To moje pierwsze i jedyne (poza opowiadaniami na polski z czasów liceum) dzieło. Na pewno jest sporo błędów, toteż z góry wielgachne dzięki za wszelakie krytyczne opinie. Przypisy umieściłem w nawiasach ().
Rozdział I
Fungh'ar, czy może Vince
Sara mimowolnie wypięła swą obfitą klatkę piersiową, gdy wychudłe kolano brodatego mężczyzny zagłębiło się między jej łopatkami. Karmazynowy gorset obejmujący jej talię naprężył się znacznie pod naciskiem niemal pękając w szwach.
– Wyprostuj się, do cholery! – warknął jej oprawca. – Masz dziś wyglądać dumnie niczym królowa, a nie jak podrzędna chłopka z garbem od roboty! Mam zamiar wziąć za ciebie przyzwoitą sumkę. W przeciwnym wypadku czeka cię zamążpójście z tym gburowatym Lincolnem, tego chyba pragniesz uniknąć, nieprawdaż?
– Tak tato…
Starzec wyrzucił otwartą dłoń w kierunku rumianego lica dziewczyny, lecz zatrzymał ją tuż przed zderzeniem. Gniew jego pohamowała nie litość, ale ewentualna utrata wartości uszkodzonego towaru.
– I powtarzam ci jeszcze raz – cedząc te słowa przymrużył swe kaprawe oczy w geście nienawiści. – Od dziś jestem dla ciebie panem Joachimem Sheth. Nikim więcej, na pewno nie ojcem, zrozumiano?
– Tak, proszę pana – odparła Sara drżącym głosem.
Jej ojciec, wysoki brunet o oczach w kolorze rdzy, zawsze traktował ją gorzej od jej bliźniaczej siostry, choć nie do tego stopnia. Owszem, na jej głowie, po śmierci matki, spoczęły wszystkie domowe obowiązki, jednak nie ważył się jej uderzyć. Drastycznie odsunął ją od siebie dopiero pięć lat wcześniej, gubiąc resztki ojcowskich uczuć. Wtedy to zaginęła druga córka Joachima, wyraźnie faworyzowana. Sheth czuł jedynie wstręt do Sary bezustannie obwiniając ją za stratę ukochanego dziecka.
– Wychodzę by przygotować powóz. Masz, zatem, kilka chwil by poprawić włosy. Następnie zejdź na dół. Nie możemy kazać hrabiemu Simmons’owi czekać, więc pospiesz się. I zrób coś z tym rozmazanym cieniem pod oczami…
Joachim zniknął w drzwiach pozostawiając córkę w towarzystwie jedynie grafitowego kota ozdabiającego kreację dziewczyny swą sierścią ocierając się o jej nogi, więc i suknię. Posągowa figura, ekstrawagancki ubiór oraz wyszukana fryzura szesnastolatki tworzyły wyjątkowo groteskową kompozycję wraz z zapłakaną jej twarzą i zrujnowanym makijażem. Dziś odbędą się jej zaręczyny. Sara szybko poprawiła własny wygląd i zbiegła po krętych schodach. Gdyby zwlekała mogłaby narazić się na gniew ojca, co zakończyłoby się najprawdopodobniej dotkliwą karą cielesną.
* * *
– Ghar Fungh'ar! (Ghar Fungh'ar! - z goblińskiego ‘Głupi Fungh'ar!’) – wykrzykiwał najmłodszy i największy z goblinów.
Przeklinany Fungh'ar skrzywił się, gdy kolejny kawał świeżej ludziny uderzył go w sine, spękane z zimna czoło. Jego bracia zanosili się gromkim powarkiwaniem stanowiącym swoisty substytut śmiechu, gdy bordowa, człowiecza krew poczęła spływać mu po pysku, gromadząc się na brodzie, a następnie skapywała na ziemię. Opuścił powieki na zmęczone już oczy i zatrząsł się, zwijając w kłębek niczym szczenię do snu. Sama jaskinia nie stanowiła w zimowej porze dobrego schronienia przed mrozem, jednak Fungh bał się podejść do ciepłego ogniska – bał się reakcji swoich braci.
Społeczność zielonych jest wyjątkowo okrutna. Goblin znaczy coś w swym stadzie tylko do pewnego wieku. Młodsze jednostki są silniejsze, sprawniejsze. Najbardziej wartościowym osobnikiem jest trzylatek, ale już powyżej tego wieku natężenie procesów katabolicznych organizmu goblina powoduje stopniowe wyniszczenie, aż osiąga on sędziwy wiek około dwudziestu lat i umiera.
Ostatnie lata życia należą do najtrudniejszych. Starsze gobliny, mniej wartościowe, to znaczy mniej przydatne w walce, są odtrącane tak jak Fungh'ar, który liczył sobie siedemnaście wiosen. Dlatego też nie słyszy się o wielkich wodzach lub bohaterach goblińskich, którym najzwyczajniej nie starcza życia, by zdobyć uznanie w przeciwieństwie do ludzi, albo chociażby krasnoludów. Wyjątkiem odbiegającym znacznie od tych reguł jest osoba szamana. Status takiegoż okazu wzrasta latami wraz ze zdobytym doświadczeniem. Specyficzny rozwój zielonych jest uwarunkowany najprawdopodobniej tym, iż nie powstały w sposób naturalny.
Nazajutrz Fungh'ara obudziła seria mocnych kopnięć w korpus, poniżej klatki piersiowej. Ciosy były bolesne, wymierzone w narząd, który chyba można nazwać goblińską wątrobą.
– Whrra Fungh'ar! Ghrab! (Whrra Fungh'ar! Ghrab! - z goblińskiego ‘Wstawaj Fungh'ar! Robota!’) – zawył jeden z piątki jego rodzeństwa imieniem Pher'ugh, sześciolatek.
Starszy brat uniósł swe poturbowane ciało. Przenikliwy pisk wydarł się z jego gardła, gdy napinał zbite mięśnie wstając. Oderwał sobie od nosa zwisający sopel zamarzniętej wydzieliny i rozejrzał się po niewielkiej, oszronionej komorze jaskini. Wszystkie gobliny były już na nogach. Rozentuzjazmowane szykowały skromny ekwipunek przed napadem. Ich pożółkłe oczy błyszczały, a spomiędzy fioletowych warg obficie wydobywała się ślina. Fungh zrozumiał, iż czekający go rozbój nie należy do codziennych.
Szóstka goblinów była niemal niezauważalna, całkowicie zatopiona w śniegu. Na przedzie kolumny szedł Fungh'ar, zawsze hojnie obdarzany przez rodzeństwo najgorszymi z możliwych zadań. Potem Gibh'ap, Gugh'ar, Furh'gah, Hirph'oth, aż wreszcie Pher'ugh. Gdyby jakaś zabłąkana strzała poszybowała w ich kierunku najpewniej przeszyłaby korpus Fungha prowadzącego pochód.
