„Drogi Carrelli,
Podjąłem decyzję, która była już nieunikniona. Nie ma w niej źdźbła egoizmu, ale zdaje sobie sprawę, że moje zniknięcie sprawi kłopot Tobie i studentom […] Zachowam o Was wszystkie ciepłe wspomnienia przynajmniej do godziny jedenastej dzisiejszego wieczoru, a może także i potem?!”
Neapol 25.03.1938 r.
FRAGMENT LISTU PROFESORA FIZYKI TEORETYCZNEJ ETTORE MAJORANY, ZAGINIONEGO BEZ ŚLADU 26.03.1938 R.
„Te wzory to głupstwa, zabawa. Szukam właściwych drzwi, czuję, że można je otworzyć.”
Rzym, 1930 r.
ETTORE MAJORANA, PROFESORFIZYKI TEORETYCZNEJ RZYMSKIEGO INSTYTUTU FIZYKI JĄDROWEJ
PROLOG
4 KWIETNIA 1942 R. – SCHWEIFURT, NIEMCY
Kapitan – pilot Roman Kesada miał już wylatane ponad tysiąc godzin na samolotach bojowych. Pilotował zwinne Spitfier’y, Hawkery, bombowce Fairey Battle czy, tak jak teraz, nocne bombowce Mk1. Ta misja miała być jego ostatnią.
Cała eskadra leciała nad Schweifurt w Niemczech. W mieście tym znajdowała się jedna z trzech największych fabryk łożysk kulkowych dla potrzeb wojska. Zniszczenie jej znacznie utrudniłoby działania wojenne wojsk niemieckich. Dlatego wysłano sto ciężkich bombowców i prawie dwieście samolotów myśliwskich angielskich i amerykańskich.
Pogoda była tej nocy bardzo ładna. Bezchmurne niebo, księżyc w nowiu. Z jednej strony było to zagrożenie dla ich misji. Nie można się było schować w chmurach. Z drugiej strony Kaseda cieszył się, że nie będzie musiał wykonywać kilku nalotów. Przy takiej pogodzie celowniczy powinien łatwo trafić w cel. Kapitan Kaseda chciał jak najszybciej wrócić do bazy. Miał złe przeczucia. Na odprawie mówiono im, że należy się spodziewać silnego oporu ze strony niemieckich lotników, opowiadano o zagrożeniach ze strony nowych niemieckich samolotów Me 110,tymczasem nikt nie próbował do tej pory ich zatrzymać. Kaseda był pewien, że kiedy dolecą do Schweifrut to będą tam na nich czekać wszystkie samoloty z okolicy. Do celu pozostało jednak niecałe pięć minut, a dookoła nadal panował spokój. Kapitan coraz bardziej się niepokoił. Na odległość pachniało to wszystko pułapką.
4 KWIETNIA – NIEMIECKI OŚRODEK BADAWCZY, LIBIA
Otton von Graff z niepokojem obserwował ostatnie przygotowania. Razem z doktorem Schreiderem, jednym z założycieli „Sonderburo 13” – najtajniejszego projektu III Rzeszy, von Graff podlegał rozkazom samego Naczelnego Wodza. Kilka ośrodków badawczych, takich jak ten w Libii, rozmieszczonych na terenie Polski, Niemiec i w Afryce prowadziło badania w poszukiwaniu „wunderwaffe” – cudownej broni, o której Wódz marzył. A teraz von Graff miał to marzenie zrealizować.
Ośrodek badawczy wyposażony był w trzy potężne generatory energii, ukryte hangary dla samolotów, najnowsze urządzenia do szyfrowania przekazów radiowych i wielki nadajnik, dzięki któremu miał w tej chwili łączność z ludźmi w Schweifurt. Ośrodek ukryty był w ruinach starożytnego miasta na Saharze. Pustynia dobrze chroniła swoje tajemnice przed ciekawskimi. Nikt nie niepokoił ludzi w ośrodku, a jeśli nawet jakiś tubylec trafił przypadkiem na ruiny to pole minowe otaczające ośrodek załatwiało sprawę.
