APOLLO 4311
"(...)a gdy do niego doszło, słońce okazało się tylko zwiędłym słonecznikiem."
Georg Büchner "Woyzeck"
Miejsce akcji: nigdzie w Afryce
Czas akcji: przeszły
Bohaterowie: Smith, oraz zapomniane plemię murzyńskie
Przyczyna: starcie cywilizacji
Skutek: fatalne nieporozumienie
Apollo urodził się na wyspie Delos. W szkole koledzy przezywali go "Φοῖβος", co znaczyło "jaśniejący". Potem Smith zlał się potem. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż zgubienie się w samym sercu dżungli nie było dlań korzystne. Jak mógł być tak lekkomyślny by oddalić się od bezpiecznego, bo uzbrojonego i zmechanizowanego, konwoju? Poczuł się samotny w tej florze pierwotnej, chyba nawet bardziej samotny niż mógł się czuć pierwszy człowiek na Księżycu, bo temu kroczył przecież tuż za plecami jego wierny towarzysz- drugi człowiek na Księżycu. - I co ja tu robię? - zagubiony dziwił się sam swojej głupocie, ale i głupocie losu i całego świata. Od początku podchodził do tej misyjnej hecy z dużą rezerwą, ale dał się skusić lukratywnemu stypendium jakie miał dostawać dożywotnio za te 3 krótkie (jak mu się wcześniej zdawało) miesiące na Czarnym Lądzie. Tak, to mamona wyrwała Smitha z ciepłego fotela gdzieś za siedmioma morzami i umieściła tu, w tej dżungli, by niósł tubylcom jaśniejący postronek cywilizacji. W ładne szambo się tym wpakował był.
Od dołu korony drzew zdawały się tkwić jeszcze wyżej niż sam we własnej osobie niebieski firmament- ten sposobił się powoli do zmierzchu, zalewając lekką, łososiowatej barwy poświatą. Nieszczęśnik Smith drgającymi rękoma wypuszczał w to niebo kolorowe race dymne, lecz większość z nich nie zdołała przebić się przez atmosferę lesistych gałęzi, a pozostałe zgasły na tyle szybko, iż tylko cud zamieniłby je w pomoc współrodaków. Ci mogli być już bardzo, bardzo daleko. Cudu nie było (jeszcze nie wtedy) - Niech to osrają psi i koci oszczają! - zaklął sobie przez zaciśnięte zęby Smith, rozważając czy opłaci się wystrzelać ze sztucera ostatnie naboje, co mogło, ale nie musiało, przywołać ziomków, czy też należało je raczej zachować na wypadek wizyty gości niepożądanych, person non grat takich jak tutejsze pantery czy inne drapieżniki. Ostatecznie, w nerwowym geście, cisnął strzelbą gdzieś w krzaki i następnie wlegnął na ziemię zakrywając oczy. Z racjonalnego punktu widzenia było to najmniej opłacalne z działań możliwych w tym momencie, ale w końcu nie znajdował się w królestwie racjonalistów.
Ciężkie i gęste powietrze wręcz wpychało się do gardła samą siłą ciążenia.Choć zanosiło się na zmierzch, choć lada chwila mógł wzejść srebrzysty Księżyc, to łeb Smitha gotował się w ukropie, robiąc nieprzyjemne bul-bul-bul. Nie wiedział (łeb ów) czy to gorąc czy gorączka, tj. czy ciepło które go ogarnia pochodzi z zewnętrza czy z wewnątrz, czy istnieje fizycznie czy li tylko w sferze imaginacji. Raczej to drugie, bo z czasem, pojawiały się kolejne halucynacje, "halucynacje muszą być". Halucynogenne są z natury tutejsze rośliny, choć na swój specyficzny sposób. Nie trzeba ich żuć, ni wtykać pod język i nawet spalać nie trzeba, nawet do żył ich wprowadzać nie warto- zażywa się to przez samo patrzenie w ich gąszcz, samym wysiłkiem wejścia w ich komplikującą się z każdą sekundą wpatrywania strukturę prostych, krzywych i zawijanych konturów, wypełnianych barwami tak różnorodnymi, że nie powstydziłaby się ich najprzedniejsza tęcz.