Wszyscy wyposażeni byli w mocno naznaczone przez czas napierśniki, wykonane dość nieudolnie, jednak z kangurzej skóry stanowiącej materiał klasy najwyższej. Szwy zbroi rozchodziły się w kilku miejscach, a plamy zaschłej krwi budziły niepokój. Złote promienie słoneczne nabierały rudej barwy rdzy odbijając się od poniszczonych toporków braci. Turkusowe niebo było niemal bezchmurne, doskonale widoczne pomiędzy nagimi gałęziami drzew.
Pher przystanął nagle i wykonał pełny ukłon przystawiając pysk do zmarzniętej ziemi. Przez kilka sekund nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nie oddychał nawet.
– Sa gh' sphur! (Sa gh' sphur! - z goblińskiego ‘Są już blisko!’) – szepnął tłumiąc podekscytowanie.
Pozostali zatrzęśli się nerwowo tracąc opanowanie. Gugh nawet pisnął z zachwytu, lecz gdy rodzeństwo zwróciło gniewne spojrzenia w jego kierunku spotulniał i przycichł natychmiast. Nie minęło dziesięć minut, gdy dostrzegli zbliżający się drewniany, obrośnięty mchem wóz zaprzężony w jednego tylko konia i dwie humanoidalne istoty jadące na nim. Wysoki, wiekowy mężczyzna ubrany w grubą, granatową, bawełnianą togę trzymał lejce. Towarzyszyło mu młode, rudowłose dziewczę. Być może było urodziwe według ludzkich standardów, lecz nazbyt gładkie oraz wątłe budziło u goblinów obrzydzenie, aniżeli oczekiwany zachwyt i pożądanie.
Zieloni ruszyli w szaleńczym pędzie przewracając i depcząc Fungh'ara, pozostawiając go za sobą. Ich entuzjazm tłumaczył domysł, iż niewiasta mogła okazać się dziewicą. Czysta białogłowa powyżej dziesiątego roku życia stanowiła w tak zepsutym świecie zjawisko niemal niespotykane, a o smaku jej najdelikatniejszego mięsa goblińscy mędrcy snuli opowieści przy wieczornych ogniskach. Większości stworów w ciągu całego ich życia nie było dane skosztować takiegoż rarytasu. Pewnym było, że Fungh nie uraczy podniebienia słodyczą jej wnętrzności, co wynikało z jego statusu w grupie. Leżał poobijany na śniegu lamentując.
Czwórka goblinów wyskoczyła na drogę przed pojazd wykonując nieskoordynowane ruchy rękoma i wydobywając ze swych gęb przeróżne dźwięki sukcesywnie płosząc konia, który stanął na tylnych nogach, gdy Gibh'ap wziąwszy długi rozbieg jednym susem dostał się do towarzyszki starca. Przerażona Sara nie zdążyła krzyknąć, rozwarła jedynie usta, nim topór kreatury zagłębił się w jej podbrzuszu. Zaplątany w jelita już nie opuścił jej ciała. W gardle nieszczęsnej zabulgotała wydobywająca się z niego krew. Napastnik patrzył w zachwycie na swe dzieło, gdy życie uchodziło z dziewczyny. Ciało niewiasty zakołysało się i przewróciło wprzód wypadając z wozu. Joachim zerwał się błyskawicznie i pojedynczym ruchem ręki zrzucił Gibh'apa w zaspę śniegu. Spokojnie wyszeptał parę niezrozumiałych sentencji w przedziwnym języku machając przy tym rękoma. Rozwścieczone gobliny ruszyły w jego kierunku po chwili padając martwe.
– Śmiecie! Podłe ścierwo! Ta dziewczyna była warta majątek. Kogo niby teraz wydam za mąż?! – wykrzykiwał Sheth do trupów braci.
Jego twarz upodobniła się nieco do przejrzałego pomidora zmieniając barwę w gniewie, oczy natomiast odziała bordowa sieć.
– Zaraz!
Nieznacznie rozpogodził się, gdyż dojrzał niewielką zieloną postać trzęsącą się w kopcu białego puchu.
– Może jednak wyniknie coś pozytywnego z tego zdarzenia… Wstawaj!
Fungh był na tyle przerażony, że nie poruszyłby się nawet gdyby zrozumiał słowa maga, który już kroczył w jego kierunku. Po chwili poczuł kościstą dłoń zaciskającą się wokół jego karku. Mężczyzna uniósł biedne stworzenie. Goblin zakwilił podobnie do bitego prosiaka.
– Sądząc po twoich pomarszczonych uszach i posturze masz szesnaście, może osiemnaście lat – przemawiał Joachim, chyba do siebie. – Może to tyko zbieg okoliczności… - zamyślił się. - Na goblina to dużo, lecz możesz mi się przydać jako sługa. Powinieneś dziękować swoim bogom za nasze spotkanie. To może być najszczęśliwszy dzień w twoim parszywym życiu.
Wolną ręką poklepał Fungha po łbie, który w strachu wisiał bezwiednie, nie protestując.
– Właśnie zostałem pozbawiony córki – kontynuował Sheth. – Więc moja podróż utraciła cel. Wrócisz ze mną do wieży, w tym czasie zastanowię się dokładnie, co z tobą zrobić.
Starzec ze stworem pod pachą pomaszerował w kierunku wozu. Z trudem wygrzebał spod niego ostygłe ciało Sary blokujące koła i odciągnął w większą zaspę śniegu. Przenoszone szczątki prawie przepołowiły się zaczepiając o niewielkie krzewy i kamienie. Po czym wdrapał się na pojazd, chwycił lejce, zawrócił konia i ruszył w kierunku swej siedziby, a południowe słońce drażniło mu oczy. Podczas powrotu nie uronił ani łzy, nawet przez chwilę nie zastanowił się nad losem, jaki spotkał jego córkę. Narzekał jedynie na głos, jaki interes umknął mu sprzed nosa naprzemiennie z przeklinaniem jego nowego zwierzaka, któremu nigdy nie dane było podróżować wozem toteż wymiotował, co parę metrów szczątkami szczurów, wiewiórek i innych upolowanych przez siebie stworzeń.
