blondynka poszperała w torebce i wyjęła zapisany karteluszek. Ładnie wykaligrafowane pismo głosiło „JUTRO OKOŁO DWUNASTEJ U MNIE, REMEK”.

  - Nie jest tajemnicą, że wpadł mi w oko – podjęła. – Dzisiaj włożyłam najlepsze rzeczy, jakie znalazłam na wieszaku, wypachniłam się i udałam na spotkanie, w duchu radując się, że to właśnie ja zostałam wybrana. Każda z nas ostrzyła sobie ząbki na to ciasteczko, ale koło fortuny zatrzymało się na skromnej reporterce.

  Rzeczywiście, skromnej – westchnąłem w duchu. Mało brakowało, a zaczęłaby podkreślać swoje walory, jak wyskubane brwi i jędrny biust. Na szczęście obyło się bez słodzenia.

  - Kiedyś odkryłyśmy, że Remek mieszka nad pubem – ciągnęła swoją historię blondynka. – W końcu ta informacja miała mi się przydać. Stanąwszy przed drzwiami, zawahałam się, ale ciekawość wzięła górę i zaczęłam pukać do jego mieszkania. Odpowiedziała mi cisza, więc nacisnęłam klamkę.

  Bezczelność tych ludzi nie znała granic. Nikt nie mógł pogodzić się z myślą, że mieszkanie było opustoszałe, jeno próbowali nachodzić człowieka. A jeśli zastaliby go w niedwuznacznej sytuacji?

  - Zajrzałam do środka i stanęłam oko w oko z trupem – mówiła rzeczowym, dziennikarskim tonem. Zapewne takich przypadków miała na pęczki. – Oczywiście przeraziłam się, więc cichcem wymknęłam się z pokoju i zeszłam do pubu, gdzie umówiłyśmy się o pierwszej.

  - Czyli już nie żył, gdy pani weszła do środka? – zainteresował się Bożydar.

  - Tak – dodatkowo potwierdziła to skinieniem głowy.

  - Skąd ta pewność, że nie żyje? Mógł po prostu spać.

  - Jak mógł spać, do licha, skoro z głowy kapała mu krew? Ktoś rozwalił mu czaszkę!

  - Tym przyciskiem? – Bożydar wskazał zbroczony krwią przedmiot, spoczywający na biurku w plastikowym worku.

  - Tak.

  - Jak więc wytłumaczy pani, że nagle znalazł się w jej torebce?

  - Pojęcia nie mam. Ktoś mi go musiał podrzucić. Zresztą to nie jest mój przycisk, tylko Eli. Przechwalała się wczoraj, że kupiła to cacko po przecenie.

  Szklana kula kiedyś musiała przyciągać wzrok misternym wykonaniem. Morderca widział w niej raczej narzędzie zbrodni.

  - Sugeruje pani, że koleżanka wykorzystała chwilę nieuwagi i wrzuciła przycisk do pani torebki? – dociekał Bożydar.

  - Na pewno nie. Nie byłaby na tyle głupia, żeby sprzątnąć człowieka przedmiotem z nią kojarzonym. Ktoś próbował wywołać zamęt i wciągnąć w zasadzkę tyle osób, ile tylko zdołał. Ile wielbłądów przejdzie przez ucho igielne? Ile osób popełni zbrodnię? Cóż za nieczysta gra.

  - A kojarzy pani, kto jako ostatni zabawiał się szklaną kulą?

  - Ela popchnęła ją przez stół w kierunku Ali. Następnie obejrzałam ją ja, Ula, a potem nie wiem co się z nią działo, gdyż przyniesiono posiłek. Chyba wróciła do torebki właścicielki.

  - Gdy została pani sama przy stole – wtrąciłem – to znaczy, gdy przyjaciółki wyszły do ubikacji, trafiła się pani doskonała okazja do zwędzenia narzędzia. Jako jedyna nie odeszła pani od stolika.

  - Ależ odeszłam, gdy tylko skończyłam jeść.

  Ale nas już tam nie było. Przygryzłem wargi.

  Bożydar pożegnał Olę, która zdążyła się zasiedzieć i niechętnie podniosła ciało z siedziska. A nawet nie tyle niechętnie, co z wielkim trudem. Hobbystycznie zajmowała się jedzeniem, co w połączeniu z siedzącą pracą przynosiło opłakane skutki. Była ciężka jak płyta nagrobna. Czy podobnie jak płyta starała się osłonić kogoś przed atakiem z zewnątrz?

  Z kolei do gabinetu poprosiliśmy Elę – właścicielkę przycisku do papieru.

  - To należy do pani? – zaatakował Bożydar.

  - No raczej! – odszczeknęła. Nabożne spojrzenie szybko się ulotniło. Teraz przejawiała dawną zadziorność.

  - Dlaczego zabiła pani tego biednego człowieka? – powiało chłodem, jakby do środka wjechała Królowa Śniegu z całym orszakiem.

  - Jakiego biednego?! – Ela wysunęła szczękę, niczym klacz zlizująca kostkę cukru z ręki stajennego. – Zasłużył sobie! Mógł nie igrać z naszymi niewinnymi serduchami!

  Jeśli ona była niewinna, Neron powinien zostać kanonizowany.

  - Jak się pani układało z Remigiuszem?

  - Miałam go na wyciągnięcie ręki, do cholery. Rybka chwyciła przynętę, chce się pan przekonać?

  - Chętnie.

  Rudowłosa dziewczyna chwyciła za torebkę i odwróciła ją nad biurkiem do góry dnem. Dotychczas uważałem, że na temat zawartości kobiecych torebek powinien zostać nakręcony program z serii Nieodgadnione tajemnice wszechświata. Po tym, co wysypało się na stół, dalej byłem w stanie podtrzymywać mój pogląd. Trzy, nie, cztery pomadki, cienie, kredki do brwi, róże do policzków, tusze, w połowie zużyta paczka chusteczek higienicznych, portmonetka, sklejone dropsy, opakowanie wkładek higienicznych, odświeżacz do ust, stosy wizytówek, zabazgranych kartek i innych rzeczy, których spisanie zajęłoby dwie trzecie mojej relacji.

  - O! O! – Ela szturchała palcem mały świstek z wypisanym hasłem „JUTRO OKOŁO DWUNASTEJ U MNIE, REMEK”. Zacząłem wierzyć w deja vu.

  - Postąpiła pani zgodnie z instrukcją? – zapytał Bożydar.

  - No raczej! Wymodniłam się, wypachniłam i urwałam z biura. Pobiegłam do jego mieszkania rączo jak łania („Raczej klacz” - pomyślałem). Grzmociłam w drzwi do upadłego, ale frajer nie kwapił się, by otworzyć. Pewnie spanikował. Domyślił się, że w łóżku lubię być panią sytuacji.

