Zabawka

1
„Zabawka”



Dystans między przepaścią, a skaczącym. W myśl czarnych odłamków piekła, zmrożone przez grudniowe powietrze kry popiołu trwają w świętej ciszy. Wiatr bezkarnie obwiązuje sobie jego włosy wokół palców i ciągnie je z bezwstydną satysfakcją. Jego świst schładza wszystkie jego płyny, lecz on trwa. Stoi i czeka na rzeczy oczywiste, które, rzecz jasna, nigdy nie nadejdą. Stoi i czeka na przypływ odwagi, której, jak sądził, miał pod dostatkiem gdy wychodził z domu. Lecz płatki pierwszego śniegu giną, wirując i spadając w cienistą gardziel. Podobnie uczyniła jego pewność siebie.

Dystans między przepaścią, a skaczącym. Krok w tył.

Cały jego świat skupił się do tego urwiska. Horyzont został pożarty przez mgłę, choć może była to śnieżyca? Może to tony marzeń afrykańskich dzieci, które zasypały drewniane domki zimowych wczasowiczów, którzy wpatrzeni w trzaskający ogień w kominku, jedną dłonią trzymają lampki szampana, drugą zaś błądzą po swoich ciałach. Jakby zaczynał ślepnąć i jakby Bóg stworzył jedynie to urwisko i jego, te kilka drzew dookoła i śnieg, stwierdziwszy, że ma ciekawsze rzeczy do roboty przez nadchodzący tydzień. A skoro On znikł we mgle ateistycznej niewiary, do którego boga powinien się zwrócić? Które święte imię ma wykrzyczeć?

Dystans między przepaścią, a skaczącym. Krok w przód.

Raz jeszcze przywołał w myślach obraz i treść jej walentynki, spóźnionej co prawda, lecz jakże wymownej. Choćby była niema i rutynowa, dla niego znaczyła bardzo wiele. I choć spalił ją następnego dnia, rad był, że poparzył się zrodzonym z niej ogniem. Uniósł dłonie, walcząc z wiatrem, zębami ściągnął rękawiczki i przyjrzał się srebrnym bliznom. Zniszczył wszystko, co stanęło między nim, a nią. To, czego nie mógł zniszczyć – przeczekał. Teraz wyszło na jaw, że wszystko to było na marne.

Dystans między przepaścią, a skaczącym. Krok w przód.

Przedarł się przez ból, zwątpienie, chłód i zazdrość, a to wszystko tylko po to, by dotrzeć tutaj. By stanąć na zaśnieżonej skarpie, uśpionym lądolodzie, królującym nad wycinanką z ciemności. Kilka choinek marzących o roli w reklamie coca-coli, ugięło się ze świstem pod pocałunkiem wichury. W próżnej nadziei zamrugał oczami, by zrzucić płatki śniegu z rzęs i wbił wzrok między udręczone pnie, szukając wiewiórczych dziupli, w których niewielkie gryzonie malowałyby orzechy, by następnie porozwieszać je na gałęziach w płonnym oczekiwaniu na propozycję udziału w filmie Disney’a. Patrzył przez dłuższą chwilę, dopóki oczy nie zaszły mu łzami, które poczęły krzepnąć w słony lód. Przez chwilę zdawało mu się, że dostrzegł jakiś ruch między świerkami, lecz w chwilę później zdał sobie sprawę, że to jedynie liść, wyrwany spod śnieżnej kopuły. Mimowolnie pomyślał, że liść ten z pewnością będzie leciał dalej, aż nie złapie go jakieś dziecko i nie zabierze go do szkoły, by ukrzyżować go szpilkami na szkolnej gazetce. Tak naprawdę, był on jedynym, który nie chciał opuścić tego miejsca. A może chciał?

Dystans między przepaścią, a skaczącym. Krok w przód.

Pogubił się we własnych, słusznych wyborach. Czy naprawdę wszystko miało się skończyć właśnie tu? Bez wyniosłej muzyki, fanfar i tysięcy widzów wstrzymujących oddech? Jedynie dwa, alternatywne zakończenia? Mógł skoczyć w ramiona tej bezdennej, zimnej przepaści i raz na zawsze skończyć tę bezsensowną krucjatę, na którą nie wysłał go żadnej papież, lecz on sam. Mógł też zawrócić i ruszyć w drogę, długą drogę powrotną do domu, którego nie pamiętał, bo nigdy go nie miał. Pytanie jest najbardziej problematycznym przypadkiem wśród banałów: która z tych dróg jest dobra, a która zła? Jeśli zawróci, będzie musiał przejść przez to wszystko jeszcze raz; raz jeszcze stanie do walki ze wskrzeszonymi potworami; raz jeszcze zburzy płaczące deszczem monumenty; wróci, kierując się do początku po własnych śladach, znakach i błędach, z których nie wyciągnie jakichkolwiek wniosków. Jeśli zaś skoczy w przepaść, zostanie nagrodzony przemijaniem i wieczną nicością, o której zawsze marzył. Nie mógł powiedzieć, że bał się śmierci jak ognia; lubił ogień.

