
Przed siebie, czyli podróż Valkamira dopiero się zaczyna (cz. III)
R O Z D Z I A ł T R Z E C I
— Tam jest — doszedł mnie przytłumiony szorstki głos zaznajomionego kusznika.
Zgarbiony, dla bezpieczeństwa żwawym krokiem, przemykałem między kolejnymi krużgankami muru, gdy dogonił mnie jeden z pomocników Penthara.
— Panie, głównodowodzący cię wzywa — młody dopiero po opanowaniu sporej zadyszki zdołał to zdanie wydusić z siebie.
— O co chodzi? – odpowiedziałem, nie przerywając skradania się.
— Nie wiem, panie.
— Więc idź i się spytaj, a potem ewentualnie wróć.
— Panie, głównodowodzący kazał mi ciebie natychmiast sprowadzić, jeśli za chwilę z tobą nie wrócę... — młodemu teatralnie załamał się głos. — Będzie ze mną naprawdę źle.
— No cóż... Każdy musi to przeżyć...
— Panie, błagam...
— Słuchaj chłopcze... Jeśli twój dowódca bardziej cię przeraża niż armia będąca pod murami twego miasta to powinien...
— Panie, ale ja nic takiego nie rzekłem. Proszę cię tylko, byś udał się ze mną do głównodowodzącego — po połowie życia spędzonej na dworze byłem już całkiem wprawiony w odstręczaniu natrętów, ale ten chłopaczyna był na tyle dobry, że nawet nie złapał haczyka, a i jeszcze się całkiem sprawnie wywinął.
— Gdzie on jest?
Młodemu wyraźnie się zrobiło lżej, jeszcze chwilę wcześniej można by stwierdzić że ze strachu o swój tyłek, niemal się poci jak w agonalnej gorączce, a teraz wyglądał całkiem przyzwoicie. Oczywiście zważywszy na warunki: oblężenie i tak dalej...
— Panie — na twarzy posłańca zagościł dziwny uśmiech. — To miejsce nie ma nazwy.
Chciało mi się śmiać, bowiem dziwna była ta jego odpowiedź.
— Jak to nie ma nazwy?
— Po prostu nie ma. O tym miejscu wie tak nikła garstka ludzi, że nie zostało ono nazwane, aczkolwiek czasami, zdarzy się że ktoś nazwie je schronem, bądź twardą piwnicą, ale w zasadzie nikt tego miejsca nawet nie stara się nazywać, bo nie ma takiej potrzeby.
— To więc chociaż powiedz gdzie ono jest.
— Panie! W życiu sam do niego nie dojdziesz, no i bardzo dobrze, ale ja dostałem rozkaz by przyprowadzić cię pod sam nos dowódcy, tak więc na pewno panie trafisz na miejsce.
— Na co więc czekasz? Prowadź!
— Chwała Najwyższemu żeś panie zdecydował się ze mną iść, chwała i cześć!
Młody przyjrzał się mojej skonsternowanej twarzy, chwilę odczekał, a potem odchrząknął i zawołał: Za mną!
Ruszyliśmy przyśpieszonym truchtem. Młody wybitnie długim krokiem kierował się w kierunku wieży Gnosis, wciąż jednak odwracał głowę by skontrolować czy jeszcze z nim biegnę. Za każdym razem odpowiadałem mu srogo karcącym spojrzeniem, by chłopaczyna poczuł i na zawsze zatrzymał w sercu głęboki do mnie respekt. Tej zasady nauczyłem się jako jednej z pierwszych i od pierwszego dnia była dla mnie na wagę złota. Według mojego nauczyciela, to ta zasada tworzy z prostych wieśniaków wielkich władców, nie zaś ich odwaga, mądrość, czy przebiegłość. Mój nauczyciel choć był lekko niezrównoważony, czy zbzikowany, to wpoił mi jedną z najważniejszych prawd w hierarchii mądrości każdego władcy: Władasz człowiekiem, władasz ludem. Respekt prosta droga do władzy nad człowiekiem.
W pewnym momencie młody zboczył z obranego kursu i szerokim łukiem minął wieżę kierując się na czarną pustkę tuż pod wschodnim murem. Biegliśmy już z dobre kilkanaście minut, a chłopaczyna bez wytchnienia co rusz oglądał się za siebie, za każdym razem z tym samym niepokojem spoglądając czy może mu nie zniknąłem.
— Nie ucieknę ci! — warknąłem dobitnym głosem po dłuższym wstrzymywaniu gniewu. Chłopak zaczynał mnie denerwować.
— Panie nie boję się że mógłbyś mi uciec, ktoś taki jak ty nigdy nie podjął by się takiego dyshonoru, nawet jeśli tylko względem nędznego posłańca.
— Więc ku jakiej potrzebie bez przerwy się oglądasz? — rozmawialiśmy, jednocześnie coraz szybciej biegnąc.
— Bowiem panie taka moja powinność. Muszę dochować tajemnicy położenia twardej piwnicy, a także zadbać o bezpieczeństwo. Dzięki czemu posiadam teraz wiedzę, że śledzi nas niziołek, jest całkiem sprawny w tym fachu i ukrywa się dość dobrze, ale memu oku prawie nikt nie umknie, choćby w najgłębszych ciemnościach.
— Więc co chcesz zrobić? Zabić go? Schwytać? Czy zignorować?
— Poczekać panie, ale nie tu. Nie w szczerej ziemi. Zaczekamy na twego przyjaciela pod Wielkim Białym Drzewem.
— Przyjaciela?
— Tak. Pana Tibrina. Znasz go przecież bardzo dobrze panie.
— Do licha! Kim ty jesteś? Bo najgłupszy nie dałby rady uwierzyć, że jesteś zwykłym posłańcem! Zachowujesz się jak tropiciel, przy czym twój język i maniery pasują mi do najlepszego, pierwszej klasy, dystyngowanego służącego dworu.
— Jestem jedynie posłańcem panie. Ni więcej, ni mniej. Zwykłym posłańcem. Jeśli to ciebie interesuje panie, to jestem z wysokiego rodu, ale tylko posłańcem, szarym służącym.
Biegliśmy już kawałek czasu, przy czym młody narzucał coraz szybsze tempo, ale mur zdawał mi się wcale nie przybliżać. Nie myślałem, że ten gród jest tak obszerny. Wciąż znajdowaliśmy się w głównym pierścieniu murów obronnych, a biegliśmy od dłuższego czasu przez otwartą przestrzeń. Nie było żadnych zabudowań, nawet prostej chaty, czy choćby pól pod uprawę, nic, pustka. Nie potrafiłem wyobrazić sobie innego powodu, po co wznosić tak potężne umocnienia wokół pustego terenu, jak tylko nieskończoną głupotę budowniczych, czysty, nieskazitelny idiotyzm, marnotrawstwo w najczystszej postaci.
Choć zdawało mi się to nieosiągalne, to jednak jak wskazywały mi moje nogi, mój przewodnik z każdym krokiem biegł coraz szybciej. W momencie kiedy ja osiągnąłem swoją pełnię możliwości, to młody wyglądał jakby zaledwie truchtał, rozgrzewając się przed prawdziwym biegiem.
— Kiedy się zatrzymamy? Wyglądasz na bardzo zmęczonego, jakby ta rozgrzewka niemiłosiernie cię styrała, boję się o twoje serce. Jesteś młody, ale brak ci hartu ciała.
Młody obejrzał się na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
— Masz rację panie. Przyśpieszmy. Zatrzymamy się gdy dotrzemy na miejsce, szczera ziemia jest zbyt niebezpieczna, a w tej chwili pańskie życie jest zbyt cenne.
Młody się wygadał. A tak uparcie, no i całkiem wiarygodnie, twierdził że kompletnie nic nie wie.
— A jaka przyczyna czyni mnie takim skarbem?
