PODRóżE KSZTAłCą
Reportaż
– Na Białoruś? - zdziwiła się pani w poznańskim biurze podróży. - Niestety nie wiemy. Nikt nie jeździ na Białoruś.
My jedziemy!
I chcemy się dowiedzieć, jaki dokument, oprócz paszportu, wymagany jest do przekroczenia granicy!
Biuro paszportowe też tego nie wiedziało, wyczerpującej informacji udzielił dopiero Konsulat Generalny Republiki Białoruś w Białymstoku: potrzebny jest voucher podróżny, do nabycia w każdym (podobno), biurze podróży!
W deszczowe lato 2000 roku zachciało nam się zwiedzać wschodnie rubieże Polski - Podlasie. A jak Podlasie, to koniecznie, ale to koniecznie, musimy odwiedzić także Grodno, położone ledwie szesnaście kilometrów na wschód od granicy. Jest nas czwórka: Tomek, z wykształcenia muzyk, Dorota, pracowniczka wyższej uczelni, Marek - dziennikarz radiowy i ja, właścicielka małej firmy. Mamy paszporty, mamy vouchery i mamy marki niemieckie, które w Grodnie wymienimy na białoruskie ruble. Mamy także nadzieję, że nie spotka nas żadna niemiła przygoda.
Kierunek – Grodno
Wstaliśmy przed piątą rano. Z Białegostoku do Kuźnicy jest wprawdzie raptem sześćdziesiąt kilometrów, a pociąg mamy dopiero o pół do siódmej, ale wolimy się na niego nie spóźnić. W recepcji wywołaliśmy zdziwienie pani z nocnej zmiany i nie mniejsze, śpiącego za wyjściowymi drzwiami kota, o przedziwnej płowej sierści, który także się obudził. Szybko przemknęliśmy przez uśpione jeszcze o tej porze ulice i w kilka minut później suniemy już, pustą szosą w stronę Kuźnicy. Na miejscu byliśmy oczywiście na długo przed czasem, ale lepiej być długo przed czasem, niż krótko... po czasie. Samochód zaparkowaliśmy pod oknami urzędu celnego, jest więc nadzieja, że po powrocie z Grodna jeszcze go tu zastaniemy.
Przed wejściem na peron wstąpiłyśmy z Dorotą do dworcowej toalety.
– Zapłata! – woła na nas poczciwa kobiecina ledwie weszłyśmy.
– Zapłacimy, jak będziemy wychodziły – informuje Dorota.
– Aaa... Polki. To może być przy wyjściu.
Ot, ciekawostka. Dowiedziałyśmy się właśnie, że od innych nacji opłata ściągana jest z góry.
Na peronie kontrola paszportów, w pociągu kontrola biletów i – jedziemy. W wagonie, typu tramwaj, pustawo, podobnie jak w całym pociągu. W łosośnej, dokąd dotarliśmy po dwudziestu minutach, znów kontrola paszportów – tym razem sprawdzają je celnicy białoruscy i ponowna kontrola biletów. I znów toczymy się przez zielone pola i łąki, niczym nie różniące się od tych po drugiej stronie granicy. Ale oto już widać pierwsze zabudowania, w tle rysują się wysokie bloki; normalny widok przy wjeździe do większego miasta. Wtaczamy się na most kolejowy, pod mostem szeroko rozlewa się Niemen. Jesteśmy w Grodnie.
Nad Niemnem
W świadomości większości Polaków Grodno funkcjonuje wyłącznie w zestawieniu z Elizą Orzeszkową. Nasza czwórka nie jest pod tym względem wyjątkiem - przyjechaliśmy tu dla autorki „Nad Niemnem”, zobaczyć miasto, w którym spędziła większość swego życia. O handlu przygranicznym, owszem, słyszeliśmy, ale nie kojarzy nam się to z Grodnem. Grodno to dla nas Niemen, Góra Zamkowa, Stefan Batory, ostatni sejm i trzeci rozbiór Polski. No i oczywiście nasza sławna pisarka. Krótka, jednodniowa wycieczka, za wschodnią granicę, miała tę wiedzę znacznie poszerzyć.
Ale na razie jeszcze stoimy na dworcu i zastanawiamy się co począć dalej. Przede wszystkim trzeba wymienić pieniądze, no i przydałby się może jakiś plan miasta.... Rozglądamy się po dużej hali dworca, a dookoła nas przelewa się tłum ludzi. W pewnej chwili Dorota mówi do mnie przyciszonym głosem:
– Uważaj na tego chłopaczka – robi nieznaczny ruch głową. – Wyraźnie się nami interesuje.
