(Zapraszam serdecznie do mojej pierwszej próby napisania opowiadania ze świata fantasy.)
- Skrócim go o ten jego łeb parszywy!
Krasnal Baraban podszedł do pala, do którego przywiązanym był elf jadowitym sznurem z kłującej liany. W jednej ręce dzierżył obosieczny topór, w drugiej tak zwany „babol”, czyli rodzaj krótkiego miecza zakończonego hakiem i ze zwisającym z rękojeści łańcuchem, z nabijana gwoździami, żelazną kulą. Spojrzał w tajemnicze, lekko skośne oczy elfa i odwrócił się do swoich pobratymców krasnali, którzy składali się na jego hordę złodziejską, a on był jej hersztem. Wyrzucił w górę topór. Słońce błysnęło odbijając się od stalowego ostrza i na chwilę oślepiło oczy członków bandy tak, że na chwilę musieli zakryć oczy owłosionymi i twardymi rękami.
- Śmierć! – krzyknął z błyskiem w zaczerwienionym, jedynym ślepiu Baraban. Drugie bowiem stracił onegdaj podczas krwawej rozprawy z orkami z gór. Przykrywał je ścisło opaską z koźlej skóry, bo pod nią była czeluść oczodołu.
- Śmierć! – odkrzyknęło dziesiątki krasnoludzkich gardeł, a ręce trzymające topory i „babole”, wyrzuciły je tak samo jednocześnie w górę. Kiedy zręcznie swoje topory wszyscy złapali, zaczęli w ciszy i w podnieceniu czekać na egzekucję członka rasy, z którą krasnoludy walczyły od pradziejów. Niektóre krasnoludy uderzały dźwięcznie toporem o stalowy hełm.
- Pierwej jednak przysmalim mu pięty. Ha ha ha! Taraban! – krzyknął herszt na stojącego najbliżej krasnoluda, który stał nieopodal.
- Jam ci, Barabanie! – odkrzyknął Taraban podchodząc z płonącą pochodnią, której źródłem ognia była smoła.
- Połechtaj go ścichapęk. Ha ha ha! – zacharczał z uśmiechem i pokazał Tarabanowi pięty, po czym zwrócił się do elfa:
- A ty! Ugnij nogi do tyłu, elfi pomiocie, byśmy mogli je z radością przysmalić pochodnią.
Elf zamknął oczy, by móc przywitać przychodzące nagle wspomnienia z przeszłości i niechybny przyszły, doskwierający i palący ból pięt. Pamiętał dzieciństwo w osadzie, gdzie domy zbudowane były z mchu i paproci. Gdzie mieszkańcy byli szczęśliwi, a wojny były daleko. Pamiętał, jak dorastał i jak uczył się tajnych tajników strzelania z łuku nawet w lewe oko, lecącej sto staj dalej, muchy. Pamiętał nauki szermierki pobierane od najlepszego szermierza osady, w której mieszkał. Pamiętał, kiedy pierwszy raz go powalił i tryumfująco postawił stopę, obutą w skórzany sabot, zawiązywany na rzemienie z cielęcej skóry, na jego piersi i przyjął na siebie miano Mistrza Ostrza. Pamiętał też pierwsze starcie z krasnoludami, którzy przyszli o świcie któregoś ranka, żeby zagrabić ich matczyną, elfią ziemię. Odparto atak, ale wiedziano, że krasnoludy wrócą i to z jeszcze większą przewagą liczebną. Pamiętał, jak przodował w przygotowaniu wioski do ataku. Otoczyli ją wilczymi dołami i palami, które pierwej ostrzyli, a potem wbijali na sztorc w ziemię, sztorcem w kierunku zewnętrznym. Aż w końcu nadszedł atak od strony nagich wzgórz. Krasnoludy, poprzebierani za krzaki jałowca zbliżali się, niczym wielka, zielona i kłująca fala do osady. Wyglądało to tak, jakby las ruszył wyruszyć i odebrać ziemię, którą mu odebrano. A było ich tak wielu…
I wreszcie pamiętał to, jak szedł pomiędzy spalonymi domami z mchu i paproci, z których nic nie pozostało… Jak patrzył na poucinane członki rąk, głów i nóg swoich braci, sióstr i krewnych. „Tylko ty przeżyłeś, elfie …” nagle powiedział gromko grzmot, wzniecając przy tym tumany kurzu, pyłu i suchego piasku. Elf w krzyku rozpaczliwego bólu wyciągnął ręce w kierunku chmur, skąd ponoć pochodzili bogowie jego wiary i krzyknął wyrażając zemstę:
- Aaaarrrggghhhh!