— Nie wiem panie, ale to oczywiste skoro to mnie wysłano po pańską godność.
Słowa młodego świadczyły jakby był kimś ważnym, ale nie dostrzegłem w nim nic wyjątkowego, oczywiście prócz niezmiernie dobrej kondycji, nawet jak na posłańca, no i ciętego języka.
— A to dlaczego?
Moje pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Rozmowa choć minimalnie, ale jednak umniejszała moje tortury wynikające z wysiłku biegu.
— Może zaczekajmy na mojego przyjaciela? Jest kiepskiej kondycji, podobnie jak ty może nie dać rady temu maratonowi — próbowałem trzymać pozory.
Młody ponownie obejrzał się przez ramię.
— Da radę. Gdyby pan Tibrin wiedział gdzie podążamy, już dawno byłby na miejscu, podobnie jak ja.
Udałem chwilową konsternację. Sprytnie mnie obraził, a ja nie umiałem znaleźć godnej riposty. Młody był niestrudzonym biegaczem, nie było po nim widać choćby jednej dziesiątej takiego zmęczenia jakie ja odczuwałem. Szczęście dla mego życia, w pewnej chwili zaczął się przed nami wyłaniać duży ciemny kształt, a po chwili ku mojemu nieogarniętemu szczęściu młody się zatrzymał. Moja radość była nie do opisania. Nawet nie wiem jak ja byłem w stanie pokonać ten odcinek w tak szaleńczym biegu, ale udało się. żyłem i na domiar szczęścia nie straciłem twarzy. Staliśmy, właściwie to młody stał bo ja niepewnie się chwiałem w posadach, przed kamiennym murem, takim samym jak w każdym innym miejscu grodu. Muru w tym miejscu nie chroniły już baszty, czy choćby garstka obrońców, były one całkiem opustoszałe. Z tego miejsca miasto wydawało się małą, ognistą plamą na tle ciemnego horyzontu. Gdy ja z wielkim wysiłkiem próbowałem dostrzec w ciemności Tibrina, młody podniósł rękę i mocnym głosem zawołał: Widzę cię, podejdź! Szybko!
Nie wiem czemu to tak długo trwało (bo nie byłem w stanie niczego dostrzec), ale Tibrin dobiegł do nas dopiero po dłuższym czasie od zawołania.
— Czemu nas śledziłeś? — zapytałem.
— W razie czego chciałem ci spieszyć z pomocą, choć nie zapomniałem wczorajszego dnia.
— Jak widzisz wszystko w porządku, możesz sobie darować.
— Nie ufaj panie zbytnio swoim możliwościom, bowiem je przeceniasz. Nie należy wywyższać tego co powinno zostać uniżone — młody bezczelnie wtrącił swoje trzy grosze do naszej rozmowy.
Gdzie moja wybuchowość? Zazwyczaj już pięć razy bym go przeciął na pół, ale wtedy nie byłem w stanie choćby pomyśleć o wyciągnięciu swego ostrza. Pierwszy raz w moim życiu technika respektu nie zadziałała, młody nie poczuwał do mnie żadnego strachu. Choć robił to dyskretnie, to jednak gnoił mnie niemiłosiernie.
— Słuchaj młody. Jesteś przecież tylko służącym, nie pozwalaj sobie — postanowiłem w końcu choćby marnie zareagować, gdyż niestety nie potrafiłem zdobyć się na nic ostrzejszego.
— Ma pan rację. Najmocniej przepraszam panie. Zapomniałem że prawda w oczy kole.
W żyłach buzowała mi gniewna krew, a oczy strzelały mordeczymi błyskawicami, ale niestety za mą ogromną złością nie poszły żadne czyny. Nie wiedziałem co się ze mną działo, no i dlaczego tak było. Jeszcze nie dawno nie pozwolił bym sobą tak pomiatać nawet cesarzowi, a teraz mieszał mnie z błotem zwykły służący...
Młody przez chwilę przyglądał mi się badawczo ze słabym uśmiechem satysfakcji na twarzy, po czym dodał: Ruszajmy!