Rzuciłam okiem we wskazanym kierunku. „Chłopaczek” miał na oko dwanaście lat, był wysoki i szczupły, ubrany w błękitny dres i czapkę z daszkiem, która zasłaniała mu pół twarzy. Nie wyglądał na rzezimieszka, ale kto go tam wie.
„Chłopaczek” nie miał wobec nas niecnych zamiarów, wprost przeciwnie. Widząc, że go zauważyliśmy podszedł do nas, zagadnął i tak nawiązała się konwersacja, w języku, który był mieszaniną rosyjskiego, białoruskiego i polskiego. I oto czego się dowiedzieliśmy. Nasze kupione w Białymstoku bilety powrotne, zdadzą się psu na budę, jeśli ich ważności nie potwierdzimy w tutejszej kasie biletowej (nie przyszłoby nam to do głowy!), a w celu wymiany pieniędzy nie musimy stać w kolejce (długiej), bo to jest kolejka czekających na zakup waluty, sprzedaż odbywa się poza kolejnością! Kiedy już wymieniliśmy pieniądze okazało się, że na Białorusi też była denominacja i funkcjonują jeszcze dwa rodzaje banknotów: stare i nowe. I teraz przeszliśmy przyśpieszony kurs rozróżniania, za który banknot o nominale pięciuset tysięcy rubli można kupić, dajmy na to, srebrną bransoletkę, a za który, bilet na autobus! Następnie „chłopaczek”, wyprowadził nas z okolic dworca na ulicę Elizy Orzeszkowej (ЕЛІЗУ АЖЕШКІ, jak głosi białoruski napis) i wskazał prostą drogę do muzeum pisarki. Za jego nieocenione usługi uczciwie go wynagrodziliśmy... w złotówkach, o które – widząc, że chcemy mu zapłacić – sam poprosił.
Tak więc jesteśmy w Grodnie. Pogoda w sam raz na przechadzkę po mieście - chłodno, ale nie pada, czasami nawet przebłyskuje blade słońce.
Ulica Elizy Orzeszkowej, szeroka i ruchliwa, jest gęsto zadrzewiona, a problem parkowania na chodnikach został rozwiązany w ten sposób, że krwawężniki są wysokości – tak na oko – pół metra! Po drodze do muzeum była cerkiew prawosławna, do której właśnie wchodziła większa grupa dziatwy szkolnej, przemknęliśmy się więc i my. A skusił nas, dobiegający aż na ulicę, piękny wielogłosowy śpiew. Wnętrze wypełniał blask cienkich, wysokich świec i intensywny zapach kadzidła.
Nabożeństwo się skończyło i wierni (w większości kobiety) zaczęli wychodzić. Wszystkie kobiety, zarówno starsze jak i młodsze, a także zupełnie małe dziewczynki, miały na głowach chustki. Starsze kobiety w nich pozostawały, ale młodsze, swoje szyfonowe, w pastelowych kolorach chusteczki, po wyjściu z cerkwi zdejmowały i chowały do torebek.
Muzeum było jeszcze zamknięte, pooglądaliśmy więc sobie z zewnątrz dworek, w którym Eliza Orzeszkowa spędziła ostatnie lata swego życia. Zachwyciła nas ażurowa, koronkowa wręcz, balustrada balkonu na pierwszym piętrze, takież wsporniki pod nim i ozdoby nad wejściem. Poza tym budynek był raczej skromny; bardziej okazale (ganeczek), prezentuje się od strony ogrodu. Wrócimy tu po otwarciu, tymczasem wędrujemy dalej, pod pomnik autorki „Nad Niemnem”, stojący na małym zadbanym skwerku; w głębi, za bujnie rozrośniętymi iglakami, widać nowe, otynkowane na biało bloki.
Muzeum Elizy Orzeszkowej jest skromne, nawet bardzo skromne - tylko jedna sala, a właściwie klasa szkolna, bo mieści się tutaj polska szkoła. Na ścianach zdjęcia pisarki z różnych okresów życia, zdjęcia osób z nią związanych, kilka egzemplarzy polskich wydań jej książek, portret, popiersie – i to wszystko. Nie ma niczego z dawnego wyposażenia domu, żadnych przedmiotów codziennego użytku, autografów książek, listów (a napisała ich mnóstwo) – niczego! Jedyną ciekawostką są obrazy z suszonych kwiatów i ziół, autorstwa pisarki, po których widać, że miała talent nie tylko literacki.
żyć jak się należy
Bocznymi, wąskimi ulicami, przy których stoją podniszczone domy, docieramy do bazyliki katedralnej pw. św. Franciszka Ksawerego. Kościół, ku naszej radości jest otwarty, choć nie odbywa się żadne nabożeństwo. Radość nasza jest podwójna; cieszymy się, że obejrzymy kościół, mamy też nadzieję spotkać tu kogoś mówiącego po polsku, kto by nam wskazał drogę na Górę Zamkową.
Po polsku mówił młody diakon, a po chwili do rozmowy włączyła się także starsza kobieta, ustawiająca na ołtarzu kwiaty. Od niej właśnie dowiedzieliśmy się, że dopiero od niedawna jest tu ksiądz, przedtem, od 1960 roku przez dwadzieścia osiem lat wierni gromadzili się w niedziele, wykładali na ołtarz kielich, mszał i ornat, zapalali świece i odmawiali modlitwy. Bez księdza.
– Ale teraz już księdza mamy i wreszcie żyjemy jak się należy – zakończyła swoją opowieść. Mówiła po polsku, zaciągając śpiewnie kresowym akcentem. Diakon oprowadził nas po świątyni, opowiedział jej historię i pokazał nam jeden z najcenniejszych zabytków – wykonany na miedzi obraz Matki Boskiej śnieżnej; zostaliśmy potraktowani wyjątkowo, bo jak się później dowiedzieliśmy obraz odsłaniany jest tylko w czasie wielkich uroczystości. A potem zaprowadził nas na Górę Zamkową!
Góra Zamkowa nazwę swą zawdzięcza dwom zamkom: Staremu i Nowemu. Zamek Nowy, z czasów Stefana Batorego, wiąże się z jednym z najbardziej tragicznych epizodów historii Polski; to tutaj w roku 1795, po długotrwałych i burzliwych obradach sejmu, został podpisany trzeci rozbiór Polski, a krótko potem nastąpiła abdykacja króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Dziś mieści się w nim muzeum historyczne i archeologiczne. Z ruin Zamku Starego, natomiast, roztacza się przepiękny widok na zakole Niemna. Spoglądając ku południowi miło było pomyśleć, że nie tak daleko stąd są Bohatyrowicze i żyją jeszcze potomkowie bohaterów powieści Elizy Orzeszkowej. Trochę żal, że nie mamy możliwości tam dotrzeć, ale może innym razem...
Komora celna
Późnym popołudniem znów jesteśmy na dworcu kolejowym i czekamy na pociąg do Kuźnicy Białostockiej. Rozsiedliśmy się w poczekalni, rozgadali i zapomnieli zupełnie, że należy zgłosić się do odprawy celnej. W porę jednak ocknęliśmy się i popędzili do kolejki pasażerów udających się do Polski.
Kolejka bardzo szybko zorientowała się, ze jesteśmy Polakami (nie było to trudne, rozmawialiśmy przecież miedzy sobą po polsku) i zostaliśmy zasypani propozycjami przewiezienia przez granicę trefnych towarów, to jest papierosów i alkoholu (za odpowiednim wynagrodzeniem, rzecz jasna). I tutaj, ku gniewnej dezaprobacie naszych przyszłych współtowarzyszy podróży, wykazaliśmy postawę zdecydowanie aspołeczną. Nie mieliśmy najmniejszego zamiaru stwarzać sobie kłopotów – przyjechaliśmy do Grodna jako turyści i wyjechać chcieliśmy także jako turyści, nie wdając się w żadne podejrzane interesy.
Kłopotów istotnie nie mieliśmy, ale fakt, że nie przewozimy ani jednego papierosa i ani kropli spirytusu, wzbudził podejrzenia celników. Sprawdzili nas dokładnie jak nikogo, myśleliśmy już, że wezmą nas na kontrolę osobistą. Ze szczególną podejrzliwością został potraktowany Marek. Na polecenie celnika otworzył nieduży plecak i pokazał jego zawartość. Celnik wyłowił z wnętrza termos i trzymając go na odległość ramienia, powoli odkręcił nakrętkę. Potem równie powoli wykręcił korek. Zajrzał do środka... No cóż, w termosie była tylko resztka kawy. Ale na usprawiedliwienie celnika trzeba powiedzieć, że termos, wykonany w całości ze stali nierdzewnej, był ciężki jak nieszczęście, a wyglądał jak artyleryjski pocisk.
Jesteśmy już po odprawie celnej i tłoczymy się w pomieszczeniu, w którym okna są na wysokości drugiego piętra. Zamknięte, niestety. Obowiązuje zakaz palenia, ale mało kto go respektuje. Tłum gęstnieje, bo wciąż przybywają nowi pasażerowie, którzy szczęśliwie przebrnęli przez kontrolę celną, a nikt nie zostaje wypuszczony na peron. Po blisko godzinie czekania, gdy byliśmy już lekko podduszeni, Tomek westchnął ciążko:
– Chyba już wiem skąd się wzięła nazwa: komora celna...
Tymczasem w naszej „komorze” tlenu brakuje coraz dotkliwiej, a w dodatku jeszcze w tłumie wszczął się ruch; wszyscy usiłują przemieścić się bliżej wyjścia, co jest dla nas zupełnie niezrozumiałe!
Kontrabanda
Wreszcie drzwi „komory” zostały otwarte i bardziej pod naporem ludzi, niż z własnej woli, znaleźliśmy się na peronie. Wszyscy, ku naszemu zdziwieniu, pędzą w stronę początkowych wagonów; my ze spokojem wsiedliśmy do jednego z ostatnich, do których nikt się nie tłoczył, choć i one, po krótkim czasie, też się zapełniły.
Wagony są typu tramwaj, widzimy więc (i słyszymy, oczywiście, też) wszystko co się dzieje za nami, przed nami i obok nas. A obok nas, po drugiej stronie przejścia, rozsiadły się cztery panie w wieku balzakowskim i zanim jeszcze pociąg ruszył, opróżniły połówkę czystej, zagryzając ją kaszanką. Dla kurażu zapewne, bo ledwie ruszyliśmy, panie zaczęły wydobywać z toreb, siatek i torebek dziesiątki paczek papierosów i upychać je w przemyślnie uszytych spodniach. Przemyślność polegała na tym, że składały się one z dwóch warstw: spodniej, która nad kostką była ściągnięta gumką (żeby paczki papierosów się nie wysunęły) i wierzchniej, puszczonej luźno. Jeszcze bardziej przemyślnie przemycany był alkohol: w płaskich, plastikowych woreczkach, poprzytwierdzanych na całym ciele, pod kilkoma warstwami odzieży. Droga do Kuźnicy jest krótka, więc wszyscy bardzo się śpieszyli, w wagonie panowała ogólna nerwowość. Wiadomo było, że celnicy polscy będą mniej wyrozumiali niż białoruscy.
Wreszcie Kuźnica Białostocka. Poruszenie, panujące w czasie drogi, trochę się uspokoiło, nikt jednak nie rusza się z miejsc. Dlaczego? Dowiedzieliśmy się tego przy próbie wyjścia na peron. Natychmiast wyrósł przed nami celnik i polecił wrócić do wagonu. Nie pomogły tłumaczenia, że niczego nie przewozimy i prośby, żeby załatwili nas poza kolejnością. Nic z tego, musimy cierpliwie czekać. Teraz zrozumieliśmy, dlaczego wszyscy chcieli być na początku pociągu. Biorąc pod uwagę tempo kontroli i ilość wagonów, znajdujących się przed nami, czas czekania obliczyliśmy na jakieś dwie godziny. Postanowiliśmy być sprytni i cichaczem przesunąć się w stronę czoła pociągu. Udało nam się przemknąć przez dwa wagony; od upragnionej wolności oddzielił nas przedział służbowy.
Zanim celnicy dotarli do nas, zarekwirowali po drodze trochę kontrabandy, o czym wieść lotem błyskawicy rozniosła się po pociągu. Zapadła cisza, wszyscy w napięciu czekali na kontrolę. Wejście celników sprawiło, że cisza stała się wprost martwa.
Co się później działo w naszym wagonie, tego już nie wiemy, bo gdy tylko celnicy weszli, dopilnowaliśmy, żeby odprawili nas w pierwszej kolejności i szybko zemknęliśmy!
Nareszcie jesteśmy na peronie! Nareszcie na placu przed dworcem! Nareszcie w samochodzie! Posileni, zakupionymi na pobliskim targu owocami, odprężeni, syci wrażeń (zwłaszcza tych ostatnich), ruszamy do Białegostoku...
2
Kala pisze:Z Białegostoku do Kuźnicy jest wprawdzie raptem sześćdziesiąt kilometrów, a pociąg mamy dopiero o pół do siódmej, ale wolimy się na niego nie spóźnić.
To a wlazło tutaj nieproszone.
Kala pisze:Kolejka bardzo szybko zorientowała się, ze jesteśmy Polakami (...)
Powinno być: że jesteśmy Polakami.
Niestety, zauważyłam te błędy już po wysłaniu. :oops:
A ile jeszcze się znajdzie...?