Dojechali jeszcze przed wieczorem. Posiadłością Joachima był niewielki teren ogrodzony wysokim do ramion dorosłego mężczyzny płotem składającym się ze starych, wypaczonych desek i usytuowana po środku niewysoka, bo licząca sobie pięć poziomów, w tym piwnicę, wieża murowana cegłówką, niegdyś białą obecnie brązowo-szarą. Koło mało reprezentatywnego domostwa znajdowała się jeszcze mniej reprezentatywna, zbita z drewnianych płyt, stajnia dla konia i żłób. Całość dzieliły od najbliższej wsi dwa, może trzy kilometry gęstego lasu iglastego.
Sheth był potężnym magiem jednak utrzymywał się dzięki handlowi barterowemu z lokalną ludnością. W zamian za wątpliwej jakości magiczne napary mające podwajać plony, albo mikstury leczące dla zwierząt egzekwował od chłopów sute wynagrodzenie w chlebie, warzywach, jajkach, mleku oraz innych tym podobnych produktach. Był bardzo znany i szanowany w okolicy. Pospólstwo podchodziło do niego z dystansem i bojaźnią nie wiedząc jaką cholerę, czy trąd może w gniewie na nich zesłać. Wszyscy pamiętali chłopaka imieniem Ed, młodzieńca pijącego bez umiaru. Chyba nie spodobał się Joachimowi bo w efekcie ich spotkania dzieciak począł miewać halucynacje, których przedmiotem była fruwająca ośmiornica. Potem upijał się jeszcze częściej. Po tym incydencie przez okrągły rok nikt mędrca nie widział. Znalazło się nawet paru śmiałków, co to zakradali się do jego mrocznej wieży w poszukiwaniu bogactwa i dziwów. Wracali poturbowani i zlęknięci.
Mężczyzna zszedł z powozu i zmierzył w kierunku drzwi frontowych motywując kopniakami do uczynienia tego samego niechętnego Fungh'ara. Wewnątrz było niemal tak zimno jak na dworze. W kominku już dawno wypaliło się ostatnie polano. Salon połączony z holem zajmował cały parter. Zdobny był w podwieszone przy suficie wypchane nietoperze, przytwierdzone do ścian półki dźwigające słoiki wypełnione gałkami ocznymi i innymi komponentami jak i poustawiane chaotycznie szafy oraz zawarte w nich zakurzone czaszki zwierząt. Ogół tych atrybutów nie służył kompletnie niczemu istotnemu, nie biorąc pod uwagę wywarcia odpowiedniego wrażenia na klientach. Taka mająca zamydlać oczy reklama dla wizytujących. Joachim nie używał w swej profesji żadnego z eksponowanych przedmiotów. Do nieskomplikowanych zaklęć i mikstur korzystał z ogólnodostępnych rzeczy, ot chociażby marchwi, liści herbaty. Bardziej wyszukane składniki trzymał ukryte przed ludzkim wzrokiem. Chwalenie się posiadaniem błon wyciętych ze smoczych skrzydeł tudzież innymi potężnymi artefaktami było według niego, słusznie zresztą, postrzegane jako skrajna głupota. Wprawny złodziej potrafi oszukać każdy system zabezpieczeń, nawet magiczny.
W tak mrocznych warunkach goblin poczuł się bardzo swobodnie, przerażenie ustało. Niespodziewanie wdrapał się na stół zrzucając pozostawione tam kielichy oraz talerze, zerwał jednego z nietoperzy i wsunął do mordy. Po chwili, zawiedziony i zbulwersowany, miotał skrawkami materiału wyprutymi z brzucha sztucznego zwierzaka. Zmęczony dzisiejszym dniem Joachim rozłożył jedynie ręce i parsknął.
Zielony odzyskiwał powoli chęć do życia. Nie zastanawiał się tylko, czy z powodu otrzymania od maga własnego posłania ze starych poduszek napchanych sianem przy kuchennym piecyku i paru szczurów w porze kolacji, lub może przez ten dziwny, słodkawy eliksir będący wszak miksturą z brzuchowca wywołującą stan podobny do zauroczenia. Nawet zaczynał żywić pewien respekt do swego nowego pana. Nie obchodził już go wrzynający się w kostkę łańcuch przytwierdzający go do ściany, ograniczający jego wolność oraz rozległa opuchlizna na plecach – konsekwencja jego nierozważności, gdy oparł się o owy piecyk.
Joachim zbudził goblina około północy. Był dziwnie podekscytowany. Oswobodził go i silnie chwycił w nadgarstku ciągnąc ku sobie. Szarpiąc go, kroczył po ukruszonych schodach w dół do piwnicy. Z jego ust wydobywały się ciche, niezrozumiałe wyrazy i chichy. Odgłosy jakie wydawał były tym bardziej niepokojące, że charczał zaciskając krtań, gdy chylił głowę. Strop był niski. Fungh’arowi wydawało się, że stopnie wwiercają się spiralą w ziemię w nieskończoność. Dopiero, gdy weszli do niewielkiej sali na samym dole zaspany Fungh zauważył grubą księgę, jaką mag ściskał pod pachą drugiej ręki. Była obita w skórę i przykurzona, a w brzegi jej kart wsiąkło wiele tłuszczu. Na ten widok poczuł burczenie w żołądku.
Dookoła, w pomieszczeniu stały wysokie, zdobne świeczniki. Umieszczone w nich bordowe świece dawały wątłe, migotliwe światło. Na ścianie, naprzeciw schodom wisiało wielkie, kryształowe lustro o ciężkiej, mosiężnej ramie, zaś na samym środku ustawione było palenisko. W ogromnym, pordzewiałym kotle bulgotała cuchnąca mieszanina. Powietrze wypełniające pokój gęstniało z każdym pękającym bąblem na powierzchni dziwnej substancji. W zwierciadle brakowało odbicia unoszącego się dymu.
Gdyby nie silny cios w potylicę goblin nie wskoczyłby do kotła. Potęga perswazji Shetha była jednak wystarczająca, a księga twarda. Mamrotanie Joachima stawało się coraz głośniejsze. Maź w kotle wzrosła pianą, która pokryła całe ciało kreatury. Mag ucichł napełniony wątpliwością. Drobna literówka w inkantacji jaką popełnił mogła, a nawet musiała całkowicie zmienić skutek zaklinania. Szeroko rozwarł powieki, gdy zielona łapa wyłoniła się z naczynia. Zabieg nie powiódł się. Czarodziej wpadł w furię. Chwycił leżący koło jego stóp nóż. Miał ochotę rozpruć brzuch efektu nieudanego eksperymentu. Pozbyć się dowodu błędu. Zrezygnował jednak, gdyż z naparu wyłoniła się ociekająca cieczą konsystencji kisielu skulona sylwetka. Zadrżał i powolnie wyprostował swe ciało nastoletni chłopiec o złotych włosach, rumianych policzkach i aksamitnej cerze. Jedynie goblinia lewa dłoń pozostała jako szkaradna pamiątka poprzedniej postaci. Fungh machnął energicznie głową brocząc z ust i nozdrzy wywarem. Fungh'ar, czy może...