— Niby gdzie? Przecież dotarliśmy. Stoimy pod murem, mamy może nad nim przelecieć? — stwierdziłem jednocześnie zadając ironiczne pytanie.
— Panie, twe słowa uwłaszczają twej inteligencji — młody mnie parszywie podsumował.
Niech go szlag! Miałem ochotę przerąbać go kilkanaście razy, ale nie byłem w stanie. Czułem się jak na niewidzialnej uwięzi, która trzymała me ręce daleko od mych narzędzi śmierci.
— Więc jak? — spytał Tibrin zaciekawionym głosem.
— Widzisz tę szczelinę? — odezwał się młody.
Tibrin przytaknął.
— To teraz patrz — młody wyciągnął swój całkiem pospolicie wyglądający miecz i ostrzem wetknął go w szczelinę w murze. Przekręcił swym szczerbcem jak kluczem, tyle że jego ruchy były dość skomplikowane i gdybym nawet chciał, to za pierwszym razem na pewno bym tej kombinacji nie zapamiętał.
— Na jakie złe siły takie zabezpieczenia? — zapytałem gdy przechodziliśmy przez właśnie ukazane i otworzone drzwi. Drzwi podobnie jak miecz były całkiem zwyczajne, a wyglądały jakby je wyrwano z framugi jakiejś zapyziałej gospody. Po przekroczeniu progu znaleźliśmy się w śmierdzącym stęchlizną ziemnym tunelu, w którym o dziwo podłoga wyłożona była wypolerowanymi płytami żyłkowanego niebieskiego marmuru bądź ksefitu.
Posłaniec obejrzał się na mnie miażdżącym wzrokiem.
— Mury naszego miasta nie ścierpiały by żadnej złej siły, ale jak wszędzie tak i w naszym dobytku węszy wielu niegodziwych, tak więc jak i wszyscy musimy się chronić.
— Ech... — przez chwilę się zawahałem. — Tak, wszystko jasne. Więc może nam powiesz gdzie nas prowadzisz?
— Niedługo zaspokoisz swą nieprzyzwoitą ciekawość panie — posłaniec odparł ze złością.
— Dlaczego nieprzyzwoitą? — kątem oka spostrzegłem że Tib szyderczo się uśmiecha.
— Jesteś w Telmirze panie, więc zakładam że zapoznałeś się z mustacją naszego grodu i ludu?
— Ależ oczywiście — musiałem skłamać i zrobiłem to bez mrugnięcia okiem, gdyż gdybym wyznał prawdę wyszedłbym na nieokrzesanego barbarzyńcę. Bowiem w dolinie Lamery istniała niepisana zasada, że jeśli się gdzieś przebywa trzeba się zapoznać z miejscowym prawem, zasadami i obyczajami, i co zwykle czynili prawie wszyscy, prócz nie uznający inności barbarzyńców z północy.
— Skoro więc znasz odpowiedź na swe pytanie panie, czemu mi je zadajesz? — Tib cicho się pod nosem zaśmiał, a młody mu skromnie towarzyszył. Zrobiło mi się głupio więc się nie odezwałem, a jedynie pozwoliłem sobie na jedno—sekundowy rumieniec mający uprosić kompromitującą sytuację.
Młody chwilę mi się przyglądał, po czym na pięcie się odwrócił i ruszył w głąb tunelu, co chwilę zatrzymując się by zapalić pochodnie umieszczone w uchwytach na ścianach, a my dreptaliśmy tuż za nim.
Dłuższą chwilę podążaliśmy w ciszy, nim postanowiłem się znów odezwać.
— Długa jeszcze droga?
— Jak dla mnie, czy jak dla ciebie panie?
Młody znów kombinował zgrabną obrazę, a ja wciąż nie mogłem się zdobyć na tęgą ripostę.
— Daleko?
— Przypomnij sobie panie nasz dzisiejszy bieg i poczyń wielki mozół potrojenia podjętego wtedy trudu, a będziesz zawżdy wiedział panie jak jeszcze daleko.
