Tragedia ciszy

1
Opowieść rozpoczyna się hotelowym barze, zamiast stacji kolejowej Calvino. Henryk poszedł już spać, burżuazja skupiła ludność, scentralizowała środki produkcji i skoncentrowała własność w niewielu rękach. Nieuniknionym tego następstwem była centralizacja polityczna. Niezawisłe, ledwie sprzymierzone tylko ze sobą prowincje o różnych interesach, ustawach, rządach i cłach zostały złączone w jeden naród, jedno ustawodawstwo, jeden narodowy interes klasowy, jedną granicę celną a ja tymczasem, na drugim końcu Europy wykańczałem białego Rosjanina. Z każdym łykiem barman uśmiechał się coraz bardziej żałośnie, tak że w pewnej chwili jego arabskie rysy stały się mocno przerysowane. Przeciętny klient baru zwróciłby uwagę na wynaturzone, czarno białe zdjęcia przedstawiające okiem artysty miasto i jego smutną, wojenną historię. Wielu pogrążyłoby smutki w melodiach piosenek, które wydobywały się z urządzenia zwanego więżą. Urządzenie to służy do zakłócania rozmów między osobami, które i tak nie mają sobie niczego interesującego do powiedzenia. Dlatego w przerwach między słowami mogą wziąć oddech i tupać nogą. Brak roślinności zauważalny akurat w tym barze zainspirowałby niejednego pisarza do spłodzenia przewrotnego panegiryku o samotnych ludziach oraz ich wewnętrznej pustce emocjonalnej. Ale ja nie zwracałem uwagi, ani na popękane popielniczki Marlboro, ani na Rosjanki gotowe zrobić mi dobrze za okazaniem dolara. Moje zmysły nie zostały skierowane, nawet przez siłę wyższą, na Camela z filtrem brązowym od tlenku węgla. Sądzicie, poniekąd słusznie, iż wzrok przykuły nagie, ceglane ściany, które mimo nachalnego przekazu nie były metaforą sytuacji makroekonomicznej na Lubelszczyźnie.

W hotelowym barze jest wiele przedmiotów, zjawisk i ludzkich tragedii godnych uwagi. Lecz ja zawsze pozostaję sobą. Milczę bez powodu, czasem podcinam sobie żyły, by nie zadawali mi pytań. Ludzie nie lubią smutnych historii i o nich nie rozmawiają. A wtedy mogę zwrócić uwagę na piękną dziewczynę, która skrywa w sobie niezbyt atrakcyjne wnętrze, jedno z tych z molestowaniem seksualnym, rozwodem rodziców i brakiem akceptacji wśród rówieśników. Jej kręcone włosy, delikatne kształty twarzy i oczy nie dają mi się upić bez okazji. Te oczy... i nadchodzi ta chwila. Każdy ją zna. Gdy spojrzenia dwojga ludzi spotykają się na ułamek sekundy.

Mogłem się zatrzymać, ale stchórzyłem i pobiegłem wzrokiem z powrotem nad szklankę. Niestety takie skrzyżowanie zdarza się tylko raz. Można jeszcze próbować, ale wtedy Ona już będzie wiedziała, że jej „szukasz” i zyska mentalną przewagę.

Nie wyszło. Jednak piosenka zawędrowała w przeciwnym kierunku.

Widziałem ją, czarnowłosą, jak przybliża usta, napieram i napotykam opór, niby mahoniowej podłogi, dzięki czemu mogę posmakować tej nocy. Wino pozostawia plamy na języku. Posmak terpentyny w wilgotnym powietrzu. A nasza rozmowa, która nigdy nie głoduje, toczy się rozgotowana, niczym makaron u podnóża Alp. Widzi moją twarz zwisającą na skraju łóżka, pomarańczowe pola pszenicy zarysowane słońcem na jej policzkach. Purpurowa pościel sztywna i gruba, jak skórka od starego chleba, gdy załamuje się pod ciężarem dłoni spoczywającej na kobiecych biodrach. Nasze ruchy przestają być bojaźliwe, by nadać pewności rytmowi. Z każdą minutą pragnie, coraz mocniej, coraz pewniej, nieskrępowanie, bym następnym oddechem odkrył przed nią swoją duszę, by mogła ujrzeć, jak płonie w mych ustach i gaśnie na pościeli, wśród kasztanowych włosów. Lecz zanim to nastąpi szkło pęka rozlewając wino na podłodze, nim to zdążyło zostawić plamy na płótnie jej podniebienia.

Ocknąłem się z podbródkiem na blacie, w dobrym, stuletnim świetle żarówek Osram i w kiepskich ciuchach. Po dziewczynie nie pozostał nawet papieros z podpisem ust na filtrze. Teraz cierpienie stało się piękne, krótkie, lecz nieokreślone. Uwagę, mocno rozcieńczoną alkoholem, skierowałem na barmana.



- Przepraszam – próbowałem rozszyfrować imię zapisane na plakietce - Suyma...Suleyma...Suleyman. Przepraszam, Suleymanie, ale czy nie wiesz może gdzie podziała się śliczna dama, która zajmowała stolik przy oknie?

Spojrzał na mnie, jakby słyszał to pytanie po raz setny. Po chwili wrócił do wycierania kieliszków.

- Musisz znaleźć Zygmunta z Monchengladbach – rzekł kładąc nacisk na mroczną naturę tego imienia. - Wie wszystko, co miało, ma lub dopiero się zdarzy w tym hotelu – oderwał wzrok od naczynia, któremu poświęcał mnóstwo uwagi – na pewno siedzi w piwnicy, wśród stosów dokumentów. Możliwe, iż ogląda mecz.

- Wielkie dzięki – wygrzebałem z kieszeni ostatnie dolary i wepchnąłem mu w kieszeń koszuli.



Na drzwiach wisiała tabliczka, której od dawna nikt nie czytał. Skrywała schody „Tylko dla personelu” prowadzące do piwnicy. Oprócz stęchlizny składała się równo odmierzonego półmroku. Zakurzone żarówki dawały tyle światła, iż chodzenie po ciemku zdawało się przy tym o wiele prostsze. Na skraju korytarza rozciągała się poświata, jakby zaproszenie do skrywanego gabinetu. Z braku laku zapukałem w ścianę, gdyż brakowało tam jakichkolwiek drzwi. Zza stert książek i folderów wyjrzał starszy, brodaty, i przygarbiony pan. Na pierwszy rzut oka cechy fizyczne wykluczały prawdopodobieństwo tego, iż ten mężczyzna mógł posiadać potrzebną mi wiedzę. Nosił aparat słuchowy, zaplątany w resztki siwych włosów nad uszami. Biurko było schludnie urządzone z symetrycznie rozlokowanymi przyborami; starym, czerwonym telefonem, segregatorem na ołówki i zszywaczem. Mężczyzna miał na sobie zieloną, flanelową koszulę w kratę, pogniecioną przez uciskające szelki. Trudno było określić jego wiek. Wydawał się tak stary, iż przekraczało to moje umiejętności matematyczne. Przedstawiliśmy się sobie i przeszedłem do sedna.



- Szukam pewnej niezwykłej dziewczyny. Była dzisiaj w barze...

-...i siedziała przy oknie – dokończył za mnie.

- Dokładnie – podskoczyłem na krześle, tak że omal go nie złamałem. Pan Zygmunt spojrzał na mnie z wyrzutem.