Dystans między przepaścią, a skaczącym. Krok w przód.

Śnieg trzaskał pod jego stopami, i oblepiał się na jego butach. Białe płatki nie przestawały spadać z nieba, coraz głębiej brnął w zaspy. Nogawki jego spodni były przemoczone, czuł, jak po nogach spływają mu zimne krople, rażące jego nerwy przejmującym dreszczem. Przypomniało mu się nagle, że każdy ze śnieżnych okruchów jest inny. A może każdy z tych płatków jest odciskiem duszy człowieka, który niegdyś oddychał ogólnodostępnym powietrzem? Każdy człowiek jest inny, każdy powstaje, idealnie skonstruowany i opada na ziemię by stopnieć, przeminąć bez echa. Oczami wyobraźni ujrzał starego architekta z długą brodą, siedzącego na rzeźbionym trójnogu i kreślącego srebrnym atramentem wzory śnieżnych gwiazd. A skoro wszystko to jest tak dokładnie zaplanowane i sterowane odgórnie, skoro on sam jest takim płatkiem śniegu, co może poradzić na przebieg tego cyklu? Powstał, leciał, musi zatem stopnieć. Odkładanie nieuniknionego, to oznaka słabości.

Dystans między przepaścią, a skaczącym. Krok w przód.

Ilekroć ją widział, pospiesznie odwracał wzrok. Przy niej czuł się tak poniżająco obrzydliwy. Patrząc na jej ciało, wstydził się swojego. Patrzył na nią, kiedy ona o tym nie wiedziała. Kochał ją, gdy był dla niej nikim. Wiele razy w myślach zadawał jej ból. Wiele razy przesuwał dłoń po skórze jej drżącego ciała. A potem nagle cofał się, uciekał, siadał w rogu swego umysłu i płakał, czując się jak dupek, choć nie do końca wiedział dlaczego. Ukrywszy twarz w masce wykrzywionej ironicznym grymasem, czekał. Nie mógł zdjąć jej sam. Potrzebował do tego pomocy, lecz nigdy nie istniał ktoś, kto naprawdę trudniłby się jego losem. A skoro tak… ?

Dystans między przepaścią, a skaczącym. Krok w przód.

Melancholia wisiała w powietrzu, mimowolnie wdychał ją, a ona osadzała się w jego mózgu i płucach, niczym rak. Nigdy nie obchodziło go, czy będzie ona pięknością; jego ideał sam musiał stwierdzić, że jest nim w istocie. Nigdy nie obchodziło go, jak będzie ubrana; mogłaby być przebrana nawet za pawiana, jemu wystarczyłby fakt, że to ona. Nigdy nie obchodziło go, w jaki sposób będzie mówić; gdyby sepleniła, kupiłby sobie parasol; gdyby była niemową, nauczyłby się języka migowego; gdyby milczała, on także by milczał, sycąc się samą jej obecnością; gdyby nie przestawała mówić, kupiłby stopery i patrzył tylko w głęboką toń jej oczu. Po prostu pragnął jej w jakiejkolwiek postaci. Lecz nikt, nigdy tego nie zauważył, ani też nie doceniał, a już zwłaszcza nie ona.

Dystans między przepaścią, a skaczącym. Krok w przód.

Stanął tuż na krawędzi targany porywistym wiatrem i atakowany płatkami śniegu. Malowniczy krajobraz tonął we mgle. Zamknął oczy. Usiadł. Jego nogi zwisały nad bezmiarem czerni, machał nimi, zrzucając w dół śnieżne serpentyny, niby tania imitacja siedzącego na murku przedszkolaka. Wiatr wiał mu w plecy, jakby dając mu do zrozumienia, by dłużej nie zwlekał. Odsunął rękaw i wbił wzrok we wskazówki zegarka. Wydawały się zastygłe w powolnej gonitwie. Każda sekunda była dniem, każda minuta, tygodniem. Każda godzina była jak miesiąc, każda doba była niczym wieczność. A on siedział i czekał, kiedy odwaga ponownie zapuści korzenie w jego organizmie. Czekał, wypisując palcem jej imię w śniegu. Lecz za każdym razem, gdy próbował mu się przyjrzeć, wszystkie litery znikały, zasypane nową dawką śniegu. Krzyknął, kierując swą twarz w stronę Pustki. Odpowiedziało mu echo, głosem tak zimnym, że lód przy nim wydawał się być przyjemnie cieplutki. Oczami wyobraźni przypomniał ją sobie raz jeszcze… Zginie z jej imieniem na ustach.