A głosowi jego towarzyszyła błyskawica przecinająca niebo.
Rozpętała się upiorna burza. Pioruny waliły w drzewa, które mijał biegnąc przed siebie, w niewiadomym kierunku. Po chwili biegł prosto na północ, do obozu krasnali, o którym opowiedział mu puchacz swoim tajnym językiem, gdy skrzywdzony przestał już krzyczeć z nienawiści do świata. Elfy znały tajny język ptaków i potrafiły się z nimi porozumiewać i radzić się ich niekiedy i czasami. Gnał co sił, z nadzieją na zemstę za śmierć swoich braci i rzeź innych krewnych. Wreszcie, kiedy pomiędzy drzewami ujrzał ogniska krasnoludzkie, przyspieszył biegu i… nagle wpadł w sieć z kłujących, jadowitych i klejkich lian, którymi krasnoludy zwykły zabezpieczać swoje tymczasowe obozy.
Ocknął się ze wspomnień, przywiązany do pala, z ułożonym pod stopami stosem z jałowców, które krasnoludy zabrały ze sobą, wracając z osady elfów. Związany i brudny jeniec pamiętał, jak w jego osadzie za pomocą jałowca wędziło się mięso…
- Ugnij kolana, elfie!
Skośne oczy powędrowały w górę i spojrzały w nienawistne i roześmiane jedno ślepię krasnoluda mordercy. Taraban zbliżył pochodnię w kierunku jego naprężonych sztywno łydek.
- Nie – szepnął elf.
Barabana nagle ogarnęła wściekłość, więc postanowił szybko unieść obosieczny topór i skrócić znienawidzonego członka innej rasy o głowę. Herszt krasnoludzkiej bandy chciał tym trofeum wybrukować ku przestrodze drogę. Wziął więc potężny zamach, przypadkiem ucinając ramię Tarabanowi, który krzyknął „aaarrrggghhh!” i nagle sam padł martwy na ziemię jak rażony piorunem. Z jego pleców wystawało poroże rzucone z ogromną siłą machnięciem głowy przez nadbiegającego i ryczącego jak na rykowisku jelenia.
I nagle spomiędzy drzew zaczęły wpadać na polanę ziemią i powietrzem leśne zwierzęta i zaczęły rzucać się krwiożerczo na krasnoludów. Jelenie i sarny rozszarpywały zębami krasnoludzkie, mocarne sylwetki, które padały nie zdążywszy nawet unieść ostrzy toporów, a byli we władaniu nimi mistrzami. Łasice i borsuki, z przekrwionymi oczami, charcząc, rzucały się na ciężko obute krasnoludzkie nogi, ale rozprawiały się ze skórzanym obuwiem szybko, wgryzając się w nogi. Szable dzików i loch z łatwością rozszarpywały wszystko, co stanęło im na drodze. Błotne ropuchy poruszały się zwinnie i szybko, opluwając brodate twarze i wypalając trującą śliną oczy krasnoludów z których leciał gryzący dym. Jako ostatnie, spomiędzy drzew wyszły łosie, które potężnymi kopytami rozgniatały padające i charczące ciała. Morze czerwonych mrówek dopełniło apokalipsy śmierci…
Elf patrzył przerażony na tę rzeź, ale i był zafascynowany feerią zabijania znienawidzonej rasy małych ludzi z gór. Spojrzał w górę, gdzie stado niby niepozornych bocianów, klekocząc złowieszczo i pikując, zniżyło lot i zaczęło wydziobywać oczy pierzchającym na wszystkie strony krasnoludom. Krew zlewała się z czerwienią ich dziobów. Wtedy zamknął powieki…
Po chwili zapadła cisza i elf postanowił otworzyć swe oczy na powrót. To, co zobaczył przerosło jego wyobrażenie o polu wojennym tuż po bitwie. Cała polana pełna była rozrzuconych bezwiednie tu i ówdzie kawałków niedużych ciał. Niektóre członki miały jeszcze na sobie rękawy, lub zakrwawione nogawki, a także stalowe, krasnoludzkie hełmy, z których sączyła się posoka i limfa. Nad rozczłonkowanymi ciałami powoli zaczęły krążyć muchy i powili zaczął rozchodzić się po okolicy zapach zgnilizny.
Elf poczuł łaskotanie na przegubach związanych rąk i ulgę, kiedy więzy opadały na gałęzie jałowca, z których krasnoludy zrobiły dla niego stos, który jeszcze przed chwilą miały podpalić.