- Pomyślmy...gdybym dostawał drinka za każdą kompletną, spójną wewnętrznie myśl to nie trzeźwiałbym do września – rzekł potrząsając głową, jakby się ze sobą zgadzając.

- Nie rozumiem – odparłem skonsternowany – czemu do września?

- Mam wtedy urlop...to będzie chyba trzecie piętro – energicznie drapał się po głowie ołówkiem. Niemal widziałem wszy skaczące w popłochu. – W trzysta trzy mieszka niespełniony belgijski hazardzista Albert, w trzysta pięć Niemka, która wieczorami, za pieniądze robi głupie miny w Internecie – czułem, jak zbliżamy się do celu – trzysta...sześć, nie trzysta osiem. Ona powinna być w trzysta osiem. Zachodnie skrzydło. Gdy ujrzysz tabliczkę „Bosfor trzysta metrów. Nocą” skręć w korytarz po lewej.

- Dziękuję bardzo. Jakoś się odwdzięczę – skakałem z radości jednocześnie ściskając jego dłoń.

- Tak, tak wszyscy to mówią. Ale pamiętaj o jednym; możesz znaleźć coś, czego nie chciałbyś znaleźć, ten hotel ma to do siebie, że silnie i niezauważalnie dla podmiotu wpływa na projekcje umysłu – zawiesił głos oczekując pozostałej części zdania, która nigdy nie przyszła. - Gdybym dostawał trzy dziesiąte pensa za każdą złożoną mi obietnicę to do 2010 roku...– popadł w interesującą kontemplację, ale nie miałem czasu go wysłuchać.



Hotel faktycznie różnił się od pozostałych tego typu instytucji. Jego wschodnie skrzydło polegało na tym, iż pozostawało w tyle za zachodnim. Latem, gdy asfalt zapełniał się pęcherzami, koty pociły się pod werandą, a ptaki smażyły na gałęziach, wtedy stawało się to szczególnie widoczne. Budynek wypełniały echa, których nikt nie słyszał, a jednak wszyscy wierzyli, że są wierni. Tajemnicza czarnowłosa była pragnieniem niespełnionym i nieskalanym prozaiczną codziennością, ludzkimi zapachami, nałogami, czy kuriozalną ignorancją. Wiedziałem, że róża w jej dłoni, między nieznanym jeszcze imieniem, a niepoliczalnymi rzęsami pachniałaby inaczej, lepiej. Nawet jeśli nie byłby to zapach filozoficznych rozpraw, stron zapisanych Szekspirem lub piwnic wypełnionych winem, czerwonym niczym Ferrari z moich marzeń, które odeszły na emeryturę. Od jakiegoś czasu starałem się to rozgryźć. Ale widziałem jedynie bestie między czasami; przeszłym, przyszłym, momentami teraźniejszym. Wiodły żywot śmieci, meneli a jednak bałem się ich potwornie. Tak już jest ze straconym pokoleniem. Nie ma lekarstwa na ambicję bez żadnych ambicji. Tymczasem w stolicy donoszą o kolejnej, śmiertelnej ofierze nauki jazdy. Dlatego właśnie pogrzeby są takie smutne. Jesteś w narożniku i kłócisz się z ciocią Jadzią. Nie pamiętasz jaka to kwestia tak was poróżniła. Jedynym świadectwem rozmowy jest ból głowy, zamiast poczucia wyprostowania jej poglądów politycznych. Następnie ciemność, błysk i gazeta, a tam termity każdej ze stron wyjadają twoje przekonania i poglądy, by zastąpić je cudzymi. W sumie dobre czasy. Gdy czas w kształcie trapezu nagle się zatrzymuje. Styczeń, przypalona jajecznica, facet w brązowym garniturze, bo kolejny magik zniknął. Tak już jest na tym świecie. Chemia wszystkich rzeczy. Interakcje. Szczeliny. Pospieszna poezja. Pierwszy romans ze starszą kobietą. Chwilami jestem taki samotny, że to nawet ma sens.



Pełen napięcia stanąłem naprzeciw pokoju trzysta osiem. Zamknąłem oczy, wstrzymałem oddech i delikatnie, lecz stanowczo pchnąłem drzwi. Pomieszczenie spowite było mrokiem. Przy oknie siedziała jakaś postać, a żar jej papierosa był jedynym punktem orientacyjnym w całym tym chaosie. Opierając się o ścianę wymacałem włącznik światła. Niestety, gdy żarówka, z wielkim wysiłkiem, spełniła swoją rolę moim oczom ukazała się znajoma, radiowa wręcz twarz Henryka.



- Wiedziałem, że tak będzie – wymamrotałem roztrzęsiony, po czym wskoczyłem na łóżko.

- A ciebie co znowu ugryzło? – odparł pstrąg. Zignorowałem go. W zamian pogrążyłem się we własnej rozpaczy.



Przyjaciele bywają czasem gorsi od szarańczy. A my dwaj byliśmy, jak para żigolaków na rencie. Teraz wiem, iż trzeba krzyczeć, gdy się oparzysz. Nawet jeśli nikogo akurat nie całujesz. Wielki poeta i rozpalona kobieta. Niezupełnie szczery, ale kac do bólu. Sześćdziesiąt kilo parszywego świata. Schyłek i upadek. Poranek ze smażoną rybą wśród międzymiastowych. Każdy publikowany, z wyróżnieniem i nosem w tomiku kolegi. Pająk z twojej szafy wybiera się do baru na rogu. Piwo. Zimna noc i o jedną przysługę za daleko. Oszustwo. Wszystko legnie w gruzach. Facet ze zwycięskim kuponem, chłopak z opryszczką, kobieta zbyt piękna, by ktoś ją pokochał. Wszystko się sypie; fale radiowe, informacje. Jak w tym nawigować? Kiedy przeczekać? Ktoś musi wyjaśnić prostotę. Pewnego dnia.



- Czemu trzymasz ręce w kieszeniach? – zapytał Henryk przerywając mój strumień świadomości.

- Muszę się przecież czegoś trzymać! Gdybym miał wiadro trzymałbym wiadro! Coś ty taki upierdliwy ostatnio?! – śmierć ojca, część pierwsza.

- To ja może wyjdę na fajkę...

- No już nie nadymaj się – śmierć ojca, część druga.

- Nie, ja po prostu lubię głęboko oddychać – wyszedł na korytarz. Liczył, że przy kolejnym wydechu nikotyna przyniesie jakieś pomysły. Wrócił po chwili. – Może zróbmy coś niebieskiego? – rzucił spontanicznie.

- Na jaką literę? – spytałem w pewnym stopniu zaintrygowany.

- Może na „X”?

- Nie, to głupie. Niebieski sam w sobie jest kretyński, a „X” to jedna z tych debilnych liter. Nawet nie ma ciekawych czynności na „X”. Kserowanie jakoś ujdzie, ale po pierwsze bywa strasznie infantylne, a po drugie jest zapożyczone z obcego języka – zgniotłem ten pomysł w głowie Henryka. Przyjaciel westchnął ociężale.

- Rozumiem, co czujesz. Cały czas z nią rozmawiasz, nawet stroisz do niej miny – zawstydził mnie, muszę przyznać. A to niełatwe.