Dystans przyprawił mnie o uderzenie ciepła, jeśli mówi prawdę to to będzie wielka udręka.
— Gdzież my zatem idziemy? — wykrztusiłem z oburzeniem.
— Na miejsce — młody rzekł to głosem tak spokojnym, że aż można było wyczuć w nim czystą ignorancję.
Chwilę szliśmy w ciszy nim znów zapytałem.
— Jesteś rdzennym Telmirianinem?
Zapadła chwilowa cisza, nim przewodnik raczył się odezwać.
— Od kołyski panie.
— Może więc wiesz, dlaczego mieszkańcy otoczyli murem tak rozległe pustkowia?
— Tak panie, wiem.
— Raczysz więc wykrztusić z siebie tę historię? — zapytałem z wyraźnym zniecierpliwieniem w głosie.
— Obawiam się że nie panie.
— Dlaczego?
— To historia zbyt długa i zawiła, zbyt skomplikowana i mozolna... — młody ściszył głos. — Jak dla ciebie panie.
Wrzałem ze złości, ale język momentalnie odmawiał mi posłuszeństwa gdy tylko chciałem obrazić tę dworską gnidę.
— Mniemam, że dam radę — stwierdziłem siląc się na beztroski ton.
— To jedynie twoje przemysły, panie.
— Więc dlaczego Telmirianie to uczynili? — próbowałem nie zwracać uwagi na obrazy, zwłaszcza że nie byłem w mocy na nie zareagować.
Młody powoli odwrócił głowę w mą stronę, odgarnął z twarzy długie kasztanowe włosy, oczyścił twarz z gniewnego wyrazu i odpowiedział.
— Panie, ta historia naprawdę jest mozolna, a ja nie mam teraz głowy do snucia opowieści. Zwłaszcza gdy dawne dzieje właśnie teraz się powtarzają, wybacz więc mi panie, ale nie licz na miłe opowiastki uprzymilające drogę — młody dystyngowanie skłonił głowę, odwrócił się i ruszył marmurowym chodnikiem. Gdy już się trochę oddalił i zniknął za zakrętem, zawołał:
— Panie! Racz dotrzymywać mi kroku, gdyż nie mamy czasu na żadne postoje, a i tak za dużo go już zmarnowaliśmy!
— Chodźmy — zza pleców doszedł mnie cichy głos Tibrina.
— A ty wiesz coś na temat tych pustkowi? — zagadnąłem.
— Przecież chłopak ci odpowiedział, więc co ty jeszcze chcesz wiedzieć?
— Odpowiedział?
Z tunelu dało się słyszeć echo cichego, szyderczego śmiechu, najpewniej posłańca.
— A jakże.
Kroki młodego szybko stawały coraz się cichsze.
— Lepiej go dogońmy i się przy nim trzymajmy — zaproponował Tibrin.
Przytaknąłem i ruszyliśmy biegiem.
***
Tunel był zadziwiająco dobrze utrzymany, choć jak to pod ziemią, było wilgotno i śmierdziało stęchlizną, to nigdzie nie było najmniejszego śladu mchu czy grzyba. Marmurowe posadzki były misternie wykute i precyzyjnie ułożone, co tworzyło niemal królewską, idealnie poziomą powierzchnię. ściany i strop pokryte były rzeźbioną, dębową boazerią, a kinkiety na pochodnie wyglądały jakby wyszły z rąk najlepszego rzemyślnika. Strop nad nami był na tyle wysoki że docierały do niego jedynie słabe promyki światła pochodni. Te zaś były najwidoczniej dziełem jakiejś magicznej sztuki, gdyż gdy płonęły nie uchodził z nich choćby najmniejszy dym, nie mówiąc o zwyczajowym czarnym, gęstym dymie jaki by tlił się z normalnej pochodni.