Smith postanowił zerwać się na równe nogi, ale jego rozszalały i jednocześnie rozlazły błędnik to uniemożliwiał. Skończyło się przeto na desperackim i bezsensownym czołganiu w tę i wewtę, które nie dawało nic prócz zniszczenia drogocennych ubrań. Szympansy na drzewach buchały ironicznym śmieszkiem na ten widok beznadziei- długotrwałe wiszenie na drzewach musiało ich poczucie humoru uczynić wisielczym znacznie ponad granice możliwości pojmowania przez zwykłe homo sapiens sapiens sapiens, etc., etc.
Smith w małpach zamiast małp widział motyle, a następnie wyobraził sobie krwiożerczość, która motyle przemieniała w kolorowe nietoperze. Kreśliły nad nim spiralę, systematycznie powiększając jej zasięg. By nie dostać oczopląsu, i nie skołować się jeszcze bardziej, postanowił zwiesić wzrok na jednym, nieruchomym punkcie i nie odrywać go już nigdy. Tak, na wieczność wtopić się tym sposobem w krajobraz, stać się jednym z leśnych duchów i zakląć się w nieruchomy, acz uduchowiony kamień czy baobab. Zabrakło jednak ku temu tegoż uduchowienia, jak i obiektu godnego. W końcu, zrezygnowany, wybrał przypadkowy zbitek paproci. Ostatecznie uszłoby i to, gdyby niespodziewanie nie zaczęło się poruszać także, wraz z ruchem obrotowym Globu. Paprocie drgały i obrastały kolejnymi kwiatami we wszelkich możliwych odcieniach i barwach, rozbrzmiewając także muzyką, a raczej potworną kakofonią. Wyszli z tego Murzyni, zgraja na wpół, ba, na 9/10 dzikich Murzynów, wojowników. Byli, co zrozumiałe, w większości czarni, niektórzy tylko niebiescy jak anieli, za to wszyscy bez wyjątku- nadzy. Ich długie, obwisłe penisy moczyły się w parującej z ziemi wilgoci.
- Czego chcecie? Do U speak English? Precz! - zawrzeszczał osaczony grotami ich włóczni Smith, po czym całkowicie zatracił przytomność.
***
Obudził się dopiero nazajutrz, albo tak przynajmniej mu się zdawało, związany i zamknięty w drewnianej klatce. Drewniana, bo drewniana, ale jakie to, proszę państwa, drewno! Bardziej czarne niż smoła, twardsze niż diament, bardziej drewniane od konia na biegunach. Sytuacja wydała mu się tak beznadziejną, że samo zawołanie o pomoc miałby za niedorzeczność.
- Biurko, papiery, posadka - mamrotał tylko pod nosem, ale własne mamrotanie mierziło go swą rozlazłością.
Zaraz zresztą podeszło do klatki dwóch Murzynów, ale już nie całkiem nagusieńkich, jedynie półnagich, tj. w jakichś słomianych plecionkach zarzuconych na tors, za to wciąż bez butów, spodni i majtek. Większy i silniejszy miał krwawe ryby wydziergane na policzkach i wargi poprzekłuwane kostnymi gadżetami i błyskotkami.
- Mówi ktoś z was po ludzku? - pytał drżący Smith - Nie jedzcie mnie, bestie!
- Ja znam wasz język - odezwał się mniejszy Murzynek, ten mniej ozdobny.
- Super.
- Ukorz się, pędraku, bo nie wiesz przed kim stoisz.
- To mi powiedz. Kim jesteś?
- Jestem Bede Łedebede.
- Nie znam, pierwsze słyszę. Kim jesteś?
- Nikim. Tylko tłumaczę.
- To dlaczego miałbym się przed tobą korzyć?! - wykrzyczał zbulwersowany Smith, ale zaraz potem dopowiedział sobie w myślach - Bo jestem w klatce?