  Bożydar zaczerwienił się, a dziewczyna ciągnęła swoje:

  - Zawszę walczę o swoje, więc weszłam do środka.

  - O czym pani z nim dyskutowała?

  - O niczym – wypaliła. – Nad czym można deliberować z trupem?

  - Z trupem? Zastała go pani już nieżywego?

  - No raczej! Szarpnął się, kochaś, na życie.

  Garść tabletek jeszcze bym zrozumiał, ale z wielkim trudem próbowałem wyobrazić sobie akrobacje mężczyzny, próbującego rąbnąć w swój płat ciemieniowy przyciskiem do papieru i podcinającego sobie w chwilach agonii gardło. Brakowało jeszcze miejsca na samouduszenie.

  - Skoro ten przycisk należy do pani – Bożydar powtórnie wskazał narzędzie zbrodni – dlaczego znalazł się w torebce przyjaciółki?

  - Właśnie zastanawiałam się, kto mi go zwędził. Okazuje się, że to nasza kochana Olunia – wysyczała ze złością. – Od początku ją podejrzewałam. Kopała pod nami dołki. Chciała mnie wysiudać z bliższej zażyłości z Remkiem.

  - Dlatego podrzuciła jej pani zakrwawione narzędzie zbrodni? Żeby zrzucić na nią podejrzenia?

  - Nikomu niczego nie podrzucałam. Czy ja jestem kukułką?

  Nie - klaczą, naigrywałem się w myśli i mimowolnie na mojej twarzy pojawił się ironiczny uśmiech.

  - A propos kukułczego jaja – wznowiła – czy potrafią panowie wytłumaczyć, co to robi w mojej torebce?

  Rozgarnęła stos papierów, ujawniając mały, zgrabny nożyk. Z jednej strony umoczony był w czerwonej mazi. W lot pochwyciłem, o co chodzi i wyobraziłem sobie kobietę tnącą tętnice szyjne denata.

  - Nie jest mój. Należy do Uli, ponoć jest dość cenny.

  - I znalazła go pani w swojej torebce? – Bożydar zdawał się układać w głowie schemat zdarzeń.

  - No raczej! Jakaś kukułka musiała mi go podrzucić, ale nie wierzę, żeby zrobiła to Ula. Dziewczyna jest jak najbardziej w porządku. Zgadzamy się ze sobą w każdej kwestii.

  - Ma pani jakieś podejrzenia?

  - Niewiele bym się pomyliła, gdybym pozwała do sądu Olę. Już mówiłam, że ta dzikuska chciała mnie wyautować. Nóż mogła zwędzić przy byle okazji. Z drugiej strony nie podoba mi się Alicja. Dziewczyna ma robaczywe myśli. Mogła myszkować w naszych torebkach podczas wizyty w ubikacji.

  Ja jednak widziałem co innego, czemu Ela stanowczo zaprzeczała. Najlepszą okazję do podrzucenia noża miała właśnie Ula, która siedziała po jej lewej stronie. Zważywszy na to, że dziewczyny wieszały torebki na lewej poręczy, miała od groma sytuacji, by niepostrzeżenie wsunąć nóż do Louisa Vuittona Eli Żarnowskiej.

  - Czy mogę już sobie pójść? – dziewczyna bezczelnie okazywała zniecierpliwienie.

  - No raczej! – wycedził Bożydar przez zęby. Zyskał w moich oczach. Zuch chłopak.

  Tymczasem w gabinecie pojawiła się właścicielka kozika. Urszula, moja kochana Urszula, dopłynęła z gracją do biurka. Eteryczna nimfa zsunęła z ramienia modną torebkę, starła z krzesła wyimaginowany kurz i usiadła. Złączyła kolana i położyła na nich torebkę.

  - Mniemam, że w sprawie morderstwa? – zapytała dwornie.

  - Oczywiście – potwierdził Bożydar. – Kojarzy pani ten przedmiot?

  Wskazał zakrwawiony nożyk. Ula zaczerpnęła powietrza.

  - Nożyk po babci! – krzyknęła rozemocjonowana. – Obawiałam się, że zginął na dobre. Przekopałam całe mieszkanie i gabinet w pracy, ale na próżno. Kto by pomyślał, że znajduje się w pańskich rękach?!

  - Jest cenny?

  - Jako pamiątka. Moja staruszka była damą z prawdziwego zdarzenia. Chełpiła się jakowymś herbem rodowym, ale ten fakt umknął w biegu historii. Potrafiła zachować kamienną twarz przy największym dramacie. Dzisiaj brakuje takich kobiet.

  „Jest jeszcze jedna” – westchnąłem. „Siedzi przede mną”. Przynajmniej jasne stało się, skąd szlachetny fason dziewczyny i jej chłodna ocena rzeczywistości. Dama z damy zrodzona.

  - Przykro mi to powiedzieć, ale nie mogę go pani zwrócić – Bożydar zrobił zbolałą minę.

  - A to czemu?

  - Przy jego pomocy popełniono zbrodnię. Remigiusza znaleziono z podciętym gardłem.

  - Mój Boże – wzdrygnęła się. – Moim nożem? Nie, nie mogę o tym myśleć. Sądziłam, że został otruty…

  Raptem ucho Bożydara dwukrotnie zwiększyło rozmiar. Otruty?

  - Oczywiście znałam człowieka – szepnęła konfidencjonalnie Urszula. – Remigiusz był kelnerem w tutejszej kafejce, prawda?

  - Prawda – przytaknąłem energicznie.

  - Nie będę zaprzeczać, gdyż nie ma sensu. Zauroczył mnie, a raczej zaślepił. Postradałam na chwilę rozum. Nie, nie zabiłam go, ale dałam się ponieść emocjom.

  Wyjęła z torebki małą karteczkę. Zerknąłem nań i przewróciłem oczami. Niemal z kserograficzną dokładnością powtórzono „JUTRO OKOŁO DWUNASTEJ U MNIE, REMEK”. To już nie było deja vu, tylko farsa, w której brałem czynny udział. Czy ten facet był żądnym krwi wampirem, wysysającym krew z gołębich szyi białogłów? Jeśli tak, żałowałem, że nie udało mi się przeprowadzić Wywiadu z wampirem na bis. Choć może nie wszystko stracone. Istniała nikła szansa, że denat wstanie z grobu, gdyż nieroztropny morderca zapomniał przebić mu serce kołkiem i skropić wodą święconą. Dobra nasza! Wystosuję mrożący krew w żyłach artykuł do „The Times” i zgarnę kupę szmalu, a wtedy na dobre pożegnam się z kieratem u Bożydara.