- To, jak z ojcem – morowy nastrój rozlał się po pokoju. - Gdy żyje rozmawiasz z nim od czasu do czasu. Zwykle o bzdurach. A, kiedy umrze rozmawiasz z nim bez przerwy, o wszystkim. Nawet o sprawach, o których nie rozmawiasz ze sobą. I podświadomie liczysz, że ci odpowie; podmuchem wiatru, przebłyskiem na Słońcu albo że przypali cię papierosem na skroni.

- Kurde, Jegomościu – ton jego głosu posmutniał. Spojrzałem mu w oczy wzrokiem zbitego psa. – Tak być nie może. Cmentarz jest weselszy od ciebie! – słowa łkały w zadymionym powietrzu.



Nie mając innego wyjścia poszliśmy nad morze, a Henryk powtarzał wszerz i wzdłuż horyzontu: „Kołysz się ze mną”. Nie wiedział, jak brakuje mi jej nie poznanego dotyku, zapachu, gestów i niuansów. Jak osłabia to moje zmysły dodając jednocześnie nadludzkiej siły. Podszedłem bliżej, spojrzałem na bezkresne morze, słysząc jedynie jego głęboki oddech, przecież równie dobrze mogło być zmyślone. Była noc, księżyc skrył się za chmurami. Ciemność, jej dłonie na mojej twarzy, ciemność i moje dłonie na jej piersiach. Sześćset metrów nad poziomem morza. Byłem szczęśliwy, gdy zeszliśmy niżej. Twoimi słowami, moim oddechem, nocą.
Best regards,



Ewan.

Re: Tragedia ciszy

3
Czy to jest kontynuacja Twojego poprzedniego tekstu? Czy może oba stanowią część jakiejś większej całości? Bardzo jestem ciekawa jak to by się przedstawiało w dłuższej formie, zamierzałeś coś takiego?

Trudno mi się odnieść do Twoich tekstów, bo czuję, że nie znalazłam do nich klucza, to trochę tak jak oglądanie "Z archiwum X" po słowacku - niby wiesz co się dzieje, niby czaisz bazę - ale coś Ci jednak umyka. I nawet nie wiem, czy to jest zarzut, bo fakt, iż Twój styl nie do końca daje się zrozumieć, potęguje wrażenie niesamowitości tych tekstów. Być może przydałoby się trochę bardziej pomyśleć o czytelniku, o tym, że nawet jeśli oczytany jest i niegłupi, to jednak nie siedzi w Twojej głowie. Możeby to pomogło Twoim opowiadaniom, a może zaszkodziło - nie mam pojęcia, więc nie namawiam. Ogólnie rzecz biorąc - jesteś najciekawszym autorem na tym forum :wink: Uwielbiam Twoje niestandardowe sformułowania. Jeśli masz tego więcej, to dawaj - ja na pewno doczytam do końca :roll:

Dodane po 34 minutach:

A w ramach konfraterskiego czepialstwa:


Ewan_McTeagle pisze: burżuazja skupiła ludność, scentralizowałaśrodki produkcji i skoncentrowała własność w niewielu rękach. Nieuniknionym tego następstwem była centralizacja polityczna.


zgrzytu zgrzyt :twisted:
[img]http://server.jassmedia.net/tutona/baner7s.png[/img]

4
Nie gustuję niestety w tekstach naszpikowanych dużą ilością trudnych słów, które tak skutecznie kryją treść, że jeśli nawet jest ona w tym tekscie to nazbyt trudno ją znaleść. Jakbym słyszała przemówienie przedwyborcze. Być może był to cel autora ale nie lubię używania słowa dla słowa. Słowa powinny być dla treści - takie jest przynajmniej moje zdanie.
Rzekła wtedy do Szecherezady " Na Allacha siostro opowiedz nam cokolwiek aby skrócić nocne godziny..."

5
A moim zdaniem forma jest równie ważna jak treść. A nawet więcej: wysmakowana forma usprawiedliwia banalność treści lub zgoła jej brak, takie jest dzisiaj moje podejście do literatury. Dla mnie rzecz ma się podobniej, jak z malarstwem: mniej istotne dla mnie jest CO zostało namalowane, ważne natoimiast JAK. Najlepiej oczywiście, jeśli oba elementy są w równowadze. A moja największa bolączka: sama nie potrafię się stosować do własnych poglądów :crazy:
[img]http://server.jassmedia.net/tutona/baner7s.png[/img]

6
Anonimowy wiatr zawiódł nas do bliżej nieokreślonej Azji. Ciemne twarze tubylców zlewały się w jedną masę. Nie sposób było wyodrębnić pojedynczych ludzi, historii jakie przeszli, czy choćby wilgoci w oddechu. Nawet morze zdawało się ledwo zakreślone wśród topografii. Wraz z końcem lądu, plaży, swój początek miała bezkresna nicość, która anonsowała swą obecność delikatnym szumem fal. Z każdym przypływem zagarniała skrawek ziemi, by po chwili wrócić z powrotem w otchłań. A nad wszystkim górował Księżyc zapewniając delikatną równowagę. Krajobraz, wszystko wokół atakowało nas mnogością środków artystycznych. Epitety przebijały się jaskrawymi barwami ponad wielowymiarowe metafory. Wirowaliśmy dookoła wszystkiego, a wszystko wirowało dokoła nas. Chaos zatriumfował. W pewnej chwili Henryk padł bezwładny, gdy wszelkie jego zmysły uległy przeciążone. Chwyciłem się latarni. Hamując tak gwałtownie, o mały włos nie wytrąciłem świata z jego orbity. Na szczęście skończyło się na strachu oraz kilku połamanych drzewach. Zarzuciłem przyjaciela przez ramię, po czym udałem się na poszukiwanie noclegu.

Natrafiłem na sympatyczny, niezbyt ekstrawagancki hotelik. Umiejscowił się on u podnóża góry. Wedle legendy nigdy niezdobytej. Nie z powodu strzelistych, pionowych niemal zboczy, nawiedzających ją lawin, czy też trudnych do eksploracji przełęczy. Góra sama w sobie była niewysoka, choć potężna w sensie mentalnym. Pokryta skałami, bujną roślinnością składała obietnicę majestatu, lirycznych doznań i świeżego powietrza. Dla nas, przyjezdnych była to kusząca wizja. Jednak szczyt pozostawał dziewiczym, gdyż tubylcy uważali zdobycie tejże nieistotnej góry za nazbyt prozaiczne. Zdobycie jej było tak oczywiste, iż zawsze odkładano to „na później”. Przekazywano z ojca na syna, aż niektórzy uwierzyli wręcz, że znaleźli się na szczycie. Lecz zbytnio się tym wyimaginowanym osiągnięciem nie chwalili.