- Nie przede mną, mośku. Ten co stoi koło mnie to Łede Bedełede, nasz wielki wódz, taki president. Cały bush drży przed nim.
Smith pokornie ukłonił się nowo-poznanemu wodzowi, oddając mu co należne, co wodzowskie. Wprawdzie nigdy wcześniej nie słyszał imienia Łede Bedełede, ale uznał, że świadczyć to może jedynie o jego własnej ignorancji, w niczym zaś nie umniejsza majestatu władcy. Naprawdę poczuł respekt.
- No bo kimże np. był w swych czasach ów sławiony przez Biblię król Salomon Wielki - tłumaczył sobie własny konformizm - jeśli nie takim właśnie, lokalnym watażką?
- Po tym jak oddajesz cześć naszemu wspaniałemu wodzowi, wnioskuję że chciałbyś wyjść z tej opresji żywy.
- Zdumiewające! On chyba czyta w moich myślach! - pomyślał Smith.
- Wódz chce zawrzeć z tobą układ. Puści cię wolno, odda ci na żony tyle swych córek ile sobie zażyczysz, z tym że, nie więcej niż 4311 od ręki, bo więcej tymczasowo nie posiada (przejściowe problemy z wytryskiem). Musisz jednak wyświadczyć nam pewną, małą przysługę - gdy gość określający się mianem "tłumacza" mówił, wódz tylko kiwał potakująco głową i ten ruch szyjny był jedynym jaki prezentowało wówczas jego, zdawałoby się granitowe, ciało.
- Super. W czym wam pomóc? Mogę was trochę pocywilizować, od tego jestem.
- Milcz, chlebojadzie! Wódz chce byś przyjął zaszczyt uczestnictwa w jego wyprawie.
- Wyprawie? - przeraził się Smith - Prowadzicie z kimś wojnę?
- Co najwyżej z naszą ograniczonością - pauza. - Chodzi o to, że my, czarni ludzie, nigdy nie byliśmy w stanie dolecieć na Księżyc, ale ja wiem, bo byłem kiedyś w waszych państwach, że wy macie taką zdolność. Widziałem nawet wasze malowidła to przedstawiające, widziałem na nich kijek i chorągiewkę jakie tam postawiliście. Nasi naukowcy podejrzewają, że wystarczy jeden biały człowiek na pokładzie, abyśmy wzbili się na Srebrny Glob, gdzie zły duch ukrył dusze naszych wojowników. Gdyby udało się tam dolecieć, sprowadzilibyśmy dusze ponownie. Obecność białego człowieka przepłoszy złego ducha, który w konfrontacji z takim monstrum jak ty nie będzie już dość straszny, umożliwiając oderwanie się od Ziemi.
- No tak, ale...
- Co ale?!
- Jajco ale! Przecież chyba macie dusze- chodzicie, mówicie, myślicie...
Bede Łedebede niespodziewanie wybuchnął śmiechem, łapiąc się za brzuch padł na wilgotne podłoże. Usiłował coś powiedzieć, ale tylko chichot wydobywał się z jego ciała, zmuszając w końcu wodza do pierwszej interwencji.
- Umala utala ubala! - powiedział groźnie Łede Bedełede do swego poddanego, na co ten się opanował, wstał, otrzepał i streścił mu mniej więcej wypowiedź cudzoziemca. Atak euforycznej wręcz śmiechawy tym razem poraził wodza.
- To chyba jednak prawda, że wy, biali, jesteście 100 lat za żółtkami - w końcu odezwał się do Smitha Bede Łedebede. - Wy naprawdę nie wiecie jeszcze, że to ciało odpowiada za wasze ruchy, myśli i czyny? Myślicie, że da się, bez uciekania od specjalistycznych czarów, odróżnić człowieka obdarzonego duszą od jej pozbawionego?
Smith chciał coś odrzec, ale zamilkł, pomyślawszy, że gdyby nawet wykrzyczał imię Arystotelesa, byłoby tu pustsze niż w najciemniejszych zakamarkach Bronksu czy slumsów Rio.