Niepewnie uczynił jeden krok, potem drugi i zaczął rozcierać obolałe i zaczerwienione przeguby swoich rąk. Wszędzie czuł zapach krwi.
- Elfie – usłyszał miękki i cichy głos za palem, do którego był przywiązany. Odwrócił tylko głowę i spojrzał w oczy przepięknej dziewczynie o zielonej cerze, długich włosach i lekko spiczastych uszach wystających spod włosów, które okolone były wiankiem ze świeżych, polnych kwiatów. Dziewczyna miał długą zieloną szatę poprzetykaną łodygami leśnej trawy i bagiennych wodorostów.
- Kim jesteś? – spytał zafascynowany.
Dziewczę okrążyło go, podeszło z przodu i stanęło naprzeciwko.
- Jestem królową tego lasu – powiedziała, a głos jej był jak szum trawy o poranku przy wschodzie słońca.
- Dziękuję, że uratowałaś mi życie, bo bym niechybnie umarł – powiedział elf i ukłonił się Pani Lasu wpół.
- Podziękuj moim podwładnym – wskazała dłonią na zwierzęta, które nagle zaczęły klękać przed nią. – To wyraz wdzięczności dla ciebie też, elfie. Ale i dla mnie.
- Klękają przede mną? Dlaczego? – zdziwił się elf i gestem kazał wstać najbliżej klęczącemu ogromnemu niedźwiedziowi. Ale zwierzę, burknąwszy, nie posłuchało.
- Dawno temu, kiedy byłeś jeszcze chłopcem, poszedłeś do lasu, by szkolić się w tropieniu zwierzyny, która szła do wodopoju nad rzeką, niedaleko twojej osady. Miałeś wtedy kilkanaście lat.
- Pamiętam – kiwał głową przypominając sobie to wydarzenie.
- Pamiętasz może też to, że uratowałeś z wnyków młodą łanię, która była w nich uwięziona?
- Tak. Źli ludzie pozwalają, by zwierzęta umierały w cierpieniach. Nie mogłem na to patrzeć… - powiedział elf i przypominając sobie coraz więcej szczegółów, zaczął cicho płakać, ocierając łzy spływające po policzkach i kapiące na jego zakrwawioną klatkę piersiową.
- Ja byłam tą łanią… Do dziś noszę skazę po wnykach tuż pod kolanem.
Elf spojrzał na nią, potem na miejsce, o którym przed chwilą mówiła, po czym stanął jak wryty. Zrobił krok do przodu chcąc podejść bliżej, ale Pani Lasu zdawała się unosić i cofać tak, że elf nie mógł do niej podejść, choćby bardzo chciał. A chciał.
- Ty uratowałeś moje życie, ja uratowałam twoje. Teraz pójdziemy własnymi drogami. Ty musisz zapomnieć o swej tragedii i niewątpliwej tragedii twoich braci, sióstr i zarżniętych krewnych. Ale pamiętaj jedno. Wchodząc do lasu, zawsze proś o to, czy możesz wejść, a obiecuję ci, że nawet gdybyś umierał w nim z głodu, nie umrzesz, bo wyrosną obok ciebie leśne jagody i grzyby. Nie wolno ci też polować. Pamiętaj.
I Pani Lasu zaczęła rozpływać się w powietrzu i stawać się niewidzialna. Po prostu zlewała się z tłem lasu.
- O wielka Pani Drzew! – krzyczał elf, chcąc ją zatrzymać wołaniem.
- Pamiętaj… - zdążył jeszcze usłyszeć, nim przestał słyszeć już wszystko, oprócz dźwięków lasu i pluskania ryb w pobliskim stawie. Zwrócił oczy na zwierzęta i zobaczył, jak powoli wstają z klęczek i zaczynają się rozchodzić mamrocząc w swoich tajemnych językach. Po chwili został na polanie sam. Westchnął.
Pośród łupów, które ukradły krasnoludy, w jednym z jutowych worków znalazł swój łuk i jedną strzałę. Przewiesił łuk przez ciało, tak, że jego linia tworzyła skos na plecach, ale gwałtownie zdjął go, uderzył mocno o zgięte kolano i złamał na cztery części.
Popatrzył na szumiące drzewa i na jaśniejące, bezwietrzne niebo. W oddali usłyszał świergot skowronka i to właśnie w tamtym kierunku postanowił ruszyć.
Giń, Barabanie, czyli rzeź w Krainie Pani Lasu
1"Ostatecznie mamy do opowiedzenia tylko jedną historię." - Jonathan Carroll