Rozważywszy różne opcje doszedłem do wniosku, jakim było udanie się do baru. Henryk poszedł już spać, burżuazja skupiła ludność, scentralizowała środki produkcji i skoncentrowała własność w niewielu rękach. Nieuniknionym tego następstwem była centralizacja polityczna. Niezawisłe, ledwie sprzymierzone tylko ze sobą prowincje o różnych interesach, ustawach, rządach i cłach zostały złączone w jeden naród, jedno ustawodawstwo, jeden narodowy interes klasowy, jedną granicę celną a ja tymczasem, na drugim końcu Europy wykańczałem białego Rosjanina. Z każdym łykiem barman uśmiechał się coraz bardziej żałośnie, tak że w pewnej chwili jego kurdyjska twarz stała się mocno przerysowana. Przeciętny klient baru zwróciłby uwagę na wynaturzone, czarno białe zdjęcia przedstawiające okiem artysty miasto i jego smutną, wojenną historię. Wielu pogrążyłoby smutki w melodiach piosenek, które wydobywały się z urządzenia zwanego więżą. Urządzenie to służy do zakłócania rozmów między osobami, które i tak nie mają sobie niczego interesującego do powiedzenia. Dlatego w przerwach między słowami mogą wziąć oddech i tupać nogą. Brak roślinności zauważalny akurat w tym barze zainspirowałby niejednego pisarza do spłodzenia przewrotnego panegiryku o samotnych ludziach oraz ich wewnętrznej pustce emocjonalnej. Ale ja nie zwracałem uwagi, ani na popękane popielniczki Marlboro, ani na Rosjanki gotowe zrobić mi dobrze za okazaniem dolara. Sądzicie, poniekąd słusznie, iż wzrok przykuły nagie, ceglane ściany, które mimo nachalnego przekazu nie były metaforą sytuacji makroekonomicznej na Lubelszczyźnie.

W hotelowym barze jest wiele przedmiotów, zjawisk i ludzkich tragedii godnych uwagi. Lecz ja zawsze pozostaję sobą. Milczę bez powodu, czasem podcinam sobie żyły, by nie zadawali mi pytań. A wtedy mogę zwrócić uwagę na piękną dziewczynę, która skrywa w sobie niezbyt atrakcyjne wnętrze, jedno z tych z molestowaniem seksualnym, rozwodem rodziców i brakiem akceptacji wśród rówieśników. Jej kręcone włosy, delikatne kształty twarzy i oczy nie dają mi się upić bez okazji. I najczęściej w tym momencie, kiedy kieliszek jest zawieszony między blatem a ustami nadchodzi ta chwila, gdy spojrzenia dwojga ludzi spotykają się na ułamek sekundy.

Mogłem się zatrzymać, ale stchórzyłem i pobiegłem wzrokiem z powrotem nad szklankę. Niestety takie skrzyżowanie zdarza się tylko raz. Można jeszcze próbować, ale wtedy Ona już będzie wiedziała, że jej „szukasz” i zyska mentalną przewagę.

Nie wyszło. Jednak piosenka zawędrowała w przeciwnym kierunku.

Widziałem ją, czarnowłosą, jak przybliża usta, napieram i napotykam opór, niby mahoniowej podłogi, dzięki czemu mogę posmakować tej nocy. Wino pozostawia plamy na języku; posmak terpentyny w wilgotnym powietrzu. A nasza rozmowa, która nigdy nie głoduje, toczy się rozgotowana, niczym makaron u podnóża Alp. Widzi moją twarz zwisającą na skraju łóżka, pomarańczowe pola pszenicy zarysowane słońcem na jej policzkach. Purpurowa pościel sztywna i gruba, jak skórka od starego chleba, gdy załamuje się pod ciężarem dłoni spoczywającej na kobiecych biodrach. Nasze ruchy przestają być bojaźliwe, by nadać pewności rytmowi. Z każdą minutą pragnie, coraz mocniej, coraz pewniej, nieskrępowanie, bym następnym oddechem odkrył przed nią swoją duszę, by mogła ujrzeć, jak płonie w mych ustach i gaśnie na pościeli, wśród kasztanowych włosów. Lecz zanim to nastąpi szkło pęka rozlewając wino na podłodze, nim to zdążyło zostawić plamy na płótnie jej podniebienia.

Ocknąłem się z podbródkiem na blacie, w dobrym, stuletnim świetle żarówek Osram i w kiepskich ciuchach. Po dziewczynie nie pozostał nawet papieros z podpisem ust na filtrze. Teraz cierpienie stało się piękne, krótkie, lecz nieokreślone. Uwagę, mocno rozcieńczoną alkoholem, skierowałem na barmana.



- Przepraszam – próbowałem rozszyfrować imię zapisane na plakietce - Suyma...Suleyma...Suleyman. Przepraszam, Suleymanie, ale czy nie wiesz może gdzie podziała się śliczna dama, która zajmowała stolik przy oknie?

Spojrzał na mnie, jakby słyszał to pytanie po raz setny. Po chwili wrócił do wycierania kieliszków.

- Musisz znaleźć Zygmunta z Monchengladbach – rzekł kładąc nacisk na mroczną naturę tego imienia.

- A kto to taki?

- Napisał kiedyś świetny artykuł o wojnie futbolowej. Potem niestety dodał do tego dygresję na temat scentralizowanych środków produkcji i dzieło przepadło w archiwach PWN.

-... i jaki to ma związek z... – barman wrócił na prawidłowy tor.

- W każdym razie on wie wszystko, co miało, ma miejsce lub dopiero się zdarzy w tym hotelu – oderwał wzrok od naczynia, któremu poświęcał mnóstwo uwagi. – Na pewno siedzi w piwnicy, wśród stosów dokumentów. Możliwe, iż ogląda mecz.

- Wielkie dzięki – wygrzebałem z kieszeni ostatnie dolary i wepchnąłem mu w kieszeń koszuli.



Na drzwiach wisiała tabliczka, której od dawna nikt nie czytał. Skrywała schody „Tylko dla personelu” prowadzące do piwnicy. Oprócz stęchlizny składała się równo odmierzonego półmroku. Zakurzone żarówki dawały tyle światła, iż chodzenie po ciemku zdawało się przy tym o wiele prostsze. Na skraju korytarza rozciągała się poświata, jakby zaproszenie do skrywanego gabinetu. „Niewielka plakietka oznajmiała:

„ Zygmunt z M.

Psycholog hutniczy”

Zapukałem w ścianę, gdyż brakowało tam jakichkolwiek drzwi. Zza stert książek i folderów wyjrzał starszy, brodaty, i przygarbiony pan. Na pierwszy rzut oka cechy fizyczne wykluczały prawdopodobieństwo tego, iż ten mężczyzna mógł posiadać potrzebną mi wiedzę. Nosił aparat słuchowy, zaplątany w resztki siwych włosów nad uszami. Biurko było schludnie urządzone z symetrycznie rozlokowanymi przyborami; starym, czerwonym telefonem, segregatorem na ołówki i zszywaczem. Mężczyzna miał na sobie zieloną, flanelową koszulę w kratę, pogniecioną przez uciskające szelki. Trudno było określić jego wiek. Wydawał się tak stary, iż przekraczało to moje umiejętności matematyczne. Przedstawiliśmy się sobie i przeszedłem do sedna.



- Szukam pewnej niezwykłej dziewczyny. Była dzisiaj w barze...

-...i siedziała przy oknie – dokończył za mnie.

- Dokładnie – podskoczyłem na krześle, tak że omal go nie złamałem. Pan Zygmunt spojrzał na mnie z wyrzutem.

- Pomyślmy...gdybym dostawał drinka za każdą kompletną, spójną wewnętrznie myśl to nie trzeźwiałbym do września – rzekł potrząsając głową, jakby się ze sobą zgadzając.

- Nie rozumiem – odparłem skonsternowany – czemu do września?