- Wybieraj: śmierć czy wyprawa na Księżyc?
Nie wiedzieć czemu, druga opcja, od razu wydała się Smithowi ciut przyjemniejszą.
***
Niepożądani (przez gościa) gosp+odarze okazali się wbrew pozorom całkiem sympatyczni. Nakarmiwszy Smitha larwami i dżdżownicami, nakazali upić się daktylowym winem i zjarać czymś tam tropikalnym. Nic więc dziwnego, że świat przedstawiony wirował w jego mózgoczaszce jak wówczas, gdy znalazł się osierocony w tej dżungli i trawiony gorączką. Następnie, Bede Łedebede oznajmił mu, że udadzą się teraz na Górę Przejścia, gdzie wódz Łede Bedełede wraz z najwyższym szamanem- Bede Łedebede-Bedełede, i z całym ludem, dokonają wyświęcenia i startu wehikułu, którym on-Smith i siedmiu najdzielniejszych (nie licząc wodza) wojowników, kiedy tylko Księżyc pokaże się na niebie- wylecą nań. Cudzoziemiec próbował koledze wytłumaczyć, że podróż na Księżyc zajmie co najmniej 5 dób, toteż nie ma znaczenia czy w momencie startu satelita będzie z ich punktu widoczny czy nie. Był jednak piany i język mu się plątał, więc tylko wybełkotał część zamierzonej kwestii, na co Murzyn popukał się wymownie w głowę, twierdząc, że gdyby wyruszyli w dzień, nie widząc celu, nie wiedzieliby w którą stronę polecieć. Był to jakiś argument.
Po dwóch godzinach marszu obaj dotarli na szczyt, którego nazwy Smith nie pamiętał z atlasu geograficznego, ale wszystko wskazywało na to, że był to szczyt najwyższy w promieniu co najmniej 3stu kilometrów- szczyt szczytowy, szczyt szczytów, szczytny jak szczytowanie. Przez chwilę miał wrażenie i zarazem nadzieję, że trudna trasa (czarny szlak z elementami wspinaczki) przynajmniej otrzeźwi co nieco jego percepcję. Nic z tego! Teraz wypity alkohol ustępował spalonemu zielsku, teraz dopiero się działo naprawdę.
Na koronie góry i całej krainy, czekała już przygotowana ceremonia i cały lud murzyński wyglądał zbawiciela.
W centrum zgromadzenia tkwił zbity z hebanowego drewna ołtarz, a na nim klatki podobne do tej w której wcześniej przebudził się Smith, z tym że niższe, i miast Smithów, 3mano w nich potężne sępy, w dodatku stalowymi łańcuchami poprzykuwane do podestu. Chwilę później, wokół tego środka obrzędu, wzniosły się kłębiaste chmury dymu. Kadzidła, kadzidła! Smith dziwił się, że nie podusi to ptactwa, które zaczynało skrzekliwie, po ptasiu, kasłać i charchać. - A może o to chodzi, żeby je poddusić? - pomyślał, i zgroza go przeszła, wydało mu się to nieludzkie [jakby to nie on miał w zwyczaju (niemal od dziecka) jeść po 3 kurczaki dziennie].
Chwilę później podest oblazły cycate tancereczki, bardzo obfite zresztą, jakby celowo wybrano do zadania najtłustsze z dziewcząt zdobiących wioskę. - Czyżby je później jedli? - dalej dywagował Smith, ale w miarę gdy poddawał się nastrojowi uniesienia, nawet na pozór najczarniejsze myśli, czarniejsze niż skóra wodza czy humor małpiatek, wydawały się rozkoszne.
W taniec wmieszali się też faceci, wojownicy, ich prącia sterczały napięte jak dzidy.
- Te tancerki to córki wodza - czule, wprost do nozdrzy, szeptał Smithowi Bede Łedebede - gdy tylko wrócicie z odzyskanymi duszami, wszystkie, całe 4311 może być twoje!
- Nie kuś, Szatanie!