  - Znalazłam to wczoraj w torebce – tłumaczyła Urszula. – Świat zawirował, wybrał mnie. Mnie, mnie, mnie. Nie kogoś innego, tylko mnie. Oszalałam ze szczęścia. Toteż dzisiejszego dnia, nikomu się nie zwierzając, założyłam najlepszą garsonkę i wcześniej niż zazwyczaj wyrwałam się z pracy na lunch. Grubo po dwunastej udałam się prosto pod jego mieszkanie. Nikt nie reagował na moje pukanie. Pomyślałam, że muszę być spodziewanym gościem, więc weszłam do środka. Niestety, on był już martwy.

  Dziewczyna schowała twarz w dłoniach, ale nie uroniła ani jednej łzy. Zachowała zimną krew.

  - Po czym poznała pani, że Remigiusz nie żyje?

  - Podeszłam bliżej i go dotknęłam. Nie reagował. Na palcach miałam krew, a pod moimi stopami chrzęściło szkło. Omal nie zemdlałam. Obmyłam naprędce dłoń pod wodą i wybiegłam z mieszkania.

  Już wiedziałem, że zostawiła najwięcej śladów. Jeśli prokuratura wystosuje oskarżenie, na ławie skazanych zasiądzie nie kto inny jak Urszula. Zostawiła materiał biologiczny na denacie oraz odciski palców na kurkach. Jedyną nadzieją był Bożydar, który mógł wyprzedzić urzędy ścigania i oczyścić ją z podejrzeń.

  - Pani kozik znaleziono w torebce Eli – zasmucił się.

  - Mój Boże… To nie może być prawda. Nie posunęłaby się do takiego okrucieństwa – przejęła się Urszula nie na żarty.

  - Pani Ela również stanowczo zaprzecza. Sądzi, że ktoś sobie z niej zakpił. Czy ma pani podejrzenia, kto mógłby dopuścić się tego czynu?

  - Pojęcia nie mam. Na pewno żadna z nas. Jesteśmy skromnymi dziewczynami. Wątpię, by którejś przemknęło przez myśl morderstwo. Wszystkie swady kończą się zgodą. Nie, to niemożliwe.

  - A Ola? Wczoraj została sama przy stole. Miała okazję do gmerania w waszych torebkach.

  - Nie, zabrałyśmy torebki ze sobą. Poza tym to dobra dziewczyna. Nie będę jej oczerniać. Podobnie jak Ali i Eli. Proszę mi zaufać, wiem, co mówię. Czasami powiedzą, co im siedzi na wątrobie, ale w gruncie rzeczy cechują się nienaganną konduitą.

  Na nowo wyczułem w jej głosie chytry ton. Zbytnio próbowała je wybielać. Jakby miała świadomość, że kierujemy się zasadą ograniczonego zaufania. Opisując koleżanki w superlatywach, jedynie podcinała im skrzydła. W naszych oczach stawały się najbardziej prawdopodobnymi zbrodniarkami.

  - Jeśli jednak mam być szczera – powiedziała z galanterią – znalazłam to dzisiaj w mojej torebce. Dlatego wspomniałam o otruciu.

  Postawiła na blacie niewielką fiolkę. Odczytałem nazwę Valium. Obok widniał wykrzyknik w trójkątnej oprawie. Tknęło mnie, że podobną fiolkę widziałem ubiegłego dnia w ręku Alicji.

  - To diazepam, lek przeciwlękowy – zaspokoił moją ciekawość Bożydar.

  - Alicja to zażywa. Dziewczyna ma jakieś problemy z samą sobą – Urszula zapaliła się do snucia wniosków.

  - Koleżanka siedzi w lokalu po pani lewej stronie?

  - Oczywiście. Jak co dzień.

  Nawet nie okazaliśmy zaskoczenia. W tej sprawie już nic nie mogło nas zdziwić. Ale zdziwiło. Gdy Urszula opuściła pomieszczenie, telefon Bożydara zaczął wygrywać skoczną, irlandzką przyśpiewkę. Odebrał rozmowę, kilka razy przytaknął, zrobił wielkie oczy i się rozłączył.

  - Wyizolowano substancję z kieliszka – zwrócił się do mnie. – Diazepam.

  Czyli lekarz sądowy nie mylił się, wysuwając wniosek o otruciu. Punkt na jego konto.

  - Tyle że sam diazepam nie rozszerza źrenic – ciągnął Bożydar – ale może to zrobić alkohol. Jaki z tego wniosek? Ktoś rozpuścił tabletki w drinku. Pamiętajmy, że diazepam stosowany jest również w leczeniu bezsenności. Alkohol potęguje
Ostatnio zmieniony śr 04 lut 2009, 14:05 przez suzaku, łącznie zmieniany 2 razy.
Mężczyźni zabijają z głupoty, kobiety - z powodu.

3
cd.



Alkohol potęguje działanie leku, mogąc doprowadzić do śpiączki, a w skrajnych przypadkach do zgonu.

  - Któraś z nich chciała go sprzątnąć w estetyczny sposób?

  - Zapytajmy o to Alicję.

  Już po chwili dziewczyna kuśtykała do biurka. Patrzyło się na nią z wielką przykrością. Miała dwa wypryski, skołtunione włosy i ogólnie była brzydka jak siedem grzechów głównych.

  - Czy to należy do pani? – Bożydar przesunął fiolkę w jej kierunku.

  - Tak, do mnie – przytaknęła niespodziewanie.

  - Cierpi pani na fobie?

  - Tak, fobie i inne lęki. Mam klaustrofobię, arachnofobię, lęk wysokości i fobie społeczne.

  Bidulka była Titanikiem człowieczeństwa. Nadawała się do zakucia w kaftan bezpieczeństwa i szprycowania silnymi psychotropami w zakładzie zamkniętym. Chyba że tylko fingowała…

  - Znała pani Remigiusza Kacprzaka?

  - Tak. Chodzi o kelnera, prawda?

  - Doszło do jakiejś większej zażyłości? – Bożydar miał dość wyciągania z niej odpowiedzi na siłę.

  - Niespecjalnie. Chociaż wczoraj znalazłam coś w mojej torebce.

  Położyła kuferek od Diora na biurku, a ja wypchnąłem policzek. Wiedziałem, czego się spodziewać i nie pomyliłem się. Czwarta z serii karteczka głosiła niezmiennie „JUTRO OKOŁO DWUNASTEJ U MNIE, REMEK”. Postawiłem oczy w słup. Bożydar również.