– Vince! Trzeba nadać ci ludzkie imię, niech będzie Vince! – wykrzykiwał Sheth czując nagły powrót wiary w siebie.
Młodzieniec natomiast przypatrywał się swemu nowemu ciału z obrzydzeniem, wspominając z tęsknotą dawne ropiejące krosty, seledynową karnację, szerokie pory i łój. Marszczył czoło w niezadowoleniu.
* * *
Smukłą facjatę młodzieńca ozdobił grymas – efekt zmęczenia barków. Pełne słońce zachęcało słone krople potu do systematycznego zwilżania chłopięcego czoła. Taszcząc dwa wiadra pełne wody z jeziora, Vince pocieszał się myśląc o żywocie w stadzie. Gnębiony będąc goblinem przez swych braci, nowego pana postrzegał jako uskrzydlony anielski pomiot o głowie okalanej aureolą. Sam Joachim nie lekceważył siły instynktu sługi. Od roku faszerował go przeróżnymi substancjami. Równocześnie stymulując magią jego umysł zdołał nauczyć chłopca podstawowych umiejętności niezbędnych do życia człowiekowi, także obyczajów i elementów mowy.
Może właśnie dystans do niego i traktowanie niemal jak zwierzątko domowe sprawiły, iż samotny starzec czuł się w obecności wychowanka wyjątkowo swobodnie. Często, wieczorami, po kilku kielichach nalewki z pigwy na miodzie, płacząc, wpatrujący się w portret utraconej, faworyzowanej córki, Sheth opowiadał Vince'owi o rzekomych błędach swego życia. Bluźnił przy tym dosadnie drugiej, nieżyjącej, dziewczynie będącej owocem jego małżeństwa, Sarze. Z owych gawęd osiemnastolatek niewiele wynosił, był pewien natomiast, że niewiasta z obrazu musi być bardzo ważna. Jego pojmowanie ludzkiego zachowania było jeszcze ograniczone, w końcu prawie całe życie był goblinem.
Kolejny przedmiot wspomnień - zielona, owrzodzona łapa zapiekła go znacznie. Wypuścił z niej jedno z wiader, rozlana woda wsiąkła błyskawicznie w mech. Ręka, która nie uległa przemianie podlegała prawom goblińskiego rozwoju, gniła więc i obumierała boleśnie drażniąc chłopca.
Vince zerwał się do biegu. Miał nadzieję, iż jeżeli wcześniej doniesie jedno wiadro wody do posiadłości, zdąży wrócić po drugie i nie obrazi Joachima spóźnieniem. Poczuł w gardle suche drapanie, gdy gwałtownie oddychając wciągał w nozdrza unoszący się w lesie kurz. Jego nieobute stopy pękały na ostrych kamieniach. Spomiędzy drzew dojrzał wieżę, dom. Drzwi były otwarte. Dotarł do ogrodzenia, potem do progu... Zamarł i wypuścił drugie już wiadro.
Trup Joachima, z tkwiącym w krtani sztyletem, spoczywał pod ścianą na wprost od wejścia. Po stronie lewej, przy schodach, młody morderca starał się unieść swego, nieżyjącego chyba, towarzysza. Vince przełknął nerwowo ślinę, gdy skrytobójca skierował ku niemu swe spojrzenie. Zabójca pana począł kroczyć w jego kierunku. W ręku mężczyzny o twarzy bez wyrazu zabłysła cienka, stalowa struna.
* * *
Dobry nastrój nie dopisywał dwóm skrytobójcom, mimo popołudniowego ciepła i bezchmurnego nieba, które starały się poprawić im humor. Nad obydwoma ciążyło widmo śmierci. Jeden był może i doświadczony, jednak stary i zmęczony. Drugi zaś młody i lekki w praktykę. Gildia wyznaczyła akurat ich do wykonania zadania godnego, co najmniej, dziesięciu silnych mężów. Zlekceważono potężnego maga stanowiącego cel. Wiele miesięcy zajęło im zlokalizowanie tego, który wart jest o wiele więcej niż wyznaczona nagroda za jego głowę.
– Dostałem raport dziś rano. Sheth stracił obie córki – szepnął starszy morderca. – Marlon nie będzie zadowolony, że ich nie dostanie – westchnął.
– Po co temu dziadkowi dwie młode dziewczyny, przecież pewnie by mu nie stanął nawet...
– Zamknij się – przerwał stary. – Trochę szacunku młokosie! Marlon to nasz pracodawca. Należy mu się szacunek. Poza tym, dowiedziałem się kilka dni temu, że to sprawa honorowa. Joachim Sheth był ochroniarzem jego syna. Zignorował swoje obowiązki, a potomek Marlona został uprowadzony, czy zabity. Tak, czy siak słuch po nim zaginął, a Marlon zażądał, w zamian za stratę syna, dwóch córek Joachima. Ten z kolei zbiegł z zamku. Jest poszukiwany już od kilkunastu lat.
– Ale... – jęknął młodszy.
– Zamilcz, jesteśmy blisko! Trzymaj się planu to może któryś z nas z tego wyjdzie – zakończył rozmowę doświadczony zabójca i naciągnął czarną chustę przewiązaną wokół szyi na twarz.
Najemnicy ubrani byli w kolorach brązu i khaki, twarze natomiast maskowały bandany, farby i błoto. Tylko blask światła odbijającego się w oczach zdradzał ich obecność między gęstymi krzewami Lasu Północnego.
– Tu mieszka nasz cel – powiedział stary wskazując porośnięte mchem i grzybem ogrodzenie, za którym spomiędzy nieskoszonej, metrowej trawy wyrastała na wpół zrujnowana wieża oraz stajnia.
Brakowało konia.
– Świetnie, chyba go nie ma. Poczekaj tutaj. Gdy dam ci znak ręką zacznij skradać się dookoła ogrodzenia – dojrzały wydał rozkaz podopiecznemu i przemknął między deskami płotu.
Rozglądając się stary skrytobójca przemierzył cały ogród Joachima bezszelestnie. Dotarłszy do ściany domostwa przywarł doń i wysunął ze skórzanej pochwy przy lewym rękawie wyważony sztylet. Była to jego ulubiona broń. Miał ją odkąd zajął się tą niewdzięczną profesją. Ostrze owo szlifował chyba tysiąc razy, gdyż dwukrotnie zmniejszyło się od nowości. Odetchnął głośno. To wystarczyło. Sponad stajni w jego kierunku skoczył ogromny, bo trzymetrowej długości, podobny kotu twór. Był wychudzony. Jego granatowe futro przylegało dokładnie do karbowanych mięśni. Obnażonymi kłami objął głowę najemnika. Ślina zlała się z wydostającym osoczem. Rozległ się trzask pękającej czaszki. Kreatura wciągnęła nieszczęśnika do wieży przez otwarte drzwi frontowe niczym szmacianą lalkę. Gdy napastnik zniknął za progiem, uszu młodego dobiegł pisk niewiasty.