To, co odstawiali egzotyczni, to nie chaotyczne tańce-łamańce, a coś w rodzaju przedstawienia, inscenizacji dramatycznej opowieści, luźno wykorzystującej bogactwo lokalnego folkloru. Zapierające dech w piersiach scenki- młody bóg uśmiercający pytona by wykraść mu wiedzę tajemną, ów bóg pokutujący za to zabójstwo, bóg organizujący wielkie zawody quasi-sportowe - Mieli jednak łby na karkach, żeby odgrywać to tutaj, na tym dachu ich państwa - pomyślał Smith.
Dopiero oddając się duchowi onego misterium, pojął jak zeuropeizowane były te wszystkie spektakle Ogunde czy Soyinki, które jeszcze niedawno tak podziwiał za ich, domniemaną wówczas, pierwotną dzikość. A jednak okazały się teraz lichą emanacją tego wariackiego obrzędu na cześć nieba. Brak ograniczeń przestrzennych, czasowych i logicznych stworzył w tamtym miejscu, na krańcu wszechświata, warunki o jakich nie mógł marzyć żaden przyzwoity dramaturg od Ajschylosa po Kanię-Maślucha. Każdy ruch, każde napięcie i rozluźnienie mięśnia tańczących, dało się chłonąć całością zmysłów, od wzroku przez węch po dotyk (tak przynajmniej mówiły te zielone wróżki w zjaranych mózgoczaszkach). Do tego waliły piszczałki i piszczały membrany skórzanych bębnów, oraz te pieśni i psalmy, albo raczej- wyśpiewywane magiczne formuły (nie jakieś tam idiotyczne "kongo-bongo", a złożone, skomplikowane, trudne do podrobienia, nie mówiąc o zapisaniu fonetycznym czy nagraniu ich). W trakcie tego wzszedł Księżyc, jak kolejna z aktorek i też począł tańczyć i śpiewać i grać. Jakby speszone tym córki wodza poczęły gdzieś znikać, jedna po drugiej, aż w końcu cała sceneria wyludniła się z nich.
- Gdzie one wszystkie poszły? - zastanawiał się Smith, lekko faktem tym zawiedziony.
Za to bezpłciowe odtąd Księżyc tryumfowało! Gdy zrzuciło chmury i wszystkim odkryło się na dobre, w pełni, hałas przedstawienia zamienił się w hałas ciszy. Na ten niemy sygnał Wódz wstąpił na środek i wypił z pozłacanej czary gnijącą porcję jakichś pomyj.
- Teraz będzie wyczytywał nazwiska ośmiu wybranych - szepnął Bede Łedebede do Smitha, wyrywając tak jego, jak i siebie z transu. - W tym i twoje, białasie. Gdy je usłyszysz, masz pokłonić się i wejść na wehikuł.
- Na co?
- Do rakiety, jak to wy mówicie - i wymownie wskazał na to, co wcześniej jawiło się niewtajemniczonemu widzowi jako ołtarz ofiarny.
- To jest rakieta? Jak to coś ma się wzbić? Rakieta, by być rakietą, musi mieć napęd rakietowy!
- Widzisz te sępy? One są tresowane tak, że słuchają każdego słowa ich tresera, który będzie kapitanem wyprawy (to ten z batem). Są przykute do pojazdu stalowymi łańcuchami. To te wspaniałe ptaki poniosą was na swych skrzydłach po nasze dusze.
- Łede Łedebede, Bede Bedełede-Łedebede... - wódz zaczął wyczytywać nazwiska śmiałków, a ci kolejno oddając mu pokłony wstępowali na drewniany pojazd (skrzynię? sanie? szafę?- coś podobnego temu wszystkiemu, a innego zarazem) - Łede Łedebede-Łedebede... - itd., aż wreszcie na końcu - ...Bedełede-Bedełede-Bedełede i Smith.
- No idź! Na co czekasz? - poganiał tłumacz.