Von Graff drgnął gdy z głośnika odezwał się metaliczny głos:
- Już są blisko. Słychać ich. –
Agent w Schweifurt przekazywał na bieżąco informacje. Właściwie ten nalot aliantów przyszedł im jak z nieba: akurat w momencie kiedy von Graff zgłosił Hitlerowi gotowość do prób z nową bronią „Uderzeniem ostatecznym”, jak sam powiedział. Kiedy wywiad doniósł o planowanym nalocie kanclerz Trzeciej Rzeszy dał szansę von Graffowi. Ten zaś zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Gdyby „Uderzenie ostateczne” zawiodło, fabryka w Schweifurt zostałaby zniesiona z powierzchni ziemi. Sam von Graff zapewne stanąłby wtedy oko w oko z plutonem egzekucyjnym.
- Uwaga. Przygotować się do uderzenia. Odliczanie –
Patrzył jak ostatni technicy wychodzą z podziemi i zamykają wrota do głównego kompleksu w którym znajdowała się cudowna broń. Ostatni z nich zaryglował drzwi, podobne do tych jakie montowane są przy śluzach u-botów.
Rozpoczęło się odliczanie.
- Dziesięć, dziewięć… -
Otton von Graff położył dłoń na dźwigni która uruchamiała broń.
- Sześć, pięć, cztery… -
Najbardziej bał się tego, że jego broń nie zadziała.
- Trzy, dwa, jeden… -
Zacisnął dłoń, aż pobielały mu kostki palców.
- Gotów! –
Przesunął dźwignie do przodu.
Na moment ściemniały wszystkie światła. Potężne generatory skierowały cały wytwarzany prąd do urządzenia. Von Graff bał się przez chwilę, że nie starczy mocy aby wszystko zadziałało. Ale po chwili światła znowu rozbłysły. Było już po wszystkim. Teraz pozostało tylko czekać na meldunek z Schweifrut…
SCHWEIFRUT, NIEMCY
Roman Kaseda umierał z niepokoju. Byli nad celem, a nikt nie strzelał,. Żadnej obrony przeciwlotniczej, samolotów, nic. Wiedział, że to pułapka. Czuł to każdym nerwem ciała. Chciał tylko uciec stąd jak najdalej.
- Za dziesięć sekund nad celem! – zameldował bombardier.
- Dobra. Rzucaj jak będziemy na miejscu i spieprzamy stąd –
- Jasne. A potem do domu –
„Bogu dzięki, że to już ostatni raz” pomyślał Kaseda.
A potem niebo zapłonęło. Potężny błysk oślepił Kasedę. W pierwszej chwili pomyślał, że to artyleria przeciwlotnicza rozpoczęła ostrzał. Ale blask nie gasł. „Może flary” pomyślał. Ale światło było zbyt intensywne. Przenikało przez powieki, raniło źrenice. Kaseda zaczął krzyczeć z bólu.
I wszystko nagle zniknęło. Światło zgasło. Kaseda ostrożnie otworzył oczy. Przez długą chwilę nic nie widział. Kiedy już doszedł do siebie rozejrzał się dookoła. Nie zobaczył żadnego z samolotów. Niebo miało dziwną, różową barwę. Ale najgorsze było to, że na niebie były trzy księżyce… A potem spojrzał w dół i zobaczył że leci nad samą ziemią. Kiedy przyjrzał się dokładniej temu co przesuwało się pod jego samolotem zaczął krzyczeć. I krzyczał do samego końca…
OŚRODEK BADAWCZY, LIBIA
- Udało się, udało! Wszyscy zniknęli! – dobiegł głos z głośnika. Von Graff z sykiem wypuścił powietrze. A więc jednak…. Teraz na pewno wygramy wojnę.
Technicy zgromadzeni w pokoju kontrolnym głośno wiwatowali…
I nikt nie zauważył, że koło rygla w drzwiach śluzy głównego kompleksu zaczyna się obracać, a ze szpary powstałej w tych drzwiach zaczyna wydobywać się światło…
***
Kiedy kanclerz III Rzeszy, Adolf Hitler, zaniepokojony przedłużającym się milczeniem von Graffa, wysłał oddział zwiadowczy do ośrodka na Saharze, spodziewał się wszystkiego… prócz tego, że ośrodek zniknął. Nie pozostało nic: żadnych ruin, hangarów, nawet min z pola minowego. Jakby nigdy nic tam nie było. „Tak jakby pochłonął ich piasek” zameldował później dowódca zwiadu.