Przez tunel spieszyliśmy dość tęgim krokiem, narzucanym przez młodego. Ten szedł w ciszy i nie odzywał się już od dłuższego czasu. Choć jego chód wyglądał dość niezgrabnie, to kroki które stawiał były zadziwiająco bezszelestne. Przebywałem z nim już dość długo, ale do tej pory nie byłem w stanie rozsądzić z jakiego ludu on pochodzi, gdyż to że nie był Gottem, choć od narodzin mieszkał w mieście tej rasy, było zupełnie pewne. Młodzik był dużo wyższy od przeciętnego Gotta, a nawet i człowieka, ale przy czym był niemalże anoreksyjnie chudy co może znaczyć że był spokrewniony z Lirinami. Włosy miał długie podobnie jak oni, ale koloru kasztanowego zaś Lirini mają je złote. Poruszał się zaś tak bezszelestnie że można by posądzić go o pokrewieństwo z Drakami, ludem doskonałych skrytobójców i myśliwych. Choć to jakiej rasy jest ten chłopak nie było nurtującym mnie pytaniem, to chciałem to wiedzieć, ale nie miałem zamiaru go o to pytać. Takie pytania są dość krępujące, przynajmniej tak nauczał mnie mój nauczyciel, ale nie w tym była rzecz. Najprościej w świecie bałem się zniewagi, którą na pewno otrzymałbym w odpowiedzi na to pytanie, a na którą zaś nie mógłbym porządnie odpowiedzieć, mieszając młodego z łajnem.
Gdy w ciszy szliśmy tunelem nagle naszła mnie pewna ciekawość. Przysunąłem więc ku sobie Tibrina i starając się być cicho, spytałem go na ucho:
— Co się stało ze starcem? — dopiero chwilę temu sobie o nim przypomniałem.
— Przecież pomaga w grodzie. Sam widziałeś — Tibrin dziwnie się obruszył.
— No, ale tak dokładnie to co on tam robi?
— Nie wiem, chyba pomaga gasić pożary.
— Więc jest magiem wody, tak?
— Nie, no przecież jest białym magiem.
— Ale jest magiem wody? — uparcie twierdziłem.
— No nie — Tibrin westchnął. — Jak jest białym magiem to znaczy że ma władzę nad wszystkimi żywiołami, czyli nie jest jedynie magiem wody, no nie?
— No tak — udałem zrozumienie. Po chwili przypomniałem sobie scenę ze stajni.
— A ty nie znałeś go może wcześniej?
Tibrin spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem.
— Tak. Przecież każdy zna białego maga, przynajmniej każdy powinien, to przydatna znajomość.
— Wiem że każdy go zna...
— Oprócz ciebie — Tib wtrącił mi się w zdanie.
Spojrzałem na niego karcącym wzrokiem.
— Wiem że każdy zna białego maga, — dosadnie powtórzyłem — ale to tylko tak się mówi, bo się gdzieś go kiedyś widziało. Ale mi chodzi czy go znasz tak normalnie, czy z nim rozmawiałeś, wiesz gdzie mieszka?
Tibrin chwilę nie odpowiadał, chyba się zastanawiając nad odpowiedzią. Czułem że on coś ukrywa.
— Nie. W ten sposób to ja go nie znam — w końcu odpowiedział unikając mego wzroku.
— Ach, myślałem że jednak...
— Nie, nie znam — Tibrin twardo stwierdził i nieco przyśpieszył kroku.
***
Tunel z początku w miarę prosty, później z każdym krokiem coraz bardziej stawał się kręty, coraz częściej prowadził w dół, a po każdym miniętym zakręcie robiło się coraz stromiej. Posłaniec choć z początku szedł w ciszy i dużo bardziej z przodu niż my, to później dołączył do nas i szliśmy w troje razem. Młody choć ze mną rozmawiał dość oschle i zgredliwie, to z Tibrinem potrafił się dogadać bardzo dobrze i teraz szli razem co rusz się śmiejąc i co chwilę dziwiąc się opowiadanym sobie opowieściom.
W tunelu wraz z tym jak się w nim zagłębialiśmy robiło się coraz duszniej, choć strop według mej oceny wcale się nie obniżał. Im schodziliśmy głębiej w tunelu robiło się cieplej, a w powietrzu było coraz mniej wilgoci.
Spacer stawał się z chwili na chwilę coraz bardziej męczący, tak więc pytanie: Daleko jeszcze? nurtowało mnie z sekundy na sekundę coraz dogłębniej. Choć spodziewałem się odpowiedzi tej dworskiej gnidy to nie było innego sposobu by się dowiedzieć, jak tylko go o to wprost zapytać.
— Słuchaj młody. Długo jeszcze będziemy iść? — nadałem głosowi beztroski ton.
— Ku twemu zdziwieniu panie i na twą radość, już niedługo twe nogi odpoczną.
No to świetnie — pomyślałem z błogą radością.
— Młody — nagle mnie tchnęło by to powiedzieć. — Słuchaj. Nie jesteśmy na dworze, możesz więc mówić swobodnie. No wiesz normalnie.
Młody chwilę nie odpowiadał kiedy to ze świstem nabierał powietrza.
— A mam panie zwracać się do ciebie na per pan? — posłaniec spytał z pewną irytacją w głosie.
— Myślę... — przerwałem by się zastanowić.
— Chwała Bogu! — młody dziękczynnie szepnął pod nosem.
— Tak! — z rozeźlenia twardo zawołałem. — Tak powinieneś, a nawet musisz! — moja inicjatywa poszła z dymem...
— Więc nie mogę mówić normalnie — młody stwierdził wolno i dosadnie i ponownie zajął się opowiadaniem Tibrinowi jakiejś historyjki.
Szedłem dobre kilkanaście metrów za nimi, a i tak bardzo dobrze słyszałem ich słowa. Choć być może to nie kulturalne, to i tak przysłuchiwałem się każdej historyjce młodego bowiem prawił całkiem ciekawe opowieści, a czasami nawet bardzo. A nawet w pewnym momencie zaczął coś mówić o wrogach będących właśnie za murami miasta, tak więc wodzony ciekawością nastawiłem uszy...
— Graelowie to dzikusy zza Kięknych Wzgórz. Nie znają kultury! Wierzysz w to!? — młody zawołał jakby zafascynowany własnymi słowami. — Jedzą gołymi rękoma! Słyszałem od pewnego wędrownego trubadura — handlarza, a źródło z niego pewne, bowiem udaje się do nich na trzy miesiące każdej wiosny i mówi, że interesy z nimi to prostota i czysty zysk, ale jedyny szkopuł w tym taki, że trzeba się do nich jakoś dostać. A Krafsch, ten trubadur — młody pośpieszył z wyjaśnieniem. — No. Ten Krafsch twierdzi, że droga przez wzgórza dla każdego oprócz niego samego jest niezwykle trudna, długa i bardzo niebezpieczna. Ponoć do ich krainy nie prowadzi żadna ścieżka, czy droga! Wyobrażasz sobie!? Jakie to muszą być prymitywy! — młody grzmiąco zawołał. — Ten trubadur twierdzi, że nawet jeśli jakiemuś pionierowi uda się przedostać do tej krainy Graelów to na pewno napotka ich patrol, bowiem ponoć są tak wyczuleni na bezpieczeństwo, że straże rozmieszczone są w pięciu malejących do centrum kręgach w krainie. Tak więc każdy wcześniej bądź później, ale na nich trafi, bowiem nie sposób ominąć pięć kolejnych linii kontroli. Tym bardziej, że Graelowie to świetni tropiciele. Są jak zwierzęta — młody dodał z oburzeniem i zniesmaczeniem na twarzy. — Wyniuchają cię z daleka!
— Ooo!? — Tib teatralnie się zadziwił.
Młodemu po twarzy przeszedł wyraz triumfu, wyraźnie był z siebie bardzo zadowolony.
— Jako że ten Krafsch, nie — młody znalazł na twarzy Tibrina wyraz głębokiego posłuchu opowieści, więc niezwłocznie kontynuował. — On to tak w ogóle swoją drogą to jest dla mnie siódma woda po kisielu, więc jak on zeszłego lata wrócił do grodu to ja go tam zagadałem, czy by może mnie na następną podróż nie zabrał. A wiesz co on mi na to? — Tibrin z głęboką konsternacją zaprzeczył głową. — A on mi mówi — młody kontynuował. — Mówi mi, że bardzo chętnie i dość długo mydlił mi oczy, a na koniec mi odpowiedział niby z wielkim żalem że niestety, ale nie może, bowiem papiery na wjazd do stolicy ma tylko on i to i tak tylko dzięki dość wysoko sięgającym znajomościom. A ja wiesz. Nie obraziłem się bynajmniej — zaprzeczająco pokręcił głową. — Tylko dziadka, bo wiesz on już jest dosyć stary, ma już chyba bodajże ponad 100 lat, ale do Graelów jeździ dopiero od 15. Swoją drogą to nie wiem czemu wcześniej się tam nigdy nie wybierał...
— No i o co się wtedy spytałeś? — Tibrin przerwał młodemu jak tylko najgrzeczniej umiał.
— Ach, no tak, racja. No wiesz, i ja się tego dziadka pytam ja on sobie te papierzyska załatwił, a on mi mówi że kiedyś spotkał nuncjusza Graelów w puszczy na wschód od naszego miasta, no i dziadowi pomógł bo on był bardzo ranny, ponoć jakie potwory go chciały zadziobać na śmierć... — młody przerwał. — Jaki dobry z niego człowiek! — zawołał z chlubą w głosie. — W końcu moja rodzina, nie! – dodał, by nie pozostały żadne niejasności. — No i stary dość długo mu pomagał — po chwili kontynuował. — A ten nuncjusz nawet poprosił dziadka, żeby przeprawił go do swojego kraju, no i dziadek oczywiście tak zrobił, a wtedy ten Grael pokazał mu jakąś inną drogę, której nikt nie zna, no i która jest jak to się mówi: łatwa, szybka i przyjemna. No i od tamtej pory dziadek co roku tam jeździ, bo wiesz w podzięce nuncjusz dał mu taką jakby przepustkę, no i dziadek przez te piętnaście lat sporej się fortuny na tych Graelach nachłeptał. Oczywiście ja wiem czego dziadek się dorobił, bowiem sam widziałem, no i stwierdzić muszę, że godne to podziwu i kusi wzrok i ręce, ale naprawdę to co wygadują o bogactwie mego wuja w mieście to to już jest snucie wielkich baśni — niemalże zawołał z podniecenia swą opowieścią. — Wiesz — młody rzekł jakby chciał pobudzić ciekawość słuchacza. — Ludzie u nas mają wyobraźnię — dodał z nutą wszechwiedzenia. — No i wiesz, jak jeden palnie jakąś plotę na miasto, to koniec, nie ma siły, zaraz każde ucho pochwyci i każde usta niezliczoną ilość razy powtórzą jeszcze bardziej wyolbrzymione... Dla mnie — młody z radością dodał. — Dla mnie to czysta radość z tej głupawki ludzkiej, bowiem rozumiesz, im ludzie myślą że mój wuj jest bogatszy tym bardziej mi się podlizują — posłaniec stwierdził z czystą radością. — A dla mnie, rozumiesz, to sama władza nad nimi. Ale niestety z tej władzy dla mnie to gór nie ma, więc jak ja już się z dziadkiem tak rozgadałem tamtego wieczora, to ja mu jasno mówię: Nie bajdurz dziadku w końcu rodzina jestem twoja, tylko mów jak ja się mogę do nich wkręcić. A wiesz co on mi na to? — Tib tylko przecząco pokręcił głową. — No pewnie! Ja myślę! Gdy to usłyszałem myślałem, że wywinę kozła! Naprawdę nie spodziewałem się, że oni tak robią...