- Zaczekaj moment! - Smith oczywiście ukłonił się wodzowi, ale nie ruszył ku wehikułowi od razu - Czy jesteś pewien, że sępy te zdołają przekroczyć pierwszą prędkość kosmiczną? By spokojnie dolecieć do celu potrzeba nam prędkości ponad 3.2 km/s.
- Wszystko przygotował nasz najwyższy szaman. Wybrał najsilniejsze i najzwinniejsze osobniki, tylko samce.
- Istnieje jeszcze ryzyko, że możemy się spalić przechodząc przez atmosferę. Nawet z białym człowiekiem na pokładzie.
- Masz nas za durniów? Przed startem najwyższy szaman wręczy wam amulety wody. Każde dziecko wie, że amulet wody chroni przed ogniem.
- A co ze skafandrami i zapasami tle...
- Idź już!
- Ubala ubala! - zniecierpliwieni widzowie zaczęli popychać Smitha i poganiać go w swoim, niezrozumiałym dlań, języku. Zacisnął mocno zęby i pięści, wszedł na rakietę. - Będzie dobrze, musi być - i wtedy właśnie naprawdę uwierzył, że ta srebrzysta pizda (tak to wtedy określił w myślach!!!) jest w ich zasięgu.
Wielki Łede Bedełede uścisnął szyje każdego z wybranej ósemki, zgodnie z tutejszym zwyczajem, po czym włożył na nie rzemienne wisiorki z nadzwyczaj niebieskimi kamykami w kształcie trapezoidalnym.
- Ubala ubala bubala - powiedział do Smitha, uśmiechając się szczerze, na co ten odparł tym samym.
- Żebym jeszcze wiedział co ty tam bełkoczesz! - po angielsku odparł podróżnik, upewniwszy się wcześniej, że jedyny ze świadków, który mógłby tę kwestię zrozumieć stał już kilkadziesiąt kroków dalej i tylko szczerzył swe, zadziwiająco jak na tutejsze warunki sanitarne, białe zębiszcze.
Ciało Smitha zbudowane było wówczas z tej samej substancji co z nieba sypiący się w oczy piach księżycowy. Samo dla siebie, samo dla tego światła. Nie miałoby chyba nic przeciwko, gdyby umarło w tej chwili, gdyby nie żyło w tej chwili, gdyby on nie zbudził się w nim.
- 10, 9, 8... - Odliczanie wyrwało go jednak z neurotycznego snu i odrętwienia. Znów ta dziwna, dziwnie dokuczliwa, obca mu jego dusza, uleciała z powrotem tam gdzie ją schował diabeł, tam gdzie mieli lądować dopiero za najmniej 5 dób, o ile wystarczy im ściskanych w hermetycznych garściach cząsteczek O² - 7, 6, 5... - kto to w ogóle odliczał w języku znanym Smithowi? Przecież i on sam- anglojęzyczny Bede Łedebede i ten cały, cholerny Smith milczeli pokornie! - 3! - szamani pozdejmowali z sępów ich klatki - 2! - kapitan wyprawy strzałem z bicza popędził ptaki do lotu - 1! - one rozłożyły swe bajeczne skrzydła! - START!
***
I na prostą komendę "START" stało się coś zgoła skomplikowanego, niewytłumaczalnego racjonalnie! Wszelkie prawa fizyki pękły w szwach w jednej tej chwili niczym nadęte do nadmiaru balony! Oto, gdy z jakąś niewyobrażalnie nadprzyrodzoną siłą sępy wzbiły się w górę, zdołały impetem rozerwać stalowe kajdany dotąd przytwierdzające im nogi do wehikułu. Odleciały, ale same, wolne, bez pojazdu, nie na Księżyc tylko do zimnych krajów. Gdy ostatnie z wyzwolonych tym sposobem ptaszysk znikło z pola widzenia gdzieś w spowijających szczyt chmurach, całkiem już trzeźwy Smith pojął, że tym samym przeznaczone mu za nagrodę, 4311 córek wodza poszło się jebać.
KONIEC
APOLLO 4311 [eine kleine głupoten]
1- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.