- Mam wtedy urlop...to będzie chyba trzecie piętro – energicznie drapał się po głowie ołówkiem. Niemal widziałem wszy skaczące w popłochu. – W trzysta trzy mieszka niespełniony belgijski hazardzista Albert, w trzysta pięć Niemka, która wieczorami, za pieniądze robi głupie miny w Internecie – czułem, jak zbliżamy się do celu – trzysta...sześć, nie trzysta osiem. Ona powinna być w trzysta osiem. Zachodnie skrzydło. Gdy ujrzysz tabliczkę „Bosfor trzysta metrów. Nocą” skręć w korytarz po lewej.

- Dziękuję bardzo. Jakoś się odwdzięczę – skakałem z radości jednocześnie ściskając jego dłoń.

- „Kupię ci Scrabble, a potem kopnę w jaja”. Tak, tak wszyscy to mówią. Każdy obiecuje. Ale pamiętaj o jednym; możesz znaleźć coś, czego nie chciałbyś znaleźć, ten hotel ma to do siebie, że silnie i niezauważalnie dla podmiotu wpływa na projekcje umysłu – zawiesił głos oczekując pozostałej części zdania, która nigdy nie przyszła. - Gdybym dostawał trzy dziesiąte pensa za każdą złożoną mi obietnicę to do 2010 roku...– popadł w interesującą kontemplację, ale nie miałem czasu go wysłuchać.



Hotel faktycznie różnił się od pozostałych tego typu instytucji. Jego wschodnie skrzydło polegało na tym, iż pozostawało w tyle za zachodnim. Latem, gdy asfalt zapełniał się pęcherzami, koty pociły się pod werandą, a ptaki smażyły na gałęziach, wtedy stawało się to szczególnie widoczne. Budynek wypełniały echa, których nikt nie słyszał, a jednak wszyscy wierzyli, że są wierni. Tajemnicza czarnowłosa była pragnieniem niespełnionym i nieskalanym prozaiczną codziennością, ludzkimi zapachami, nałogami, czy kuriozalną ignorancją. Wiedziałem, że róża w jej dłoni, między nieznanym jeszcze imieniem, a niepoliczalnymi rzęsami pachniałaby inaczej, lepiej. Nawet jeśli nie byłby to zapach filozoficznych rozpraw, stron zapisanych Szekspirem lub piwnic wypełnionych winem, czerwonym niczym Ferrari z moich marzeń, które odeszły na emeryturę. Od jakiegoś czasu starałem się to rozgryźć. Ale widziałem jedynie bestie między czasami; przeszłym, przyszłym, momentami teraźniejszym. Wiodły żywot śmieci, meneli a jednak bałem się ich potwornie. Tak już jest ze straconym pokoleniem. Nie ma lekarstwa na ambicję bez żadnych ambicji. Tymczasem w stolicy donoszą o kolejnej, śmiertelnej ofierze nauki jazdy. Dlatego właśnie pogrzeby są takie smutne. Jesteś w narożniku i kłócisz się z ciocią Jadzią. Nie pamiętasz jaka to kwestia tak was poróżniła. Jedynym świadectwem rozmowy jest ból głowy, zamiast poczucia wyprostowania jej poglądów politycznych. Następnie ciemność, błysk i gazeta, a tam termity każdej ze stron wyjadają twoje przekonania i poglądy, by zastąpić je cudzymi. W sumie dobre czasy. Gdy czas w kształcie trapezu nagle się zatrzymuje. Styczeń, przypalona jajecznica, facet w brązowym garniturze, bo kolejny magik zniknął. Tak już jest na tym świecie. Chemia wszystkich rzeczy. Interakcje. Szczeliny. Pospieszna poezja. Pierwszy romans ze starszą kobietą. Chwilami jestem taki samotny, że to nawet ma sens.



Pełen napięcia stanąłem naprzeciw pokoju trzysta osiem. Zamknąłem oczy, wstrzymałem oddech i delikatnie, lecz stanowczo pchnąłem drzwi. Pomieszczenie spowite było mrokiem. Przy oknie siedziała jakaś postać, a żar jej papierosa był jedynym punktem orientacyjnym w całym tym chaosie. Opierając się o ścianę wymacałem włącznik światła. Niestety, gdy żarówka, z wielkim wysiłkiem, spełniła swoją rolę moim oczom ukazała się znajoma, radiowa wręcz twarz Henryka.



- Wiedziałem, że tak będzie – wymamrotałem roztrzęsiony, po czym wskoczyłem na łóżko.

- A ciebie co znowu ugryzło? – odparł pstrąg. Zignorowałem go. W zamian pogrążyłem się we własnej rozpaczy.



Przyjaciele bywają czasem gorsi od szarańczy. A my dwaj byliśmy, jak para żigolaków na rencie. Teraz wiem, iż trzeba krzyczeć, gdy się oparzysz. Nawet jeśli nikogo akurat nie całujesz. Wielki poeta i rozpalona kobieta. Niezupełnie szczery, ale kac do bólu. Sześćdziesiąt kilo parszywego świata. Schyłek i upadek. Poranek ze smażoną rybą wśród międzymiastowych. Każdy publikowany, z wyróżnieniem i nosem w tomiku kolegi. Pająk z twojej szafy wybiera się do baru na rogu. Piwo. Zimna noc i o jedną przysługę za daleko. Oszustwo. Wszystko legnie w gruzach. Facet ze zwycięskim kuponem, chłopak z opryszczką, kobieta zbyt piękna, by ktoś ją pokochał. Wszystko się sypie; fale radiowe, informacje. Jak w tym nawigować? Kiedy przeczekać? Ktoś musi wyjaśnić prostotę. Pewnego dnia.



- Czemu trzymasz ręce w kieszeniach? – zapytał Henryk przerywając mój strumień świadomości.

- Muszę się przecież czegoś trzymać! Gdybym miał wiadro trzymałbym wiadro! Coś ty taki upierdliwy ostatnio?! – śmierć ojca, część pierwsza.

- To ja może wyjdę na fajkę...

- No już nie nadymaj się – śmierć ojca, część druga.

- Nie, ja po prostu lubię głęboko oddychać – wyszedł na korytarz. Liczył, że przy kolejnym wydechu nikotyna przyniesie jakieś pomysły. Wrócił po chwili. – Może zróbmy coś niebieskiego? – rzucił spontanicznie.

- Na jaką literę? – spytałem w pewnym stopniu zaintrygowany.

- Może na „X”?

- Nie, to głupie. Niebieski sam w sobie jest kretyński, a „X” to jedna z tych debilnych liter. Nawet nie ma ciekawych czynności na „X”. Kserowanie jakoś ujdzie, ale po pierwsze bywa strasznie infantylne, a po drugie jest zapożyczone z obcego języka – zgniotłem ten pomysł w głowie Henryka. Przyjaciel westchnął ociężale.

- Rozumiem, co czujesz. Cały czas z nią rozmawiasz, nawet stroisz do niej miny – zawstydził mnie, muszę przyznać. A to niełatwe.

- To, jak z ojcem – morowy nastrój rozlał się po pokoju. - Gdy żyje rozmawiasz z nim od czasu do czasu. Zwykle o bzdurach. A, kiedy umrze rozmawiasz z nim bez przerwy, o wszystkim. Nawet o sprawach, o których nie rozmawiasz ze sobą. I podświadomie liczysz, że ci odpowie; podmuchem wiatru, przebłyskiem na Słońcu albo że przypali cię papierosem na skroni.