Dystans między przepaścią, a skaczącym…

Wstał i rozpostarł ręce, jakby gotował się do lotu. Istotnie, obłudnie wierzył, że śmierć uwolni go i doda mu skrzydeł… potępieńca. I nagle, coś jakby słońce zacisnęło palce za jego źrenicami, niemal je wyrywając. Idiotyczna kurtyna zwątpienia opadła… Wrzasnął i chwycił się za oczy, tracąc równowagę. Runął w dół, w ostatniej chwili kurczowo chwytając się skraju urwiska. Zimno śniegu stało się nagle porażające. Teraz, kiedy był już o kilka cali od śmierci, teraz wiedział już na pewno - nie chce tego. Dlaczego człowiek potrafi zrozumieć rzeczy oczywiste dopiero wtedy, gdy wisi na krawędzi? Wiedział, że długo nie wytrzyma. Ręce zaczynały go boleć i drętwieć od fali mrozu. Przerzucił cały ciężar na lewą rękę, podczas gdy prawą puścił się. W jego myślach zagościła ponownie ona. Z kimś innym. Tym kimś nie był on. Łzy napłynęły mu do oczu. Wytarł je prawą ręką. Potem ponownie uczynił to wszystko z lewą dłonią. Zacisnął mokre dłonie na lodowatej masie skały i śniegu. Czuł, jak skóra jego dłoni pęka, kiedy jego łzy zamarzały, przytwierdzając go do skraju urwiska. Ostatkiem sił, zmusił się do krzyku, zwracając się do jedynych bogów, którzy byli tu teraz razem z nim – Absurd, Paradoks i Ironia. Uniósł wzrok ku górze i odnalazł źródło światła: chmury zdawały się rozstępować centralnie nad nim, a śnieg padał coraz rzadszy. Opadał, przemijał, tak jak ludzie. W końcu opadł zupełnie, przykrywając choinki niemal pod sam czubek. Rozejrzał się i ze zdumieniem odkrył, że jest w rodzaju klosza. W chwilę później, pojawił się jakiś wielki kształt i zatrząsł tym małym światem. Przez chwilę był pewien, że mignęła przed nim jej twarz, tysiąckrotnie powiększona. Śnieg poderwał się z ziemi szerokimi wstęgami, ponownie zakrywając całe pole widzenia w iluzji bezkresnej bieli. Gwałtowny wstrząs przerwał lodowe połączenie skały z jego dłońmi, więc runął w czarną otchłań, krzycząc przeraźliwie.

Otworzył oczy.

Znów stał na początku urwiska, zastanawiając się nad tym, czy skoczyć. Dwa alternatywne wyjścia to za mało. Istniało jeszcze trzecie – zostać tam, gdzie się jest i bezczynnie siedzieć samemu ze sobą, aż wszelkie uczucia staną się jedynie irytującym wspomnieniem. Jego życie jest cyklem – niezależnie od tego, co zrobi, zawsze i tak wróci do punktu wyjścia – postanowiono za niego. Jest więźniem swego chłodnego umysłu, zawsze był. Śnieg, cykl, bezsens, mróz, lód, wspomnienia, śmierć, człowiek, dusza, klosz.

Powinien był się domyśleć, że od dawna jest jej zabawką…

2
nie rozumiem tego tekstu, ani jednego zdania. nie rozumiem dziwnych metafor, porównań czy jakie to środki literackie...

i ten patos- jak dla mnie straszne.

strasznie 'toporny' tekst

nie da się tego czytać

3
Blokuję do czasu przeczytania regulaminu przez autora tematu.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

4
Cały jego świat skupił się do tego urwiska.
chyba: na tym urwisku...
Rozejrzał się i ze zdumieniem odkrył, że jest w rodzaju klosza
Hmmm...
Czegoś tu brakuje.

Dziwny tekst. Malowniczy, patetyczny, wzniosły i moralizatorski zarazem. Jeżeli dodać do tego przesłanie z miłością w tle, mamy całkiem dobrą mieszankę. O ile tekst uznaję za dobry, to przyznam, że nie lubię tego typu opowiadań/miniaturek. Przesłanie jest jasne, czytelne - to duży plus. Rozwiązanie z akapitami jako decyzjami udręczonego przeszłością człowieka jest bardzo dobrym zabiegiem - pozwoli poznać bohatera, kibicować mu, przez co doprowadzasz mnie do chwili, kiedy żałuję jego decyzji. Z kolei dajesz mu drugą szansę, stawiasz przed wyborem i wrzucasz w te same wydarzenia - trochę tak po grecku to jest zrobione, ale podoba mi się ten zamysł - ciągnie za sobą znamiona "celowości" naszego istnienia i losu bohatera - cokolwiek zrobi, i tak skończy w tym samym momencie. Źle.

Bycie zabawką w rękach bogów, w twoim tekście to mądre przesłanie, poruszone w bardzo delikatny sposób – po trosze popieram tę teorię - z drugiej jednak strony, jest to kwestia własnej interpretacji losu i Fortuny. Tekst dobry - podobał mi się, chociaż nie jest to coś, co mógłbym cały czas czytać. Jest inny - to fakt.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”