***
Również sztab aliancki miał twardy orzech do zgryzienia. Cała eskadra samolotów zaginęła bez śladu. Nigdy nie znaleziono żadnych szczątków, ofiar, ani nawet najmniejszej rzeczy która wyjaśniłaby zagadkę. W celach propagandowych zatajono tą tragedię.
Przez pewien czas krążyły wśród ludzi niesamowite i coraz bardziej fantastyczne opowieści o tym co się stało z zaginioną eskadrą, ale w trakcie wojny zdarzają się różne tragedie i już wkrótce zapomniano o pechowym nalocie.
Strata takiej ilości samolotów zatrzymała na jakiś czas działania lotnictwa alianckiego…
***
Fabrykę w Schweifurt zniszczono ostatecznie w październiku 1943 roku. Nalot przeprowadziło siedemset bombowców USAF i około tysiąca trzystu myśliwców. Straty po stronie aliantów były ogromne: sześćset bombowców i sto jedenaście myśliwców zostało zestrzelonych. Straty po stronie niemieckiej wyniosły trzysta samolotów, przy zaangażowaniu w obronę przeszło trzech tysięcy maszyn…
ROZDZIAŁ PIERWSZY
To było jedno z tych smętnych przyjęć na które chodzisz tylko dlatego, że twoja dziewczyna zna kogoś kto chodzi z siostrą dziewczyny której mąż zna gospodarza przyjęcia. Tłum egzaltowanych ludzi, z których znasz jedną może dwie osoby. Bo A. Max czuł się bardzo źle. Chociaż czarny garnitur świetnie na nim leżał, krawat trzymał się prosto, a koszula była jak świeżo prasowana, to wiele by dał, żeby móc teraz założyć swoje wysłużone dżinsy. Chodził pomiędzy grupami osób coraz bardziej znudzony. Wszyscy rozmawiali o wyborach: kto zostanie nowym prezydentem, kto z kim i kiedy… Bo nie interesowało to w ogóle. Rozejrzał się szukając wzrokiem Doroty, ale ona z przejęciem opowiadała coś swojej przyjaciółce. Bo skrzywił się z niesmakiem. „Jak dwie skrzeczące papugi” pomyślał. Chętnie by się urwał z tego nudnego przyjęcia. „Wytrzymaj jeszcze trochę” powtarzał sobie w myślach. Wtedy podeszła do niego jakaś kobieta:
- Mistrzu! –
- Mistrzu? – zdziwił się Bo A. Max
- O tak – dama była już lekko wstawiona. – Mam w domu całą kolekcję pana płyt –
- Płyt? –
- No przecież… Pan jest tym słynnym śpiewakiem, Robertem Farelli. –
- Nie. To pomyłka. Nie jestem śpiewakiem, nie nagrywam płyt. Jestem Bo A. Max. Archeolog. –
- Archeolog? – powtórzyła
- Tak. –
- Czyli grzebie pan w starych kościach? –
- Można to i tak nazwać –
- Zawsze mi się to kojarzyło z nekrofilią. Wie pan, tacy faceci co lubią się zabawiać z nieboszczykami – spojrzała na niego nie ukrywając pogardy, odwróciła się na pięcie i odeszła zostawiając Bo osłupiałego.
- Dałbym ja ci nekrofila – zamruczał pod nosem. Wzruszył ramionami. Dorota nadal plotkowała ze swoją koleżanką. Bo A. Max westchnął i poszedł do szatni gdzie w kieszeni płaszcza miał paczkę fajek. W tej chwili czuł, że bardzo mu potrzebna przerwa.