Zamilkłem, by myśli miały szansę przebić się między protonami.

- Pamiętam – rzekł Henryk głosem rozrywającym atomy – mój stary całymi dniami rozmawiał z telewizorem.

- I przeżył?

- Kurde, Jegomościu – ton jego głosu posmutniał. Spojrzałem mu w oczy wzrokiem zbitego psa. – Tak być nie może. Cmentarz jest weselszy od ciebie! – słowa łkały w zadymionym powietrzu.



Nie mając innego wyjścia poszliśmy nad morze, a Henryk powtarzał wszerz i wzdłuż horyzontu: „Kołysz się ze mną”. Nie wiedział, jak brakuje mi jej nie poznanego dotyku, zapachu, gestów i niuansów. Jak osłabia to moje zmysły dodając jednocześnie nadludzkiej siły. Wejście na szczyt nie poznanej jeszcze góry zdawało się prostsze niż kupno gazety na kacu.

Podszedłem bliżej krawędzi urwiska, spojrzałem na bezkresne morze słysząc jedynie jego głęboki oddech. Dotarło do mnie, że przecież równie dobrze to wszystko, chwila, myśl, a nawet gwiazdy i morze mogą być zmyślone. Nagle nadszedł zmrok, księżyc skrył się za chmurami. Pozostała ciemność, dłonie na twarzy, ciemność i moje dłonie na jej piersiach. Sześćset metrów nad poziomem morza. Byłem szczęśliwy, gdy zeszliśmy niżej. Twoimi słowami, moim oddechem, nocą.
Best regards,



Ewan.

8
Anonimowy wiatr, który latem porusza jęczmieniem zawiódł nas do bliżej nieokreślonej Azji. Zdarzyło się to właśnie tam, choć sprawa nie pierwszy raz pojawiła się na kartach historii. Wcześniej doświadczono jej skutków w Nowym Jorku w roku 1973, w Polsce w roku 2005 i Irlandii roku 1920, gdzie została nawet opisana w gazetach. Jednak tym razem po kilku modyfikacjach zapętliła się na wietrze i opadła wraz z deszczem wiele tysięcy kilometrów na południe od świnoujścia. W mętnym powietrzu ciemne twarze tubylców zlewały się w jedną masę. Nie sposób było wyodrębnić pojedynczych ludzi, historii jakie przeszli, czy choćby wilgoci w oddechu. Nawet morze zdawało się ledwo zakreślone wśród topografii. Wraz z końcem lądu, plaży fale anonsowały swoje przybycie. Niezmiennie od milinów lat. Z każdym przypływem zagarniały skrawek ziemi, by po chwili wrócić z powrotem w otchłań. A nad wszystkim górował Księżyc zapewniając delikatną równowagę. A wyszstkie te żywioły bezkresnie zmęczone.

Krajobraz, wszystko wokół atakowało mnogością środków artystycznych. Epitety przebijały się jaskrawymi barwami ponad wielowymiarowe metafory. Wirowaliśmy dookoła wszystkiego, a wszystko wirowało dokoła nas. W pewnej chwili Henryk padł bezwładny, gdy jego zmysły uległy przeciążoniu. Chwyciłem się latarni hamując gwałtownie. Na szczęście skończyło się na strachu oraz kilku połamanych drzewach. Zarzuciłem przyjaciela przez ramię, po czym udałem się na poszukiwanie noclegu.

Natrafiłem na sympatyczny, niezbyt ekstrawagancki hotelik. Umiejscowił się on u podnóża góry. Wedle legendy nigdy niezdobytej. Nie z powodu strzelistych, pionowych niemal zboczy, nawiedzających ją lawin, czy też trudnych do eksploracji przełęczy. Góra sama w sobie była niewysoka, choć potężna w sensie mentalnym. Pokryta skałami, bujną roślinnością składała obietnicę majestatu, lirycznych doznań i świeżego powietrza. Dla nas, przyjezdnych była to kusząca wizja.

Rozważywszy różne opcje doszedłem do wniosku, jakim było udanie się do baru. Henryk poszedł spać, burżuazja skupiła ludność, scentralizowała środki produkcji i skoncentrowała własność w niewielu rękach. Nieuniknionym tego następstwem była centralizacja polityczna. Niezawisłe, ledwie sprzymierzone tylko ze sobą prowincje o różnych interesach, ustawach, rządach i cłach zostały złączone w jeden naród, jedno ustawodawstwo, jeden narodowy interes klasowy, jedną granicę celną a ja tymczasem, na drugim końcu Europy wykańczałem białego Rosjanina. Z każdym łykiem barman uśmiechał się coraz bardziej żałośnie, tak że w pewnej chwili jego kurdyjska twarz stała się mocno przerysowana. Przeciętny klient baru zwróciłby uwagę na wynaturzone, czarno białe zdjęcia przedstawiające okiem artysty miasto i jego smutną, wojenną historię. Wielu pogrążyłoby smutki w melodiach, które wydobywały się z urządzenia zwanego więżą. Urządzenie to służy do zakłócania rozmów między osobami, które i tak nie mają sobie niczego interesującego do powiedzenia. Dlatego w przerwach między słowami mogą wziąć oddech i tupać nogą. W hotelowym barze jest wiele przedmiotów, zjawisk i ludzkich tragedii godnych uwagi. Są tam obecne bez przerwy, kiedy jesz, kiedy wychodzisz do toalety albo kiedy uciekasz myślami daleko, wzrokiem przebijając ściany. Lecz ja zwróciłem uwagę na piękną dziewczynę, która skrywa w sobie niezbyt atrakcyjne wnętrze, jedno z tych z molestowaniem seksualnym, rozwodem rodziców i brakiem akceptacji wśród rówieśników. Jej kręcone włosy, delikatne kształty twarzy i oczy nie dały mi się upić bez okazji. Najczęściej w tym momencie, gdy kieliszek jest zawieszony między blatem a ustami nadchodzi ta chwila. Spojrzenia dwojga ludzi spotykają się na ułamek sekundy.

Mogłem się zatrzymać, ale stchórzyłem i pobiegłem wzrokiem z powrotem nad szklankę. Niestety takie skrzyżowanie zdarza się tylko raz. Można jeszcze próbować, ale wtedy Ona już będzie wiedziała, że jej „szukasz” i zyska mentalną przewagę.

Jej oczy spoglądające na mnie, obok mnie, piękniejsze niż miłość, lepsze niż seks, wspanialsze niż rozmowa.

Widziałem ją, jak przybliża usta, napieram i napotykam opór, niby mahoniowej podłogi. Wino pozostawia plamy na języku; posmak terpentyny w wilgotnym powietrzu. Nasza rozmowa, która nigdy nie głoduje, toczy się rozgotowana, niczym makaron u podnóża Alp. Widzi moją twarz zwisającą na skraju łóżka, pomarańczowe pola pszenicy zarysowane słońcem na jej policzkach. Purpurowa pościel sztywna i gruba, jak skórka od starego chleba załamuje się pod ciężarem dłoni. Ruchy przestają być bojaźliwe, by nadać pewności rytmowi. Z każdą minutą pragnie, coraz mocniej, coraz pewniej, nieskrępowanie, bym następnym oddechem odkrył przed nią swoją duszę, by mogła ujrzeć, jak płonie w mych ustach i gaśnie na pościeli.