  - Pomyślałam „co mi szkodzi” i zdecydowałam się pójść na całego. Nie chciałam wchodzić żadnej z dziewczyn w drogę, bo wiem, że za nim szaleją, ale nie wypuszcza się okazji z rąk. Postanowiłam przyjść wcześniej, byłam na miejscu już przed dwunastą. Zapukałam cicho do drzwi, potem silniej i silniej, ale na nic to. Weszłam do środka i zobaczyłam, że facet leży w kałuży krwi. Wyszłam ukradkiem i pojawiłam się w pubie. Tylko tyle.

  Tylko tyle? Jak można tak bagatelizować morderstwo? Czyżby leki wypłukały z niej wszystkie emocje?

  - A później dołączyły do pani koleżanki? – dociekał Bożydar.

  - Tak.

  - Czy podejrzewa pani którąś z nich? Kto ukradł tabletki?

  - Nie mam pojęcia.

  - Raczej nie zrobiła tego Urszula? Pani torebka wisiała na lewej poręczy, a Urszula siedziała po pani prawej stronie.

  - Prawda, to nie mogła być ona.

  - Czy mogła tego dokonać Ola? W jej przypadku wystarczyło sięgnąć ręką do torebki, gdyż siedziała w pobliżu.

  - Tak, ma pan rację. Ona miała okazję. Możliwe, że to ona.

  - A Ela? Siedziała najdalej, ale to doskonała okazja, by odsunąć od siebie podejrzenia. Przy okazji wyjścia do toalety, mogła poszperać w torebkach i ukraść lub podrzucić to i owo.

  - Faktycznie! Nie pomyślałam o tym.

  Cokolwiek by powiedzieć, dziewczyna przytakiwała niczym student na egzaminie ustnym. Miała wiele wspólnego z plasteliną, z której można było uformować wszystko, zależnie od inwencji artysty. Strach pomyśleć, jaką decyzję podjęłaby ława przysięgłych, gdyby znalazła się w jej składzie. Każdy próbowałby ją przeciągnąć na swoją stronę. Zapewne nigdy nie doszłoby do porozumienia, a rozprawę by odroczono.

  Bożydar był równie znudzony przesłuchaniem jak ja. Podpierał brodę dwoma palcami, która w innym wypadku opadłaby bezwładnie na biurko, podobnie jak u niedawnego trupa. Z rozkoszą zaproponowałbym mu zapałki do podtrzymania powiek w pozycji dystalnej, ale wątpiłem, by ta oferta spotkała się z ciepłym przyjęciem. Duma Bożydara nigdy, ale to nigdy nie ugięłaby się pod dobrą radą asystenta.

  - Czy znalazła pani w swojej torebce coś nieoczekiwanego? – Bożydar z trudem powstrzymywał ziewanie. I chwała mu za to. Gdyby rozpoczął serię, wszyscy zaczęlibyśmy otwierać paszcze jak hipopotamy i śpiewać nieme arie.

  - Owszem, znalazłam.

  Dlaczego mnie to nie zdziwiło? Dziewczyna wyjęła z torebki jedwabną apaszkę i przekazała ją z rąk do rąk. Wyglądała znajomo.

  - Należy do Oli – wyjaśniła Alicja. – Pojęcia nie mam, jakim sposobem znalazła się w mojej torebce.

  Nigdy nie słyszała o teleportacji?

  - Zapewne została podrzucona – podsunął Bożydar.

  - Chyba ma pan rację.

  Spojrzałem błagalnie na przełożonego. Miałem dość. On też, gdyż pozbył się dziewczyny z niebywałą szybkością.

  Na koniec powtórnie zaprosił do środka Olę. Wypytał ją o apaszkę. Dziewczyna potwierdziła, że należy do niej, że nie miała zielonego pojęcia, skąd się wzięła w torebce Alicji, że to całkiem możliwe, by uduszono nią denata i że w ogóle „że”.

  Skonsternowany nie wiedziałem, gdzie podziać wzrok. Przez pokój przetoczyła się fala podejrzeń i wzajemnych oskarżeń. Bożydar musiał chłonąć wszystkie fakty jak gąbka, gdyż na jego twarzy malował się wyraz bezbrzeżnego zamyślenia. Zapalił mentolowego papierosa i zaciągnął się dymem. Podobno to pozwalało mu racjonalnie myśleć, o ile dało się racjonalnie myśleć w tej irracjonalnej sytuacji.

  - Czuję się jak mucha złapana w pajęczą sieć – wyznałem przełożonemu. – Kłamstwa spowiły mnie jak kokon, z którego żadnymi siłami nie zdołam się wyzwolić. Wszędzie kłamstwa, same kłamstwa i tylko kłamstwa.

  Bożydar wysłuchał mojej deklaracji i odpowiedział z ojcowskim spokojem:

  - Przecież rozwiązanie jest dziecinnie proste…

  - Czyli znasz odpowiedź? – zapytałem z niedowierzaniem.

  - Odpowiem ci w stylu Eli żarnowskiej. No raczej!



* * *



  Główna sala lokalu miała posłużyć za scenę, na której Bożydar zamierzał rozegrać demaskatorską scenę. Niechętnie poczłapałem za przełożonym, przeklinając w duchu jego skłonność do woalowania rozwiązań. Równie chętnie co on poznałbym mordercę, bym nie musiał robić żabich oczu w kulminacyjnej chwili. Chciałem być kojarzony raczej z niezastąpionym asystentem niźli z bogu ducha winnym zausznikiem. Bożydar niechętnie patrzył na te zapędy. Lubił być na świeczniku o każdej porze dnia i nocy. Gdyby obudził się o trzeciej nad ranem, życzyłby sobie, by chwalono jego nieźle skrojoną szlafmycę. Miejmy nadzieję, że tandetna fanfaronada w końcu zbrzydnie wszystkim bałwochwalcom, a Bożydar zostanie ukamienowany.

  Plotki o rzekomym morderstwie z zadziwiającą prędkością przeniosły się z ust do ust. Większość klientów spiesznie opuściła kawiarnię, zerkając podejrzliwie na współbiesiadników i zapewne zarzekając się w duchu, że postawiła tu stopę po raz ostatni.

  W środku pozostały jedynie cztery podejrzane. Wyjście zagrodził im policjant, krzyżując mięsiste ręce na piersi. żadna nie miała szans w potyczce jeden na jednego, więc siedziały jak trusie do chwili, gdy pojawiliśmy się my. Udało mi się podłapać kilka bełkotliwych słów i wzajemnych docinek.

  - Niczego nie zrobiłam! – warczała Ola. – Jak weszłam, był już zimny. Za to ty szczyciłaś się przyciskiem. Rąbnęłaś go i podrzuciłaś narzędzie zbrodni do mojej Prady. Jak śmiałaś ją skalać krwią?!