Kiedy już znalazł swój płaszcz i zaczął szukać papierosów usłyszał nagle znajomy głos. Dorota z koleżanką przyszły poprawić makijaż. Max zorientował się, że go nie widzą, ukrytego za stertą płaszczy i już miał wyjść z ukrycia, gdy usłyszał jak przyjaciółka Doroty, chyba Sylvia. Pyta:
- A ten twój nowy facet? Jaki jest? –
Bo A. Max był typowym facetem. I jak typowy facet lubił słuchać pochwał na swój temat. Więc pozostał w ukryciu i słuchał.
- Bo? No nie wiem – Dorota odpowiedziała z wahaniem w głosie.
- To jak on się nazywa? –
- Bo. Bo A. Max. Jest archeologiem. Wiem, że archeologia jest nudna, ale myślałam, że zdarzają się ciekawi archeolodzy. A Bo jest po prostu nudny.-
- No a jaki jest w łóżku? –
- Nie wiem. Ogranicza się do pocałunku w czoło, na dobranoc. –
- No dobra, a ile się znacie? –
- Dwa tygodnie. –
- Dwa tygodnie i całuje cię w czoło? Co on, zboczeniec? –
- Nie. Chyba nie. Wiesz, grzebie w tych starych skorupach to mu tak zostało. Staroświecki. –
- Dziewczyno. To po cholerę się z nim pałętasz? Jak Cię znam to potrzebny ci taki chłop który ci dobrze dogodzi, a nie takie ciepłe kluchy jak ten.. jak mu tam…-
- Bo A. Max. –
- No właśnie –
I wróciły na salę. A Max cicho się wymknął ze swego ukrycia. „Szkoda, że to nie były jednak komplementy” pomyślał z żalem. „ Ciepłe kluchy… no nieźle”. Rzeczywiście, nie chodził do łóżka na pierwszej randce. Może i był nudny dla kogoś kogo nie interesowało to czym się zajmuje. Dla niego samego było to pasjonujące. Ale przecież interesował się jeszcze wieloma innymi rzeczami.
Odwiózł Dorotę do domu. Całą drogę milczeli, a gdy całował ją na pożegnanie – w czoło, a jakże – przez myśl mu przemknęło żeby rzucić się na nią i udowodnić jakie to z niego ciepłe kluchy. Ale to nie w jego stylu. Bo A. Max bowiem należał do wymierającego gatunku. Był dżentelmenem.
Wracając do siebie robił w myślach swoisty rachunek sumienia. Oto on, Bo A. Max, lat trzydzieści pięć, kawaler, archeolog z zamiłowania i wykształcenia, wysoki, brunet, piwne oczy. Staroświecki, lubiący muzykę klasyczną. Osiągnięcia? Na razie niewielkie – praca w muzeum, zajęcia ze studentami. … „Może faktycznie jestem nudny?” pomyślał.
Tego wieczoru, nie zdając sobie sprawy ze skutków swej decyzji, Bo A. Max postanowił coś zmienić w swoim życiu.
* * *
Paul Stremple nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. To, że do jego stolika przyłączyła się do niego graniczyło z cudem. Był bogaty, mógł sobie kupić wiele kobiet. Ale on zawsze liczył na prawdziwą miłość. Nie obnosił się ze swoim bogactwem. Nie bardzo mógł. Prowadził interes który nie do końca był zgodny z prawem. Paul Stremple był przemytnikiem.
Kiedy więc siedział samotnie w marnej restauracji i podeszła do niego ta kobieta uwierzył w cuda.
- Czy mogę się przysiąść? – spytała. Zdaniem Paula jej głos był cudowny. Głęboki, namiętny, obiecujący.
- Ależ tak, zapraszam – poderwał się z krzesła. – To dla mnie przyjemność. Jestem… -
- Paul Stremple, wiem – wpadła mu w słowo. Musiała dostrzec zawód w jego oczach bo roześmiała się cicho.
Miała może metr siedemdziesiąt wzrostu, ciemne włosy sięgające do ramion, kasztanowe oczy i rozkoszne dołeczki w policzkach kiedy się uśmiechała. Paul delektował się jej figura, doskonale uwydatnioną ciemną krótką sukienką przylegającą do ciała. Była świadoma tego, że rozbiera ją oczami. Paul westchnął cicho.