Ocknąłem się z podbródkiem na blacie, w dobrym, stuletnim świetle żarówek Osram i w kiepskich ciuchach. Po dziewczynie nie pozostał nawet papieros z podpisem ust na filtrze. Teraz cierpienie stało się piękne, krótkie, lecz nieokreślone.



- Przepraszam – skierowałem uwagę na barmana próbując rozszyfrować imię zapisane na plakietce - Suyma...Suleyma...Suleyman. Przepraszam, Suleymanie, ale czy nie wiesz może gdzie podziała się śliczna dama, która zajmowała stolik przy oknie?

Spojrzał na mnie, jakby słyszał to pytanie po raz setny. Po chwili wrócił do wycierania kieliszków.

- Musisz znaleźć Zygmunta z Monchengladbach – rzekł kładąc nacisk na mroczną naturę tego imienia.

- A kto to taki?

- Napisał kiedyś świetny artykuł o wojnie futbolowej. Potem niestety dodał do tego dygresję na temat scentralizowanych środków produkcji i dzieło przepadło w archiwach PWN.

-... i jaki to ma związek z... – barman wrócił na prawidłowy tor.

- W każdym razie on wie wszystko, co miało, ma miejsce lub dopiero się zdarzy w tym hotelu – oderwał wzrok od naczynia, któremu poświęcał mnóstwo uwagi. – Na pewno siedzi w piwnicy, wśród stosów dokumentów. Możliwe, iż ogląda mecz.

- Wielkie dzięki – wygrzebałem z kieszeni ostatnie dolary i wepchnąłem mu w kieszeń koszuli.



Na drzwiach wisiała tabliczka, której od dawna nikt nie czytał. Skrywała schody „Tylko dla personelu” prowadzące do piwnicy. Oprócz stęchlizny składała się także z równo odmierzonego półmroku. Zakurzone żarówki dawały niewiele światła, tak iż chodzenie z zamkniętymi oczami oraz raną postrzałową łokcia zdawało się przy tym o wiele prostsze. Na skraju korytarza rozciągała się poświata, jakby zaproszenie do skrywanego gabinetu. Niewielka plakietka oznajmiała:

„ Zygmunt z M.

Psycholog hutniczy”

Zapukałem w ścianę, gdyż brakowało tam jakichkolwiek drzwi. Zza stert książek i folderów wyjrzał starszy, brodaty, i przygarbiony pan. Na pierwszy rzut oka cechy fizyczne wykluczały prawdopodobieństwo tego, iż ten mężczyzna mógł posiadać potrzebną mi wiedzę. Nosił aparat słuchowy, zaplątany w resztki siwych włosów nad uszami. Biurko było schludnie urządzone z symetrycznie rozlokowanymi przyborami; starym, czerwonym telefonem, segregatorem na ołówki i zszywaczem. Mężczyzna miał na sobie zieloną, flanelową koszulę w kratę, pogniecioną przez uciskające szelki. Trudno było określić jego wiek. Wydawał się tak stary, iż przekraczało to moje umiejętności matematyczne. Przedstawiliśmy się sobie i przeszedłem do sedna.



- Szukam pewnej niezwykłej dziewczyny. Była dzisiaj w barze...

-...i siedziała przy oknie – dokończył za mnie.

- Dokładnie – podskoczyłem na krześle, tak że omal go nie złamałem. Pan Zygmunt spojrzał na mnie z wyrzutem.

- Pomyślmy...gdybym dostawał drinka za każdą kompletną, spójną wewnętrznie myśl to nie trzeźwiałbym do września – rzekł potrząsając głową zgadzając się sam ze sobą.

- Nie rozumiem – odparłem skonsternowany – czemu do września?

- Mam wtedy urlop...to będzie chyba trzecie piętro – energicznie drapał się po głowie ołówkiem. Niemal widziałem wszy skaczące w popłochu. – W trzysta trzy mieszka niespełniony belgijski hazardzista Albert, w trzysta pięć Niemka, która wieczorami, za pieniądze robi głupie miny w Internecie – czułem, jak zbliżamy się do celu – trzysta...sześć, nie trzysta osiem. Ona powinna być w trzysta osiem. Zachodnie skrzydło. Gdy ujrzysz tabliczkę „Bosfor trzysta metrów. Nocą” skręć w korytarz po lewej.

- Dziękuję bardzo. Jakoś się odwdzięczę – skakałem z radości jednocześnie ściskając jego dłoń.

- „Kupię ci Scrabble, a potem kopnę w jaja”. Tak, tak wszyscy to mówią. Każdy obiecuje. Ale pamiętaj o jednym; możesz znaleźć coś, czego nie chciałbyś znaleźć, ten hotel ma to do siebie, że silnie i niezauważalnie dla podmiotu wpływa na projekcje umysłu – zawiesił głos oczekując pozostałej części zdania, która nigdy nie przyszła. - Gdybym dostawał trzy dziesiąte pensa za każdą złożoną mi obietnicę to do 2010 roku byłby bogatszy niż Tarzan król małp...– popadł w interesującą kontemplację, ale nie miałem czasu go wysłuchać.



Hotel faktycznie różnił się od pozostałych tego typu instytucji. Jego wschodnie skrzydło polegało na tym, iż pozostawało w tyle za zachodnim. Latem, gdy asfalt zapełniał się pęcherzami, koty pociły się pod werandą, a ptaki smażyły na gałęziach, wtedy stawało się to szczególnie widoczne. Budynek wypełniały echa, których nikt nie słyszał, a jednak ludzie wierzyli, że są wierni ideałom, Królewnie śnieżce, trzem świnkom, matce, ojcu, szkole podstawowej i pierwszej pracy. A nad wszystkimi terror ścian i mordercze minuty oczekiwania, i martwe oczy pracujące w fabrykach dookoła. Kiepskie samochody i beznadziejne kobiety, które znałem, i serca jak młoty, i kościół katolicki, wszyscy zachłystujący się przepychem, i wszyscy umierają. Arbuzy i psy, i landrynkowa młodzież, żaby, ryby, parowozy, nawet próchnica na zębach.

W sumie dobre czasy. Gdy czas w kształcie trapezu nagle się zatrzymuje. Styczeń, przypalona jajecznica, facet w brązowym garniturze, bo kolejny magik zniknął. Tak już jest na tym świecie. Chemia wszystkich rzeczy. Interakcje. Szczeliny. Pospieszna poezja. Pierwszy romans ze starszą kobietą. Chwilami jestem taki samotny, że to nawet ma sens.



Pełen napięcia stanąłem naprzeciw pokoju trzysta osiem. Zamknąłem oczy, wstrzymałem oddech i delikatnie, lecz stanowczo pchnąłem drzwi. Pomieszczenie spowite było mrokiem. Przy oknie siedziała jakaś postać, a żar jej papierosa był jedynym punktem orientacyjnym w całym tym chaosie. Opierając się o ścianę wymacałem włącznik światła. Niestety, gdy żarówka, z wielkim wysiłkiem, spełniła swoją rolę moim oczom ukazała się znajoma, radiowej wręcz urody twarz Henryka.



- Wiedziałem, że tak będzie – wymamrotałem roztrzęsiony, po czym wskoczyłem na łóżko.