  Milcząca dotąd blondynka stała się nad wyraz rozmowna. Czyniła kolejne przytyki rudej sąsiadce, która w końcu eksplodowała:

  - Milcz, wieprzu! Jesteś tyle samo warta, co twój śmietnik! – wskazała zaokrąglony brzuch interlokutorki.

  Alicja słuchała to jednej, to drugiej, nie mogąc zdecydować się, do którego obozu dołączyć.

  - Kochanie, nie sprzeczaj się – próbowała uspokajać prowodyrkę Urszula. – Wszyscy wiemy, że go nie zabiłaś. Oleńka również, prawda Alicja?

  - Prawda, prawda – dziewczyna w końcu znalazła sojusznika.

  - Nawet nie próbuj bronić tej maciory! – huknęła Ela. – A może jesteście w zmowie? Nie zdziwiłabym się. Takie z was serdeczne przyjaciółki. Och, och.

  - Może jednak Ela ma rację? – Alicja spojrzała wymownie na prowodyrkę, następnie przeniosła wzrok na Olę.

  - Próbujesz ją usprawiedliwiać? – obruszyła się tym razem Urszula, która ze wszech miar próbowała utrzymać jednolitość szajki. – Musimy dojść do porozumienia.

  - Nie potrzebuję żadnej obrony – jęknęła Ola, która broniła się rękami i nogami. – Tylko winni się tłumaczą, więc nie będę komentować waszych przycinków. Róbcie, co chcecie, ale mnie nie wciągniecie w niecne gierki. Jestem czysta jak Dziewica Orleańska.

  „Wara od Dziewicy Orleańskiej!” – miałem ochotę krzyknąć. Tylko ja, Fabian Orleański, mam prawo uzurpować sobie to miano. Wierzyłem, że moja spalona na stosie krewna również rozsierdziła się na te słowa, oglądając spektakl w niebiańskim technicolorze.

  Niewinna sprzeczka przemieniła się w małpi targ. Dogryzanie, szyderstwa, wyszukiwanie słabych punktów przeciwnika. Wzajemna poufałość dziewczyn prysła jak mydlana bańka. Ela żarnowska straciła ostatecznie buławę przywódcy. Od lokomotywy odczepiły się wagony i każdy pojechał swoim torem.

  Połajanki skończyły się, gdy do sali wkroczył właściciel pubu oraz jego pracownicy. Chińczyk Tao usiadł przy barze, Irina znalazła krzesło przy ścianie, a kucharka stanęła okrakiem przed drzwiami prowadzącymi na zaplecze, broniąc wejścia do swojego królestwa.

  - Wczoraj zostałem poproszony przez pana Rogera o zajęcie się sprawą domniemanego morderstwa – zaczął Bożydar. – Chodziło o możliwość popełnienia zbrodni, czyjeś być albo nie być. Przeczucie go nie myliło, gdyż koniec końców do morderstwa doszło. żałuję, że nie udało mi się temu zapobiec, ale nie będziemy płakać nad rozlanym mlekiem. Zginął przystojny mężczyzna, zaradny człowiek i chwytliwy kelner. A dlaczego zginął? Pieniądze? Miłość? Zdrada? żadne z nich.

  No jasne, dlaczego o tym wcześniej nie pomyślałem. Sprzątnęła go ta dziewczyna, która chciała podtrzymać żar przyjacielskiego ogniska. Gdy Remigiusz nierozmyślnie go gasił, potrzebna była Hestia strzegąca płomienia. Która z tutaj obecnych wcieliła się w rolę bogini?

  - Motywem była zazdrość – wszczął Bożydar po chwili. – Haniebna, ludzka zazdrość, która od prawieków sprowadza na człowieczeństwo plagę wojen i ludobójstwo. A zazdrość jest o tyle dziwna, że już w zarodku może popchnąć człowieka do najgorszego. Już nieraz to powtarzałem. Caeca invidia est ! I tak stało się w tym przypadku. Pytanie: która z pań tu obecnych odpowiada za zbrodnię?

  No właśnie. Koniecznie chciałem wyprzedzić jego rozumowanie, więc zacząłem kombinować w duchu. W jakiej kolejności przyszły do pubu? Alicja, Ola, Ela i Urszula. Alicja pierwsza nawiedziła Remka. Zażywała leki przeciwlękowe, ale w torebce znalazła apaszkę. Właścicielką apaszki była Ola, która musiała odwiedzić kelnera w następnej kolejności. Z jej torebki wypadł przycisk do papieru. Rąbnąć mogła go w takim razie Ela. Przyszła do baru przedostatnia. W torebce znalazła jednak kozik Uli. Ta z kolei miała tabletki. Nie, w tej gmatwaninie brakuje nici Ariadny.

  A morderstwo? Która odpowiada za co? Rąbnięcie przyciskiem musiało wchodzić w grę jako ostatnie. żadna rozsądna osoba, nawet z krótkowzrocznością, nie przeoczyłaby zakrwawionej głowy denata. Najpewniej na początek ktoś go podtruł. Trucizna mogła jeszcze nie zadziałać, nim żądna krwi morderczyni przyczaiła się z nożem, by wypruć mu flaki. Tak, właśnie tak musiało być. Gdy głowa opadła mu na stół, z łatwością można było roztrzaskać czaszkę przyciskiem do papieru. Co jednak z uduszeniem? Tutaj potrzeba było zręcznego i szybkiego działania. Nie zaszkodziłoby mieć trochę krzepy. Najbardziej pasowałaby do tego schematu Ola. Ale wysoka Urszula również mogła zmajstrować to i owo. Chociaż z drugiej strony krzykliwa i pewna siebie Ela nie traciłaby czasu na zbędne ceregiele i dusiłaby ofiarę z Iskrą Bożą w oczach. Do niknącej w oczach Alicji pasuje tylko trucizna. Ale czy sięgałaby po morderczą substancję, która od początku była kojarzona z jej osobą? Nie sądzę.

  Może źle rozumuję, próbując przypisać wszystkie przewinienia jednej osobie? Najchętniej widziałbym dziewczyny w roli zabójczego duetu. We dwie potrafiłyby dorwać i oskalpować nawet samego Cerbera. A jeśli zabójczy koncert rozpisany był na trzy instrumenty albo, co lepsze, na cztery? śmiercionośny kwartet – jak uroczo brzmi ta nazwa. No jasne, czemu wcześniej o tym nie pomyślałem? Z prawdziwą wirtuozerią cztery kobiety zagrały koncert żałobny a-moll na cztery smyczki. Przycisk do papieru – ociężały kontrabas, trucizna – bezboleśnie płynna wiolonczela, nożyk – śpiewne i ograne skrzypce oraz apaszka – altówka lekka i szczebiotliwa jak podmuch wiatru. Dlaczego tak długo błądziłem, gdy rozwiązanie tkwiło przed moim nosem? Siadały jak jeden mąż, pożywały jak jeden mąż i zabiły jak jeden mąż! Wszystkie. Wszystkie! Wszystkie!!!

  - Która z pań tu obecnych odpowiada za zbrodnię? – ponowił Bożydar. – Odpowiedź jest bajecznie prosta. żadna!

  Otworzyłem usta i zadławiłem się powietrzem. Bożydar tymczasem poklepał po ramieniu Rogera.

  - Gra skończona, mój drogi. Zrozum, że żadna osobista tragedia nie usprawiedliwia morderstwa.

  - Do diabła z tobą, przeklęta niedojdo! – ryknął w odpowiedzi. – Myślałem, że cię wykorzystam, ale plany spaliły na panewce! Pal licho! I tak jestem zadowolony! Skoro ja nie mogłem go mieć, nie będzie miała go żadna! – wypiął dumnie pierś, ale osiłek przy drzwiach chwycił go za kark i spiął ręce kajdankami.

  Rozwrzeszczane dziewczyny odprowadziły go wzrokiem i przeniosły wzrok na Bożydara.

  - Mój asystent – spojrzał na mnie – uważał, że otacza go zgraja kłamców. Kłamca jednak był tylko jeden oraz jeden przypadek poświadczenia nieprawdy.

  Omal nie zapadłem się pod ziemię. Doprawdy, nie musiał kompromitować mnie przed tak szemranym gremium.

  - Tao, który znalazł tu zatrudnienie, poświadczył, że nie widział, by któryś z pracowników opuszczał pub. Nawet nie musiał zbytnio kłamać, gdyż z kawiarni wychodził jedynie właściciel, nie pracownik. Roger zaoferował mu podwyżkę w zamian za trzymanie języka za zębami. Zapewne zagroził dodatkowo, że policja zamierza przeprowadzić ekstradycję. To skutecznie zamknęło mu usta.

  - A skąd karteczki z zaproszeniem na tête-à-tête? – wtrąciła Ela.

  - Wszystkie te świstki miały równo wykaligrafowaną propozycję spotkania. Były identyczne, gdyż zostały skopiowane. A sama propozycja skierowana była do Rogera. Tak, nie przesłyszeliście się. Właściciel pubu zaoferował Remigiuszowi podwyżkę i poprosił go, by zastanowił się nad terminem spotkania i zapisał w jego terminarzu. Wypadła godzina dwunasta, co było mu jak najbardziej na rękę. Roger wydarł kartkę, skserował czterokrotnie i podrzucił drogim paniom.

  - W jaki sposób mógł to zrobić? A narzędzia zbrodni? – dociekała Ola.

  - Ludzie obyci towarzysko doskonale wiedzą, że kelner podaje dania z prawej strony, natomiast brudne talerze odbiera ze strony lewej. Panie wieszają czarowne torebki na lewej poręczy krzesła. Wystarczyło wykorzystać kelnerską zręczność i wszystko staje się jasne. Kiedy wczoraj wychodziliśmy z pubu, Remigiusz poprosił kolegę po fachu o dostarczenie napojów do narożnego stolika. Nadarzyła się doskonała okazja do podrzucenia karteczek z propozycją spotkania oraz do wykradnięcia trefnych przedmiotów. Roger widział bowiem Olę zdejmującą apaszkę, Elę zabawiającą się przyciskiem do papieru, Ulę obierającą owoc nożykiem i Alę łykającą pigułki.

  - Ale jak go załatwił? – Alicja przebudziła się z letargu.

  - Wyszedł z pubu przed dwunastą i udał się do Remigiusza w celu omówienia podwyżki. Na miejscu zaproponował drinka i pod nieuwagę pracownika wrzucił do kieliszka kilka tabletek Valium. Alkohol potęguje nasenne działanie leku, więc mężczyznę poczęło ogarniać znużenie. Wówczas wystarczyło zajść go od tyłu, owinąć szyję apaszką, zacisnąć i… Następnie podciął mu gardło i rąbnął go z całej siły przyciskiem. Kolejność do wyboru wedle uznania. Z tego wynika, że każda z pań miała rację, mówiąc, że zastała Remigiusza nieżywego. Tymczasem Roger wrócił na miejsce pracy. Gdy przesłuchaliśmy wszystkich podejrzanych, minął nas z naręczem brudnych naczyń. Zebrał je ze stolika szanownych pań. Wierzę, że chwilę wcześniej podrzucił kukułcze jaja.

  Przerwał na chwilę tyradę, by każdy mógł poukładać w głowie fakty.

  - Bellum omnia contra omnes . Jaka była moja rola w tej farsie? – podjął na nowo. – Roger zrobił wystarczający mętlik, bym pogubił się w śladach i zeznaniach. Wierzył, że w ten sposób podejrzenia padną na którąś z pań, jeśli nie na wszystkie jednocześnie. Upiekłby cztery pieczenie na jednym ogniu. Niestety trafił na Bożydara! – zakończył triumfalnie.

  Kiedy nacieszył się sukcesem, podreptaliśmy w górę schodów. Bożydar wystawił twarz na letnie słońce. Promienie uwydatniły liczne piegi, jakimi skropione były okolice nosa przełożonego. Wyglądał jak dumny Odyseusz, który dotarł do rodzinnej Itaki, przedarłszy się przez otumaniające śpiewy syren. Mnie jednak nadal gnębiła niepewność.

  - Jak domyśliłeś się motywu? – zapytałem w końcu.

  - To proste. Zwróciłem uwagę już przy nazwie pubu. Wtajemniczeni wiedzą, że delfin jest symbolem homoseksualnej miłości.

  Skąd w takim razie wiedział o tym Bożydar? Czyżby był… wtajemniczony? Nie, to niemożliwe. Zganiłem sam siebie za głupie domysły.

  Minęły nas cztery dziewczyny, które na powrót odnalazły się w najlepszej komitywie. Podniecone szczebiotały o banałach i zaśmiechiwały się w bok.

  - Co więcej – ciągnął Bożydar – Roger niejednokrotnie podkreślał, że roztoczył nad pracownikiem opiekuńcze skrzydła. Mój kelner, mój kelner, mój kelner – nie za dużo tego „mienia”? Zaczął uważać go za swoją własność, jakie więc musiało być jego rozczarowanie, gdy na scenę wkroczyły cztery niewiasty, które jawnie zaczęły z Remkiem flirtować. To musiało boleć. Gdy niemal miał go w swoim ogródku, pojawiły się nowe pokusy, ciągnące Remigiusza w przeciwnym kierunku.

  - To wszystko? Takie liche hipotezy? – obruszyłem się. Bożydar zbyt szybko szufladkował klientów.

  - Jeszcze coś – uśmiechnął się Bożydar. – Heteroseksualny mężczyzna nigdy nie odróżniłby Prady od Diora!

  Przystanąłem w miejscu skonfundowany. Bożydar oddalił się leniwym krokiem, podśpiewując pod nosem wzorem Edyty Bartosiewicz:



 Więc jaki sens w kochaniu jest,

  Gdy wokół miejsca brak dla spalonych serc?




KONIEC
Ostatnio zmieniony śr 04 lut 2009, 14:07 przez suzaku, łącznie zmieniany 1 raz.
Mężczyźni zabijają z głupoty, kobiety - z powodu.

4
Głowę zadarł wysoko w górę,
"w górę" już nie jest potrzebne


W duchu odmawiałem dziesiątek różańca
jakieś dziwne, wystarczy "dziesiątkę"


Mało brakowało, a zahaczyłby o jeden ze stosów. Stos runąłby na kolejny, a ten na następny i następny
Moją bolączką też są powtórzenia.


ale widmo wpadki było rychłe.
rychłe?

  - Sugeruje pan, że grozi mu niebezpieczeństwo? – zerknął na mężczyznę siedzącego za biurkiem.
zerknął wielką literą (powiedzmy, że sprawdzisz zapis dialogów a ja nie będę wypisywała takowych wpadek dalej ;) )


okutanych w modne dżinsy nogach.
okutane? ja nawet nie znam tego słowa <głębokie konsultacje u Piki> Pika mówi, że źle użyte :P


nerwowo szacują nas wzrokiem
jakieś dziwne użycia. Może nie to, że złe ale dziwne o_O to jak moja "dziedzina schowka"


Gdyby ufarbował włosy na niebiesko, dostałby rolę Marge Simpson bez dalszej charakteryzacji.

  - Do licha, mógłbym dostać rolę Marge Simpson bez dalszej charakteryzacji – pomyślał głośno Bożydar. Strzelił okiem w moją stronę.
O_o



beniaminek to nie jest najmłodszy syn? Boziu, nie znam się na tym...

- Chyba że mają jedynaka – zauważyłem trafnie, co przypomniało nam obu ostatnią sprawę, w której wzięliśmy czynny udział. Ochrzciliśmy ją mianem „Do trzech razy sztuka”.
Jakaś dziwna ta odpowiedź o_O i mam nadzieję, że dalej wyjaśnisz o co chodziło w tej sprawie, bo jak nie, to mam noc myślenia przed sobą


radziły poradniki fengshui.
może podręczniki?


Na jego głowie tłoczyła się sitwa czarnych włosów.
Ty mi to robisz specjalnie O_O


Niejeden by chciał, żeby uganiały się za nim takie menady.
bachantki? o_O lepiej było bez udziwnień ;)


gadanę to ona ma niedoścignioną
nie rozumiem, serio O_o gadanę?


Louisa Vuitton
ach, te problemy z odmianą. Ja bym może odmieniła oba albo wcale, choć często spotykam wersję Louis Vuittona. Które właściwe nie wiem, ale Louisa Vuitton - jakoś dziwnie


Grzywka opadała pod skosem
wytnij "pod", tym bardziej, że wyżej pojawia się "pod światło"


pobłyskujący pasek.
jaki ten język polski jest dziwny. Pierwszy raz słyszę słowo "pobłyskujący" raczej "połyskujący"


Była tego samego wzrostu co przywódczyni szajki
po co pisać to, skoro dalej piszesz :
Dopiero później dostrzegłem na nogach wysokie szpilki, co oznaczało, że była znacznie niższa od Eli.
Uratuj to pisząc, że sprawiała wrażenie, że jest tego samego wzrostu co przywódczyni i dając od razu to drugie zdanie.


dumająca w otwartej ostrydze okeanida
<padła> proszę cię, przeczytaj to na głos.


karowym rozcięciem na plecach
rozcięcie w kształcie karo, tak? <upewnia się>


załamek został zespolony złotymi...
chodzi o załamanie? jakoś dziwnie o_O tak źle i tak niedobrze



Rispekt za dialogi kobiet! Jak na faceta nawet nieźle <poskładała się przy narzucaniu>


zapytał specjalistę bez osłonek
co to za specjalista skoro jest bez osłonek? a poza tym - czy on do diaska nie powinien się jakimś papierem czy czymś pochwalić? O_o sobie tak wlazł i pyta o trupa? o_O
z jakiego powodu opuścił nasz świat.
z jakiego powodu nastąpił zgon -> specjalista musi powiedzieć "zgon"!!


- Jakieś przesłanki?
dziwne, po co przesłanki, skoro nie ma wstępnej tezy? ten dialog jest dziki, spróbuj tak:

- Jak zginął? - zapytał bez ogródek.

- Ma wiele obrażeń, ale jeszcze nie ustaliliśmy przyczyny zgonu.

- Nie macie żadnych podejrzeń?

<czy coś w tym stylu -> się ogląda CSI :D> Nie udziwniaj, nie udziwniaj! :) eh, widzisz już o co mi chodzi? :P


Podbiegnięcia krwawe
fajniej by było odwrotnie
który naonczas
pierwsze słyszę o_O



fajnie by było jakby chińczyk choćby seplenił :P



Prywatny detektyw może tak sobie przesłuchiwać ludzi? <nie znam się na tym totalnie>


Dzisiaj włożyłam najlepsze rzeczy, jakie znalazłam na wieszaku, wypachniłam się i udałam na spotkanie, w duchu radując się, że to właśnie ja zostałam wybrana. Każda z nas ostrzyła sobie ząbki na to ciasteczko, ale koło fortuny zatrzymało się na skromnej reporterce.
<zastanawia się, czy kobieta by tak powiedziała> chyba nie :P

Dotychczas uważałem, że na temat zawartości kobiecych torebek powinien zostać nakręcony program z serii Nieodgadnione tajemnice wszechświata.
<padła> bardzo dobry tekst :P



a co do dialogu - na Boga -> kobiety tak nie mówią! <rączo jak łania - ahahahaha>



widziała krew ale myślała, że został otruty? O_O <domyślam się już o co chodzi i kto to zrobił i wiem czemu widziała krew ale dziwne sieci skojarzeniowe>


Czasami powiedzą, co im siedzi na wątrobie, ale w gruncie rzeczy cechują się nienaganną konduitą.
robisz mi taki dysonans poznawczy... eh...



z samą sobą = lepiej by było = ze sobą



fobia i inne lęki - ale fobia to właśnie lęk

<te godziny w zeznaniach to tak każda sobie, tak?>


pożywały jak jeden mąż i zabiły jak jeden mąż
pożywały?


Myślałem, że cię wykorzystam, ale plany spaliły na panewce!
Tak! Udało by mi się uciec, gdyby nie te przeklęte dzieciaki i pies. Scooby Doo!







łaaaa koniec.

Ok - są błędy w zapisie dialogów i powtórzenia. Na interpunkcji się nie znam, więc ci to daruję. Dialogi! Bolały mnie czasami dialogi - momentami papierowe ale popracujesz nad tym i będzie spoko. No, i to dziwne używanie dziwnych słów w dziwny sposób. Nie wiem, po co o_O. Czytaj mnie z literek, którymi do ciebie piszę: TY WEź NIE MęCZ CZYTELNIKA! :P

Jak się NIE bawiłeś w rychłe widma okutanych naonczasów czy inne rzeczy w tym stylu to było ok. Czytało mi się dobrze, czasem nawet się uśmiechnęłam. Pomysł nie jest zły, choć domyślałam się końca :) Takie to było hmmm sympatyczne. Faktycznie, czasem zabawnym tekstem rzucisz, czy jakieś ciekawe postacie stworzysz (Bożydar rocks!) ale to udziwnianie może trochę zniechęcić. Popraw dialogi i nie kombinuj za bardzo a będzie zupełnie spoko.



Pozdrawiam serdecznie :)

(btw następnym razem rzucaj krótsze fragmenty na forum, będziesz mniej czasu czekał na weryfikację i dostaniesz więcej komentów :P a ja... nie będę musiała słuchać chrapania Piki, która zasnęła przede mną. Ogień piekielny lepszy od jej odgłosów paszczą! :P)
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

5
Coś niechętnie ludzie komentują ten tekst. Zdaje się, że jego długość skutecznie odstrasza. :twisted:



Mi się jakoś udało - przebrnąłem. Nie żałuję. Podobało mi się. :D Podoba mi się twój styl narracji. Jest pełen humoru. Używasz ciekawych porównań. Domyślam się, że jesteś fanem Agathy Christie, bo zakończenie jest w stylu Herculesa Poirota. :wink: Mi osobiście to odpowiada. Wymyśliłeś ciekawą intrygę kryminalną. Zakończenie mnie nie zaskoczyło, ale to tylko z jednego powodu. Nieopatrznie przeczytałem zakończenie zanim zabrałem sią za całość. :?



Ale żeby nie było tak miło, to teraz trochę krytyki... :twisted:



Wydaje mi się, że nadużywasz dziwnych słów i zwrotów. Jest ich w tekście zdecydowanie za dużo i nie zawsze pasują.

Druga sprawa to wypowiedzi kobiet podczas przesłuchania. Czy któraś kobieta by tak powiedziała? Myślę, że któraś tak. Ile kobiet, tyle charakterów i jest prawdopodobieństwo, że jakaś by się tak wypowiadała. Ale problem w tym, że one wszystkie mówią w ten sam sposób. Nie mają w tych wypowiedziach wyraźnego indywidualnego stylu. Jedynie Ela została obdarzona swoim "no raczej". Co gorsza, styl mówienia dziewczyn zlewa się ze stylem narratora.



No i to by było na tyle. Taka jest opinia skromnego, szarego czytelnika - fana kryminałów. :wink:

6
Ogromne dzięki za opinię. Z Agathą trafiłeś w dziesiątkę.

:D

W zasadzie chodziło mi o to, by te dziewuchy były raczej "bezkształtną masą", czyli, jak widać, udało się. Gnuśnieją w swoim własnym towarzystwie i przejmują swoje nawyki. (Choć może to wynik "nieodleżenie" tekstu).



No ale z reguły dbam o osobowości (to w tym mi się tak zlało). Uwielbiam intrygujące postaci, które chowają w zanadrzu mroczne sekreciki.



:twisted:
Mężczyźni zabijają z głupoty, kobiety - z powodu.

7
Tekst jest długi i to samo w moich oczach go nie dyskwalifikuje. Jednak można byłoby go nieco skrócić, niektóre rzeczy niepotrzebne, jak choćby zapisy rozmów z personelem, które nic nie wnoszą.



Jednak, żeby było jasne - przeczytałem do końca. Czytało mi się nieźle, chociaż niestety z poczatkowego dużego optymizmu, zaczynał on maleć, aż na końcu wyparował... Zakończenia się domyśliłem mniej więcej w środku, więc zbyt wcześnie( to jeszcze jeden dowód na to, że tekst zbyt długi). Zgadzam się z wcześniejszymi ocenami - zbyt wiele udziewnień na siłę, tak jakbyś się starał udowodnić, że masz w głowie słownik języka polskiego.



Niemniej bywało zabawnie, postacie niezłe, dialogi ciut sztuczne, ale też OK, czyta się szybko. Rzeczywiście mocno w stylu Agathy Christie, chociaż ja bardziej preferuję Cobena;)



pozdrawiam
Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy (Cyceron)

8
Obiecałem od dzisiaj wziąć się do roboty, więc to robię.

Ja i kawa to doskonałe połączenie w tym przypadku.



Tekst jest długi. Wszyscy to zauważyli, więc czemu nie ja?

Początek jest okropnie nudny, mam na myśli tak ze trzy akapity, potem zaczyna się rozkręcać.

Nie rozumiem wielu wniosków, które wysuwasz jako autor i wpychasz w usta bohaterów. Przykładem jest Roger i jego myśli związane z czterema kobietami. Na jakich przesłankach się opiera? Z początku wydaje się śmieszny.



Powtarzasz się. Nie tylko jeśli chodzi o słowa, ale o informacje. Żart z Marge byłby śmieszny, ale wydaje mi się, że spaliłeś go powtarzając o jeden raz za dużo. W pewnym momencie wywołał raczej grymas niesmaku.



To ciągłe "strzelanie oczami" bohaterów mnie martwi.


- śmierć?
środek lipca.
Zapomniałeś o dużej literze.



Ogólnie czytało się raczej szybko, ale bolą udziwnione zwroty i powtórzenia. Czasem próbujesz żartować co wychodzi dosyć nienaturalnie, wymuszenie. Innym razem znów dowcip jest wpasowany w sytuację. Popracuj nad tym.



Nie wiem czy to prawda co rzeczą poprzednicy o stylu podobnym do Agathy Christie, bo nigdy w życiu nie miałem żadnej jej książki w rękach. Mniejsza.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”