- No cóż. Faktycznie, jestem Paul. A pani? –
- Monick. Monick Froges. –
- Bardzo mi miło. Rozumiem, że nie przyłączyła się pani do mnie bezinteresownie? –
- Nie. Polecił mi pana pewien znajomy. Robił już z panem interesy. Powiedział, że mogę tu pana znaleźć. –
Paul nie musiał pytać jak go rozpoznała. Długa blizna przecinająca jego policzek była jak drogowskaz.
- No cóż. Jestem tylko skromnym sprzedawcą mebli. –
- Właśnie. Potrzebuję mebli do biura. Chodzi mi o coś antycznego – położyła nacisk na ostatnie słowo.
- Obawiam się że jednak nie mogę pani pomóc –
- Konkretnie potrzebuję pewnych totemów. Wie pan, takich magicznych indiańskich słupów-
Popatrzyła mu głęboko w oczy i koniuszkiem języka polizała górną wargę.
Paul z trudem przełknął ślinę. „Cholera, daję się podejść jak jakiś gówniarz” pomyślał.
- Dobrze panno Froges. Proszę przyjść jutro do mojego sklepu. Zobaczę co da się zrobić.-
- Wolałabym to zrobić teraz…-
- Och, w tej chwili sklep jest zamknięty. I nie ma w nim nic co mogłoby panią zainteresować.-
Przerwał na moment i popatrzył na dziewczynę.
- Ale jeśli pani na tym zależy to możemy jechać do mnie. Mam tam kilka ciekawych rzeczy…-
***
Stała nad trupem, a z tłumika pistoletu unosił się jeszcze siwy dym po wystrzale. „Biedny idiota” pomyślała. Kiedy przyjechali do jego domu zaczął się do niej dobierać. Kiedy mu powiedziała, że najpierw praca a potem przyjemność roześmiał się tylko i zaprowadził ją do piwnicy. Tam zgromadził kolekcję przemyconych antyków. Znalazła to czego szukała… A potem strzeliła mu prosto w serce. Raz, skutecznie, z zimną krwią. W końcu Monick Froges była mistrzynią w swoim fachu. „Biedny idiota” pomyślała jeszcze raz.
Już z samochodu zadzwoniła:
- Tu Monick. Towar odszukałam. Koniec zadania –
- Dobrze moja droga. Przywieź to jutro do nas. Aha, masz nową robotę.
- Znowu? Ale chciałam trochę odpocząć.
- To będzie jak urlop.
- Jasne…. Już ja was znam.
- Naprawdę. Polecisz do Egiptu.
- Egipt? Przynajmniej tam jest ciepło.
- Polecisz ze swoją przyjaciółką.
- Z Ann?
- Tak
- Świetnie.
- No myślę… Zobaczysz Monicko. To będą prawie wakacje.
***
- Zobaczysz Lando. To będą prawie wakacje.
- No nie wiem. Lando Lee nie był przekonany.
- Lando, to jedyna okazja.
- Max. Dlatego, że jakaś panienka cię wystawiła do wiatru chcesz sobie ot tak zrobić wakacje?
- Oj niech się goni. Nie chodzi o tą głupią laskę. Taki wyjazd to było jedno z moich marzeń. Zróbmy to.
Bo A. Max był zapalony do tego pomysłu.
- Mam zaproszenia na ten lot. Mówię ci, to będzie coś ekstra.
- No dobrze. Może i będzie ekstra. Ale nie mogę zostawić szkoły.
- Możesz. Lando, przecież masz trenerów. To tylko na trochę. Szkoła się nie zawali.
Lando Lee znał Bo A. Max’a od dziecka, ale nie widział go w takim nastroju już od dawna. „Pewnie powinienem się cieszyć , pewnie już zapomniał o tamtym” pomyślał Lando. Ale sam nie bardzo chciał zostawiać szkołę sztuk walki którą całkiem niedawno otworzył. Chociaż z drugiej strony, jemu też należało się trochę odpoczynku.
- No dobrze. Bo, mów jeszcze raz o co w tym wszystkim chodzi? –
Bo A. Max pokazał zaproszenie:
- Pewien bogaty facet organizuje wycieczkę z okazji rocznicy odkrycia grobowca Tutenchamona. Mam zaproszenie dla dwóch osób. Przyszło do naszego muzeum.
- W porządku. Czyli lecimy. Dwa pytania. Gdzie? I Kiedy?
- Do Egiptu. Za dwa dni. No i jeszcze spytaj czym.
- Samolotem?
- Nie
- Lotnią, śmigłowcem, balonem… Nie wiem?
- Blisko. Lecimy do Egiptu sterowcem. Start w Stonehenge, lądowanie w Kairze.
- Sterowcem… - westchnął Lando. – Przewiduję kłopoty.
- Skąd! To będą super wakacje…
spitfire
2Zaczyna się klasycznie ale fantastycznie. Czuję się zachęcona do przeczytania.
Spitfier’y? A nie Spifire'y? Na innych wymienionych się nie znam, zgłębiać mi się nie chce, czy poprawne. Autor może blagować co się zmieści, historia mnie wciąga.
Autor jest na takim poziomie pisarstwa, że uznaję to za roztargnienie.
Krócej, właściwie położony akcent na słowie przed kropką (pogardy) zostawia wrażenie na Czytelniku. Reszta niech pozostanie niedopowiedzeniem a nie zapychaczem tekstu.
Potem za gęsto od słowa płaszcz odmienianego w tę i tamtą.
Eh, kobiety też są Czytelnikami i może nawet czytają więcej niż faceci. Może by tak pokusić się o trochę wiarygodnych, interesujących i nieszablonowych postaci kobiecych w swoich książkach? Czy lecimy sztampą i kliszami?
Bo na razie te dwie u Ciebie rozmawiają tak, jak facetom się wydaje, że rozmawiają. Bez urazy.
Była choroba: był, była, było - zabija czytelników na śmierć.
Zabijasz Czytelnika nudą...
I nie myśl, że się dam nabrać na to, że przeszedł przemianę i teraz już będzie niegrzecznym chłopakiem.
Za wcześnie na to.
Ogólnie - wstęp wygląda na zachęcający, ale reszta to zaledwie szkic, notatki, fragmenty scen i dialogów, które muszą być porządnie przeredagowane, żeby zachęcić Czytelnika do czytania. Nie wyłania się właściwie nic z tego (jeszcze), ot zarysowane (ale całkiem, całkiem) postacie i zaczątek akcji. Szczerze: z chęcią bym poczytała dalszy ciąg a właściwie... konspekt projektu bo na tym etapie więcej nie mogę powiedzieć.
Fragment ma potencjał, ale do totalnej redakcji. Zapis dialogów, kilka przecinków, coś z tymi imionami trzeba zrobić... zaczątek w każdym razie jest.
Hej, ho, hej ho... do pracy by się szło...
Zuz
Spitfier’y? A nie Spifire'y? Na innych wymienionych się nie znam, zgłębiać mi się nie chce, czy poprawne. Autor może blagować co się zmieści, historia mnie wciąga.
A dalszy ciąg po A to sekret, czy można się ujawnić? Głupio to trochę wygląda, albo pełnym imieniem albo samym tylko nazwiskiem przedstaw bohatera. A taka gra słów Bo A. to niby ma być Boa? Wąż boa? Na nazwisko Dusiciel, dla przyjaciół Korbaczewski?Bo A. Max
Coś się niepokojącego stało w zapisie dialogu. Wygląda albo na kompletną kaszankę albo co bardziej prawdopodobne nagłe i niedokończone zmiany. Coś wypadło, coś wstawiono ale nie sprawdzono ponownie i nie poprawiono, żeby zapis był zgodny z normami języka polskiego.kobieta:
- Mistrzu! –
- Mistrzu? – zdziwił się Bo A. Max
- O tak – dama była już lekko wstawiona. – Mam w domu całą kolekcję pana płyt –
- Płyt? –
Autor jest na takim poziomie pisarstwa, że uznaję to za roztargnienie.