- A ciebie co znowu ugryzło? – odparł pstrąg. Zignorowałem go. W zamian pogrążyłem się we własnej rozpaczy.



Przyjaciele bywają czasem gorsi od szarańczy. A my dwaj byliśmy, jak para żigolaków na rencie. Teraz wiem, iż trzeba krzyczeć, gdy się oparzysz. Nawet jeśli nikogo akurat nie całujesz. Wielki poeta i rozpalona kobieta. Niezupełnie szczery, ale kac do bólu. Sześćdziesiąt kilo parszywego świata. Schyłek i upadek. Poranek ze smażoną rybą wśród międzymiastowych. Każdy publikowany, z wyróżnieniem i nosem w tomiku kolegi. Pająk z twojej szafy wybiera się do baru na rogu. Piwo. Zimna noc i o jedną przysługę za daleko. Oszustwo. Wszystko legnie w gruzach. Facet ze zwycięskim kuponem, chłopak z opryszczką, fale radiowe, informacje. Jak w tym nawigować? Kiedy przeczekać? Ktoś musi wyjaśnić prostotę. Pewnego dnia.



- Czemu trzymasz ręce w kieszeniach? – zapytał Henryk przerywając mój strumień świadomości.

- Muszę się przecież czegoś trzymać! Gdybym miał wiadro trzymałbym wiadro! Coś ty taki upierdliwy ostatnio?! – śmierć ojca, część pierwsza.

- To ja może wyjdę na fajkę...

- No już nie nadymaj się – śmierć ojca, część druga.

- Nie, ja po prostu lubię głęboko oddychać – wyszedł na korytarz. Liczył, że przy kolejnym wydechu nikotyna przyniesie jakieś pomysły. Wrócił po chwili. – Może zróbmy coś niebieskiego? – rzucił spontanicznie.

- Na jaką literę? – spytałem w pewnym stopniu zaintrygowany.

- Może na „X”?

- Nie, to głupie. Niebieski sam w sobie jest kretyński, a „X” to jedna z tych debilnych liter. Nawet nie ma ciekawych czynności na „X”. Kserowanie jakoś ujdzie, ale po pierwsze bywa strasznie infantylne, a po drugie jest zapożyczone z obcego języka – zgniotłem ten pomysł w głowie Henryka. Przyjaciel westchnął ociężale.

- Rozumiem, co czujesz. Cały czas z nią rozmawiasz, nawet stroisz do niej miny – zawstydził mnie, muszę przyznać. A to niełatwe.

- To, jak z ojcem – morowy nastrój rozlał się po pokoju. - Gdy żyje rozmawiasz z nim od czasu do czasu. Zwykle o bzdurach. A, kiedy umrze rozmawiasz z nim bez przerwy, o wszystkim. Nawet o sprawach, o których nie rozmawiasz ze sobą. I podświadomie liczysz, że ci odpowie; podmuchem wiatru, przebłyskiem na Słońcu albo że przypali cię papierosem na skroni.

Zamilkłem, by myśli miały szansę przebić się między protonami.

- Pamiętam – rzekł Henryk głosem rozrywającym atomy – mój stary całymi dniami rozmawiał z telewizorem.

- I przeżył?

- Kurde, Jegomościu – ton jego głosu posmutniał. Spojrzałem mu w oczy wzrokiem zbitego psa. – Tak być nie może. Cmentarz jest weselszy od ciebie! – słowa łkały w zadymionym powietrzu. – Co się stało?

- Ta dziewczyna...

- Ta brunetka z baru? – spytał. Potwierdziłem drapiąc się po brodzie.

- Aż tak? Kurde bez urazy, ale miała usta Micka Jaggera.

- Wiesz co? W takich właśnie chwilach przestaje zdumiewać mnie fakt, iż Bóg uczynił cię rybą, – skarciłem go wzrokiem – ale czemu mianował cię gadającą rybą to pozostaje poza moim zrozumieniem.

- Ale...

- Słuchaj! – przerwałem mu – Piłeś dzisiaj pinacoladę, prawda? – skinął głową. - Nie mam zamiaru gadać z kimś to pije najbardziej gejowe drinki w całym barze.



Wyszedłem z pokoju. Skręciłem w prawo, potem w lewo i gdy wschód pomieszał się z zachodem, a północ z południem ujrzałem ją. Kościelne dzwony biły cały czas, klimatyzator charczał prawie cały czas. Głęboko na dwadzieścia centymetrów w głąb żołądka. Zbliżyłem się do niej. Nie potrafiłem zacząć.

- Nie wiem, jak zacząć – rzekłem – tyle spraw...

- Rozmowa – przerwała mi.

- I seks i skrzyżowania - dodałem.

- Tornada, i miłość, i mdłości...

- ...jak jazda windą stają się codziennością...

- zbyt prozaiczne, by powodować pragnienie... – niemal szeptała, gdy chwyciła moją dłoń i zanurzyliśmy się w sześciu metrach kwadratowych mroku pod numerem trzysta osiem. Tym właściwym.



Siedziałem w fotelu paląc egzotyczne papierosy, gdy w progu pojawił się Jegomość. Na twarzy miał wypisane: muszę się napić i zmienić położenie geograficzne.

Nie mając innego wyjścia poszliśmy nad morze, a Jegomość powtarzał wszerz i wzdłuż horyzontu: „Kołysz się ze mną”. Wejście na szczyt nieznanej góry zdawało się prostsze niż kupno gazety na kacu.



- Znalazłeś ją? – spytał Henryk oddając mi z powrotem rolę narratora.

- Tak, wszystko było idealnie...

-...poczekaj muszę sobie zwilżyć czoło – splunął na chusteczkę i wytarł nią twarz. - - Jak mówiłem było idealnie; rozmowa, niechęć do tego bydlaka, nawet kule armatnie, ale miałeś rację ma usta, jak Mick Jagger.

Poklepał mnie po plecach i wręczył butelkę piwa.

- Przykro mi stary, nienawidzę, gdy w takich sytuacjach, racja jest po mojej stronie – mówił, a ja myślałem, że zaraz się rozkleję. – Nie chciałem ci tego mówić, bo widziałem w jakim jesteś stanie. Po prostu sam musiałeś stawić czoła rozczarowaniu – rozkręcił się, niczym maszyna do pisania.

- Mów, muszę wiedzieć! – łkałem.

- Przykro mi stary, lecz miała także podbródek, jak Bob Dylan.

- O mój Boże! – wrzasnąłem, by obudzić się obok niej.



Ale Bóg miał haczyk na każdego. Prawda była jego pomysłem. Na szczęście Henryk nie opuścił mnie w chwili, kiedy byłem praktycznie bezbronny, a wszystkie boże spluwy skierowane zostały na moją pierś i czoło. Nie chciałem, by mnie odnaleziono, ani porzucono. Chciałem czegoś mniej lub w sam raz. Chciałem być lepszy o ten jeden punkt widzenia.

Lecz pozostała jedynie ciemność i dłonie na twarzy, i znowu ciemność, i moje dłonie na jej piersiach. I sześćset metrów nad poziomem morza. Czegóż chcieć więcej? Byłem szczęśliwy, gdy zeszliśmy niżej. Słowami i oddechem, i nocą.
Best regards,



Ewan.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron