Ocieram się o Ciebie, przechodzę obok,
Słyszę rechot włączonych komórek,
Pochylasz głowę w zastanowieniu,
Czasem dotykam Twojego czoła,
Pytam: „Jak dzień?”
Lecz drwi sobie ze mnie drewniana posadzka wielkiej Sali,
Tupiemy nogami, kręcę Tobą,
Wznoszę Cię do góry,
Zapominasz o wszystkim, patrzysz na mnie,
Myślisz:
ON
ON
ON
lecz nie liczę liter.
Podarował bym Ci uśmiech, lecz jest tak drogi…
Kredytu życia mi nie starczy, byś śmiała się, idąc ulicą,
Słuchała trzasku za ladami sklepów, niczym codziennego kabaretu.
Kolejny aktor wychodzi na scenę (przechodzień patrzy na Ciebie),
A ja biegnę, mój szalik tańczy jak uskrzydlony wąż.
Może wpadnę w Twoje ramiona?
Zetkną się nasze buty?
Pada deszcz, lecz nie czuję, bo głaszczesz moją brodę.
A ja wierzę w kłamstwo, które brzmi:
- Twoja ręka jest wiatrem. Niech wieje, tak zimno jest mi tu, na zewnątrz…
Z tyłu klaszczą samochody, bacznie milczą hydranty,
A my odstawiamy sztukę na betonowej scenie.
Wiwatuje teatr naszej miłości!
Nie liczę czasu.
Podczas sztuki nie ładnie jest patrzeć na zegarek.
- Wladimir Szewc
(och, od poezji mam inny pseudonim, którego na dodatek nigdy nie używałem)