Fajne zdanie, tylko bym postawiła kropkę po pogardy a tamto wywaliła.Zawsze mi się to kojarzyło z nekrofilią. Wie pan, tacy faceci co lubią się zabawiać z nieboszczykami – spojrzała na niego nie ukrywając pogardy
Krócej, właściwie położony akcent na słowie przed kropką (pogardy) zostawia wrażenie na Czytelniku. Reszta niech pozostanie niedopowiedzeniem a nie zapychaczem tekstu.
Potem za gęsto od słowa płaszcz odmienianego w tę i tamtą.
Przeceniłam Autora. Autor niech zerknie w jakiej dobrej książce, jak się poprawnie zapisuje dialog, bo to maniera a nie roztargnienie.- A ten twój nowy facet? Jaki jest? –
Bo A. Max był typowym facetem. I jak typowy facet lubił słuchać pochwał na swój temat. Więc pozostał w ukryciu i słuchał.
- Bo? No nie wiem – Dorota odpowiedziała z wahaniem w głosie.
- To jak on się nazywa? –
A one co? Dziwki?- No dobra, a ile się znacie? –
- Dwa tygodnie. –
- Dwa tygodnie i całuje cię w czoło? Co on, zboczeniec? –
Eh, kobiety też są Czytelnikami i może nawet czytają więcej niż faceci. Może by tak pokusić się o trochę wiarygodnych, interesujących i nieszablonowych postaci kobiecych w swoich książkach? Czy lecimy sztampą i kliszami?
Może jestem durna baba, ale dam Ci Autorze radę na ucho: posłuchaj kiedyś rozmów kobiet, gdy są same w swoim gronie. Ale nie staraj się usłyszeć tylko to, co chcesz usłyszeć, ale otwórz uszy i posłuchaj jak leci. To może być bardzo ciekawe doświadczenie. Jak usłyszysz a potem jeszcze umiejętnie przelejesz na papier - gwarantuję, tekst będzie iskrzył się pieprznym dowcipem, ocierał o wulgarność ale na granicy, a za chwilę popadał w rozkoszną poetyckość i sentymentalizm. Kobiety są mistrzyniami słów, półsłówek, znaczących gestów, spojrzeń. Uchwycisz to i opiszesz - to będziesz gość.Jak Cię znam to potrzebny ci taki chłop który ci dobrze dogodzi, a nie takie ciepłe kluchy jak ten.. jak mu tam…-
Bo na razie te dwie u Ciebie rozmawiają tak, jak facetom się wydaje, że rozmawiają. Bez urazy.
Powiedz to jeszcze raz. Powiedzmy sobie to wszyscy. Powiedzmy sobie to wreszcie: nie opisujemy jaki jest bohater tylko opisujemy co mu się przydarza, co mówi itd. Czytelnik sam sobie powie, czy on jest dżentelmenem, czyli nie.Bo A. Max bowiem należał do wymierającego gatunku. Był dżentelmenem.
Była choroba: był, była, było - zabija czytelników na śmierć.
Za dużo opisów, napisz, że wywarła wrażenie na tym facecie. Najlepiej nie przez proste stwierdzenie: była tak piękna, że zaparło mu dech (bo to znów była choroba) tylko przez scenkę rodzajową, np że on upuszcza kawę, parzy sobie udo, taka z niej gorąca kocica (zmyślam, nie chce mi się pisać za Ciebie).Miała może metr siedemdziesiąt wzrostu, ciemne włosy sięgające do ramion, kasztanowe oczy i rozkoszne dołeczki w policzkach kiedy się uśmiechała.
To jest szkic do sceny. To jest notatka dla Autora, co chce opisać, żeby nie zapomnieć. Ale to nie jest scena. Napisz po prostu scenę, żywą, emocjonującą i pełną akcji a nie krótką, nudną relację z wydarzeń.Stała nad trupem, a z tłumika pistoletu unosił się jeszcze siwy dym po wystrzale. „Biedny idiota” pomyślała. Kiedy przyjechali do jego domu zaczął się do niej dobierać. Kiedy mu powiedziała, że najpierw praca a potem przyjemność roześmiał się tylko i zaprowadził ją do piwnicy. Tam zgromadził kolekcję przemyconych antyków. Znalazła to czego szukała… A potem strzeliła mu prosto w serce. Raz, skutecznie, z zimną krwią. W końcu Monick Froges była mistrzynią w swoim fachu. „Biedny idiota” pomyślała jeszcze raz.
Zabijasz Czytelnika nudą...
Hm, a cóż to za dziwaczna pisowania tego skądinąc uroczego imienia? Proponowałabym albo Monica albo Monique. Ale nie Monick - licentia poetica i twórczość własna Autora niech się zużywa w innych obszarach, np na nakręcaniu takiej akcji, jak co najmniej u Dana Browna.Monick
No, jadziesz pan sztampą, aż trzeszczy - chciałabym zawołać. A może uruchomić wyobraźnię i napisać coś naprawdę ekstra, dla odmiany?Popatrzyła mu głęboko w oczy i koniuszkiem języka polizała górną wargę.
Paul z trudem przełknął ślinę. „Cholera, daję się podejść jak jakiś gówniarz” pomyślał.
Konsekwencja nie złamie Ci kariery pisarskiej, nie. Czy tak by się odezwał dżentelmen całujący kobietę na dobranoc w czoło? Nie, sądzę że nie.Oj niech się goni. Nie chodzi o tą głupią laskę.
I nie myśl, że się dam nabrać na to, że przeszedł przemianę i teraz już będzie niegrzecznym chłopakiem.
Za wcześnie na to.
Ogólnie - wstęp wygląda na zachęcający, ale reszta to zaledwie szkic, notatki, fragmenty scen i dialogów, które muszą być porządnie przeredagowane, żeby zachęcić Czytelnika do czytania. Nie wyłania się właściwie nic z tego (jeszcze), ot zarysowane (ale całkiem, całkiem) postacie i zaczątek akcji. Szczerze: z chęcią bym poczytała dalszy ciąg a właściwie... konspekt projektu bo na tym etapie więcej nie mogę powiedzieć.
Fragment ma potencjał, ale do totalnej redakcji. Zapis dialogów, kilka przecinków, coś z tymi imionami trzeba zrobić... zaczątek w każdym razie jest.
Hej, ho, hej ho... do pracy by się szło...
Zuz
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek
uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek
Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek
Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
3
Na imię mi Bo. Bo A. Max.
Wybacz, ale to brzmi jak nieudany sposób na wywołanie uśmiechu u czytelnika. Na początku wydaje się nawet interesujące. Jednak po chwili zaczyna drażnić ciągłe określanie bohatera pełnym imieniem, pierwszą literą drugiego i nazwiskiem. Irytacja w pewnym momencie sięga zenitu, u mnie było to gdzieś w połowie. Miałem ochotę zrobić to i owo z tekstem, ale się powstrzymałem
Nie wiem czemu zostawiasz myślniki po dialogu. A po nich nic, pustka.
Nie wiem, początek klasyczny. Mnie się lekko przejadł, ale nie jest zły. Prócz początku nic nie zachwyca. Raczej nudzi. Jak Bo.
Zuz, Spitfire. Piękny myśliwiec z okresu II wojny światowej. Polacy na takich latali.
Ogólnie nie wiem co mam o tym opowiadaniu sądzić.
Wybacz, ale to brzmi jak nieudany sposób na wywołanie uśmiechu u czytelnika. Na początku wydaje się nawet interesujące. Jednak po chwili zaczyna drażnić ciągłe określanie bohatera pełnym imieniem, pierwszą literą drugiego i nazwiskiem. Irytacja w pewnym momencie sięga zenitu, u mnie było to gdzieś w połowie. Miałem ochotę zrobić to i owo z tekstem, ale się powstrzymałem

Nie wiem czemu zostawiasz myślniki po dialogu. A po nich nic, pustka.
Nie wiem, początek klasyczny. Mnie się lekko przejadł, ale nie jest zły. Prócz początku nic nie zachwyca. Raczej nudzi. Jak Bo.
Zuz, Spitfire. Piękny myśliwiec z okresu II wojny światowej. Polacy na takich latali.
Ogólnie nie wiem co mam o tym opowiadaniu sądzić.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.