Przerażony młokos zerwał się do biegu. Czuł, niemal wyraźnie, adrenalinę rozlewającą się po jego krwioobiegu. Zwiększone ciśnienie spowodowało pulsujący ból przepełnionych tętnic szyjnych. Niewiele myśląc odpiął dziwaczną, szeroką kuszę od uda i umieścił w niej drżącymi dłońmi wąski nóż do rzucania. Stanął w wejściu. W centrum niedużego pomieszczenia ujrzał zmasakrowane ciało przełożonego leżące pośrodku przełamanego w pół dębowego stołu. Siła jaka zniszczyła mebel musiała być ogromna. Nad nieboszczykiem płakała blondwłosa kobieta w białej, jedwabnej koszuli nocnej.
– Tam! Pobiegł na górę! – krzyczała pokazując ukruszone w kilku miejscach, ceglane schody.
Młodzieniec uniósł kuszę i pociągnął za spust. Wypuszczony z niej sztylet wbił się w gardło niewiasty niczym w masło, zatrzymując się na kręgosłupie. Dama osunęła się bezwładnie na podłogę. Jej korpus delikatnie rozbłysnął powoli zmieniając formę. Rysy dziewczyny zaostrzyły się oraz postarzały, piersi wchłonęły w szeroką, męską klatkę. To był mag. Joachim chrząknął w agonii dławiąc się osoczem.
– Po czym poznałeś? – zabójca usłyszał wewnątrz głowy ostatnie słowa Sheth’a przed śmiercią.
– Nie zmyłeś krwi z twarzy – pomyślał w odpowiedzi i uśmiechnął się lekko połową ust.
Zadanie zostało prawie wykonane. Teraz należało pozbyć się ciała martwego partnera, by gildia nie została zidentyfikowana. Morderca skierował swe kroki ku uśmierconemu sprzymierzeńcowi, z którego ciepło zwolna uchodziło. Schylił się, by dźwignąć denata. Chwycił silnymi dłońmi klamrę skórzanego pasa i poszarpany bark. Coś nagle upadło z trzaskiem za jego plecami. Gwałtownie odwrócił się. Długie włosy wpadły mu przez szeroko otwarte usta do gardła. Zakrztusił się.
W drzwiach stał młody chłopiec o blond włosach, ubrany w pozszywane szmaty. U stóp jego spoczywało drewniane wiadro, z którego rozlana woda zmoczyła wełnianą wycieraczkę na progu. Vince przełknął nerwowo ślinę, gdy skrytobójca skierował ku niemu swe spojrzenie. Zabójca pana począł kroczyć w jego kierunku. W ręku mężczyzny o twarzy bez wyrazu zabłysła cienka, stalowa struna.
Nieszczęsny świadek uciekał na tyle szybko, na ile pozwalały mu jego zmęczone nogi. Obraz ogrodzenia, a za nim lasu trząsł się przed jego oczami z każdym odbiciem stopy od ziemi. W szoku nie słyszał już nawet odgłosów pogoni. Jedna myśl opanowała jego umysł. Uciekać.
Przeskoczył płot i przyspieszył. Przedzierał się między iglakami biegnąc wzdłuż skarpy nad jeziorem, gdy sztylet rozciął mu rękaw godząc go nieznacznie w ramię. Zdezorientowany, wpadł twarzą w gęstą pajęczynę. Wymachiwał głową starając się ją ściągnąć z oczu. Natychmiast stracił równowagę potykając się o wystający korzeń starego klonu. Upadł, uderzył się głową w kamień. Na koniec sturlał się i wpadł do jeziora z głośnym „plusk!”.
Gdy morderca z niedowierzaniem dobiegł do krawędzi tafli, Vince zagłębił się już o kilka metrów. Mętna woda zakamuflowała chłopięcą sylwetkę. Wściekły najemnik załadował ponownie kuszę, następnie strzelił na oślep w zapadające się w toń jeziora, ledwo zauważalne ciało. Przecież nie umiał pływać. Jak niby miał upewnić się teraz, czy świadek nie żyje. Co gorsze, jak miał wrócić do siedziby gildii z takimi nowinami? „może żyje, może nie…”. Wiedział też, że nie może skłamać. W takim wypadku konsekwencje mogłyby być jeszcze gorsze. Ściągnął buty, potem bluzę i skoczył.
* * *
Gdyby ktokolwiek spotkał nastoletnią, zadbaną dziewczynę podczas spaceru z takim mężczyzną jakim był Freich pomyślałby, że to albo dziwka, albo w gorszym wypadku jego córka. Natasha była tą pierwszą, jednakowoż nie miała tyle szczęścia, aby na spacerze się skończyło. Wciągnęła czarne, zamszowe spodnie wiązane rzemieniem po całej długości obu nogawek. Przed wyjściem z karczmianego pokoju spojrzała jeszcze raz na ten skórzany wór tłuszczu przewracający się we śnie z boku na bok. Przypomniała sobie smak jego pulchnego języka, który wpychał jej do ust z taką łapczywością. Coś jak połączenie przegniłych byczych jąder ze świńskim łojem. Tak przynajmniej wyobrażała sobie ich smak. Podrzuciła złoty sygnet, który ściągnęła klientowi z palca, by następnie schować go do kieszeni. Usprawiedliwiała w duchu kradzież przekonaniem, że tacy jak on powinni jej płacić potrójnie. Po schodach schodziła powoli, by nie zbudzić nikogo skrzypnięciem. Wyszła na ulicę.
Młodą, miejską noc mąciły światła latarni. Natasha oparła się o drewnianą ścianę gospody i wyciągnęła stalowe pudełeczko. Było gładkie, poza wygrawerowanymi, ozdobnymi literami w dolnym lewym rogu. J.S. – jedyna pamiątka po ojcu. Rozchyliła wieko i wysunęła nadpaloną cygaretkę. Obracając ją w dłoni rozglądała się, czy jakikolwiek przechodzień zaszczyci ją obecnością na tej ulicy, Nie miała zapałek. Po minucie, może dwóch dojrzała niedogolonego młodzieńca o pewnym siebie wyrazie twarzy i chodzie. „Niebrzydki” pomyślała.
– Hej! Masz może ognia? – zapytała.
– To niezdrowo palić. Ponoć to źle wpływa na kondycję – odparł chłopak z przekąsem.
– Chciałbyś sprawdzić moją? Uwierz mi, jestem okazem wytrzymałości… – jej głos z każdym słowem cichł i zwalniał nabierając erotycznego charakteru.
– To zależy… za ile?
3
Sara mimowolnie wypięła swą obfitą klatkę piersiową, gdy wychudłe kolano brodatego mężczyzny zagłębiło się między jej łopatkami. Karmazynowy gorset obejmujący jej talię naprężył się znacznie pod naciskiem niemal pękając w szwach.
Ten fragment jest w porządku, z tym, że jak zaraz się okazuje w tekście chodzi o coś zupełnie innego i klimat szlag trafił. Brakuje tutaj ekspresji, że scena opisana powyżej jest przemocą a nie gimnastyką łóżkową.
– Wyprostuj się, do cholery! – warknął jej oprawca. – Masz dziś wyglądać dumnie niczym królowa, a nie jak podrzędna chłopka z garbem od roboty! Mam zamiar wziąć za ciebie przyzwoitą sumkę. W przeciwnym wypadku czeka cię zamążpójście z tym gburowatym Lincolnem, tego chyba pragniesz uniknąć, nieprawdaż?
Ciąg dialogowy traci sens, z braku : a pomiędzy wyrazami. Jest w końcu jakaś zależność. Poza tym, dialog brzmi nieco mało naturalnie, ale zobaczymy dalej...
Jej ojciec, wysoki brunet o oczach w kolorze rdzy, zawsze traktował ją gorzej od jej bliźniaczej siostry, choć nie do tego stopnia.
Do jakiego stopnia? Te zdanie nie odnosi się do niczego - wyraźnie brakuje mi tu czegoś.
Joachim zniknął w drzwiach pozostawiając córkę w towarzystwie jedynie grafitowego kota ozdabiającego kreację dziewczyny swą sierścią ocierając się o jej nogi, więc i suknię.[/quote]
Rozumiem, że chodzi o to, że kot ocierał się o nogi przez suknię, tak? Wobec tego zdanie jest z lekka koślawe z tym zakończeniem.
Ten fragment zahacza o sztuczne budowanie klimatu - poniekąd jest to zobrazowanie wcześniej nakreślonych zachowań i sytuacji. Wszystko zależy od gustu, ale dla mnie, taka wrzutka dobija tekst nachalnością.Gdyby zwlekała mogłaby narazić się na gniew ojca, co zakończyłoby się najprawdopodobniej dotkliwą karą cielesną.
– Whrra Fungh'ar! Ghrab! (Whrra Fungh'ar! Ghrab! - z goblińskiego ‘Wstawaj Fungh'ar! Robota!’) – zawył jeden z piątki jego rodzeństwa imieniem Pher'ugh, sześciolatek.
Łamanie sobie języka na dziwnych nazwach rozumiem czasem, jako zło konieczne. Ale zabieg pisania w goblińskim, następnie tłumaczenie go z dorzutką tych językołamnych wyrażeń jest fatalne w skutkach z dwóch powodów. Rozciąga tekst i niestety, ale czytanie goblińskiego jest stratą czasu, jeżeli jest tłumaczony. Pomysł chybiony.
Naprzetsawność: ...gdy wstając, napinał zbite mięśnie.gdy napinał zbite mięśnie wstając.
Ten opis tutaj nie leży. Po prostu wygląda jak z innej bajki. Coś a'la: Poszedłem do łazienki bo zachód był piękny.Po czym wdrapał się na pojazd, chwycił lejce, zawrócił konia i ruszył w kierunku swej siedziby, a południowe słońce drażniło mu oczy.
Narzekał jedynie na głos,
Wyglądaj, jakby narzekał na jakiś głos
To jest cholernie dłuuuugie zdanie. Pociąć, przerobić, skrócić.Posiadłością Joachima był niewielki teren ogrodzony wysokim do ramion dorosłego mężczyzny płotem składającym się ze starych, wypaczonych desek i usytuowana po środku niewysoka, bo licząca sobie pięć poziomów, w tym piwnicę, wieża murowana cegłówką, niegdyś białą obecnie brązowo-szarą. Koło mało reprezentatywnego domostwa znajdowała się jeszcze mniej reprezentatywna, zbita z drewnianych płyt, stajnia dla konia i żłób.
Bluźnił przy tym dosadnie drugiej, nieżyjącej, dziewczynie będącej owocem jego małżeństwa,
(!) Jak pamiętam, były bliźniaczkami, czyli ten sam owoc, z tego samego małżeństwa.
O tekście: Plastyczny, momentami ciekawy, aczkolwiek nie wciągnął mnie. Wina leży w kilku miejscach, ale o tym zaraz. Dużą wadą tworu jest złe rozmieszczenie przecinków i czasem zbędna zaimkoza. W pewnych momentach tekst sam z siebie wyłania podmioty, a ty na siłę dodajesz zaimek (jej, jego,). Wskazywać nie będę - domniemam, że przy takim warsztacie, powrót po kilku dniach sprawi, że sam je zobaczysz - a przez to, zrozumiesz, że był nie potrzebne i być może będziesz ich stawiać mniej. Jak wspomniałem, zabieg z językiem goblinów jest dwojako zbyteczny: raz, bo niepotrzebnie się to czyta (i źle) a dwa, że goblinia część zajmuje stosunkowo mało miejsca do prezentowanego fragmentu.
Teraz o jednej z win: w pewnym momencie narracji zaczynasz przeskakiwać (nazwijmy to plastycznie) kamerą, raz na akcję od strony goblinów raz na Joachima. W dalszej części, zza pleców Vince'a na skrytobójcę. Te dwa momenty mają obrazować szybko akcję, ale wierz mi lub nie, zabieg miotania narracją pomiędzy dwie różne postaci i łączenia ich ze sobą tworzy chaos - nie wielu jest autorów, którzy zgrabnie to łączą - i jak sądzę, wymaga to wprawy i wyczucia, inaczej efekt będzie odwrotny, od zamierzonego.
O stylu: Plastyka to mocna strona tekstu. Widziałem zamarzniętą ślinę, zielone gobliny i śnieg. Widziałem też krwawiące usta dziewczyny. Zapadło mi to w pamięć i w chwili, kiedy piszę te słowa, wciąż to widzę - to dobrze świadczy o tekście. Czasem jednak, jest nadmierna ilość (nie raz powtarzanych) informacji. I nie piszę tutaj o opisach, ale po prostu o podsuwanych wskazówkach czy też zwyczajnych repetach tych samych składniowych tekstu, ale w nieco zmienionej formie. Tekst ogólnie podobał mi się.
Największym jednak plusem - zostawiam to na koniec - było morderstwo Joachima przez kusznika-skrytobójcę, kiedy wystrzelił do niego w postaci kobiety. Przyznam, że to zrobiło na mnie wrażenie.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
4
To nie jest jedyna strona, na której zamieściłem ten rozdział, a jedyne komentarze jakie otrzymywałem to: "podoba się!", "super!", "coś tu jest nie tak"... słowem nic konstruktywnego. Wreszcie przypadkiem trafiłem tutaj (może niezupełnie przypadkiem - koleżanka poleciła mi to forum).
Niesłychanie się cieszę, że są ludzie, którzy mają czas i chęci, by wystukać więcej niż dwa słowa odnośnie cudzego opowiadania. Oczywiście zgadzam się z w/w zarzutami i poprawię wszystko... poza tym goblińskim. Czemu?
Tłumaczenia w nawiasach to przypisy. Pisałem w MsWord, gdzie wszystkie były umiejscowione na dole strony. Dla wygody, zamieszczając tutaj tekst, powklejałem je przy tekstach tłumaczonych, choć chyba zastąpię je dodatkiem w postaci słowniczka :] Jeszcze kilka razy w pełnym utworze takowy słowniczek się przyda (czy raczej rozmówki goblińsko-polskie).
Będę miał pewne problemy z tymi przecinkami, bo najzwyczajniej nie uważałem na lekcjach języka polskiego.
Niesłychanie się cieszę, że są ludzie, którzy mają czas i chęci, by wystukać więcej niż dwa słowa odnośnie cudzego opowiadania. Oczywiście zgadzam się z w/w zarzutami i poprawię wszystko... poza tym goblińskim. Czemu?
Tłumaczenia w nawiasach to przypisy. Pisałem w MsWord, gdzie wszystkie były umiejscowione na dole strony. Dla wygody, zamieszczając tutaj tekst, powklejałem je przy tekstach tłumaczonych, choć chyba zastąpię je dodatkiem w postaci słowniczka :] Jeszcze kilka razy w pełnym utworze takowy słowniczek się przyda (czy raczej rozmówki goblińsko-polskie).
Będę miał pewne problemy z tymi przecinkami, bo najzwyczajniej nie uważałem na lekcjach języka polskiego.

5
Przeglądnąłem uwagi Martiniusa. Postaram się wskazać inne błędy, ale może się zdarzyć, że gdzieś mogę dublować poprzednika.
Uniósł ciało. To nie brzmi dobrze. Podniósł się. W końcu chodzi o to, że wstał, czyż nie? Unoszenie ciała bardziej odpowiednie jest do czynności podnoszenia trupa.
Wszyscy wyposażeni byli w mocno naznaczone zębem czasu napierśniki, które, pomimo dość nieudolnego wykonania, powstały z materiału najwyższej klasy - kangurzej skóry.
2. Czyj niepokój. Narraora? Goblinów przecież nie, bo to dla nich było rzeczą normalną. Nie ma tam nikogo innego, a więc zostaje narrator. Lecz to nie jest osoba, więc należy się zastanowić nad sensownością tej informacji.
Rozbij na dwa zdania. Aby uniknąć powtórzenia słowa "wóz" rozpocznij drugie od: "Na koźle siedziały..." Unikałbym też określenia istota. Z następnego zdania wynika, że są to ludzie, więc po co komplikować.
aniżeli II «przyimek łączący podstawę porównania z wyrażeniem, które komunikuje zwykle wyższy stopień nasilenia cechy, np. Była ładniejsza aniżeli jej koleżanka.»
Jakkolwiek by na to nie patrzeć, aniżeli zastępuje w tym zdaniu "niż". Zatem, aby można było mówić o poprawności stylistycznej niezbędna poprawka. Co więcej trzymając się formy "dziewczę" jako podmiotu domyślnego tworzysz brzydką konstrukcję z "ono".
Być może dziewczyna była urodziwa według ludzkich standardów, lecz, nazbyt gładka oraz wątła, budziło u goblinów raczej obrzydzenie, aniżeli oczekiwany zachwyt i pożądanie.
2. Źle użyte słowo
sukcesywny «dokonujący się etapami»
3. A tutaj konstrukcja, co prawda poprawna, lecz kompletnie nieczytelna. Zdanie, nawet wielokrotnie złożone powinno być tak sformułowane, aby było czytelne po jednokrotnym przeczytaniu. To niestety nie jest. W jednym zdaniu prowadzisz narrację przez jakiś czas (okrzyki, płoszenie zwierza, w końcu koń stający dęba) a następnie cofasz się do początku akcji - bo Gibh`ap wskakuje na kozła w tym samym czasie kiedy banda wyskoczyła na drogę. To bardzo komplikuje czytanie i sprawia, że zamiast chłonąć szybkie sceny (w końcu toczy się dynamiczna akcja), czytelnik zastanawia się o co w tym chodzi.
Przyjmij prostą zasadę - im szybciej toczą się wydarzenia, tym krótszych zdań używasz. Wielokrotne złożenia zachowaj do opisów i rozważań filozoficznych.
Cały opis walki pozbawiony jest plastyki. Wszystko jest drewniane. A upadek dziewczyny sprawia wrażenie upadku kukiełki. Zabrakło obrazowości i dynamiki.
Ta metafora wzbudziła mój śmiech. Lady Godiva odziana w szkarłatną sieć. Nadmiernie i nieumiejętnie poetyzujesz.
Od tej pory leciałem już po łebkach wyszukując co gorsze zdania.
Cała akcja z zabójcami jest dziwacznie napisana. Starszy zbliża się do budynku i "sponad stajni" wyskakuje na niego stwór. Drugi ze skrytobójców najpierw jest przerażonym młokosem, "drżącymi dłońmi" ładuje kusze i wchodzi do budynku. Gdzie dokonuje się w nim natychmiastowa przemiana w chłodnego profesjonalistę. Nieprzekonywujące.
Skoro zasadzali się na niebezpiecznego maga, powinni działać według jakiegoś planu, a w tekście zaserwowałeś czytelnikowi robotę patrtaczy. Co prawda sprzęt mają niezły, sztylety w pochwach przy lewych rękawach, dziwaczne kusze do strzelania nożami do rzucania przyczepione przy udzie, a także są doskonale zamaskowani - jak Rambo - do walki w dżungli, ale zachowują się jak przedszkolacy na pikniku, a na pewno nie jak członkowie elitarnej gildii skrytobójców.Trochę to naiwne. Wierzyć, że uda się pokonać maga "z biegu", zaraz po dotarciu do jego domostwa, bez obserwacji i poznania zwyczajów "celu". No i stary wyga napatoczył się na wygłodniałego "pieska" podwórzowego, który to burek spałaszował dzięki temu świerzy móżdzek.
Ta scena wymaga szczególnego przemyślenia.
No a teraz o całości. Męczyłem się z przeczytaniem strasznie długo. Ale nie z powodu pomysłu. Styl, styl, styl. Oraz interpunkcja. Tworzysz długie zdania, więc powinieneś baaaardzo dbać o to gdzie stawiasz przecinki. Ponadto wielokrotność złożeń w zdaniach nie przekłada się na ich urodę, przynajmniej nie w tym fragmencie. Musisz pamiętać nie tylko o poprawności, ale również o kolejności czytania tekstu przez czytelnika. O tym czy zdarzenia toczą się jednocześnie, czy sukcesywnie, bo wyprowadzasz siebie, tekst i czytelnika na manowce. Pisz więcej, bo widać po tym fragmencie, że masz pomysły - a to w końcu równie ważne jak styl. Zdążysz go dzięki temu doszlifować.
Podejrzewam, że gdyby ten rozdział został dobrze napisany mógłby mnie zainteresować. Lecz, jak na razie, musiałem się przedzierać - tak, to dobre słowo - przez gąszcz źle skonstruowanych zdań. No i jeszcze środki stylistyczne. Zdecyduj się. Albo ich używasz - wtedy popracuj nad obrazowością, logiką i "ładnością" metafor i porównań, albo z nich zrezygnuj. Jeśli zdecydujesz, że chcesz je stosować rób to konsekwentnie, w wielu zdaniach, a nie w postaci nielicznych językowych wodotrysków rzuconych przypadkowo w tekst.
Nie podobało mi się - przez styl- ale pomysł jest i zauważam w nim całkiem duży potencjał.
Zaimki zbędne.Starszy brat uniósł swe poturbowane ciało. Przenikliwy pisk wydarł się z jego gardła, gdy napinał zbite mięśnie wstając. Oderwał sobie od nosa zwisający sopel zamarzniętej wydzieliny i rozejrzał się po niewielkiej, oszronionej komorze jaskini.
Uniósł ciało. To nie brzmi dobrze. Podniósł się. W końcu chodzi o to, że wstał, czyż nie? Unoszenie ciała bardziej odpowiednie jest do czynności podnoszenia trupa.
Za dużo upychasz w jedno zdanie. Trochę się to wszystko miesza przez użycie "jednak". Albo podziel zdanie na dwa: w jednym informacje o stanie napierśników, w drugim o ich wykonaniu. Albo przeformułuj istniejące. Wydaje mi się, że związek frazeologiczny użyty przez Ciebie powinien brzmieć naznaczone zębem czasu. Np.:Wszyscy wyposażeni byli w mocno naznaczone przez czas napierśniki, wykonane dość nieudolnie, jednak z kangurzej skóry stanowiącej materiał klasy najwyższej.
Wszyscy wyposażeni byli w mocno naznaczone zębem czasu napierśniki, które, pomimo dość nieudolnego wykonania, powstały z materiału najwyższej klasy - kangurzej skóry.
1. Problem zbiorowego podmiotu. Opisujesz zbroje (l.m) a traktujesz je jak jedną rzecz. Tutaj trzeba niestety się troszeczkę rozpisać: jedna pękała w szwach, w drugiej brakowało naramiennika itd.1 Szwy zbroi rozchodziły się w kilku miejscach, a plamy zaschłej krwi budziły 2 niepokój.
2. Czyj niepokój. Narraora? Goblinów przecież nie, bo to dla nich było rzeczą normalną. Nie ma tam nikogo innego, a więc zostaje narrator. Lecz to nie jest osoba, więc należy się zastanowić nad sensownością tej informacji.
Nie rozumiem celu nagłej "poetyzacji" tekstu w tym miejscu. Sam zabieg zresztą niezbyt udany. Promienie nabierały barwy, bo odbijały się od zardzewiałych toporków - taki, niezbyt logiczny obraz, wzbudził ten opis w mojej głowie.Złote promienie słoneczne nabierały rudej barwy rdzy odbijając się od poniszczonych toporków braci.
Tu zawodzi plastyka opisu. Rozumiem różnice w budowie ciała, ale nasłuchiwanie w skłonie musi być dość niewygodne. Komiczne nawet...Pher przystanął nagle i wykonał pełny ukłon przystawiając pysk do zmarzniętej ziemi.
tłumiąc (kogo? co?) ekscytację– Sa gh' sphur! (Sa gh' sphur! - z goblińskiego ‘Są już blisko!’) – szepnął tłumiąc podekscytowanie.
Wygląda jakby wóz był zaprzężony w konia i istoty - to kwestia złego sformułowania zdania złożonego.Nie minęło dziesięć minut, gdy dostrzegli zbliżający się drewniany, obrośnięty mchem wóz zaprzężony w jednego tylko konia i dwie humanoidalne istoty jadące na nim.
Rozbij na dwa zdania. Aby uniknąć powtórzenia słowa "wóz" rozpocznij drugie od: "Na koźle siedziały..." Unikałbym też określenia istota. Z następnego zdania wynika, że są to ludzie, więc po co komplikować.
aniżeli I «spójnik przyłączający zdanie lub jego składnik, które charakteryzują podstawę porównania, np. Okazał się lepszy, aniżeli myślano.»Być może było urodziwe według ludzkich standardów, lecz nazbyt gładkie oraz wątłe budziło u goblinów obrzydzenie, aniżeli oczekiwany zachwyt i pożądanie.
aniżeli II «przyimek łączący podstawę porównania z wyrażeniem, które komunikuje zwykle wyższy stopień nasilenia cechy, np. Była ładniejsza aniżeli jej koleżanka.»
Jakkolwiek by na to nie patrzeć, aniżeli zastępuje w tym zdaniu "niż". Zatem, aby można było mówić o poprawności stylistycznej niezbędna poprawka. Co więcej trzymając się formy "dziewczę" jako podmiotu domyślnego tworzysz brzydką konstrukcję z "ono".
Być może dziewczyna była urodziwa według ludzkich standardów, lecz, nazbyt gładka oraz wątła, budziło u goblinów raczej obrzydzenie, aniżeli oczekiwany zachwyt i pożądanie.
1. Wydobywanie z gęb dźwięków brzmi naprawde bardzo niestylowo. Wyskoczyli na drogę i wrzeszczeli, wydawali z siebie charkotliwe, gulgoczące i przerażajjące dźwięki.Czwórka goblinów wyskoczyła na drogę przed pojazd wykonując nieskoordynowane ruchy rękoma i 1 wydobywając ze swych gęb przeróżne dźwięki 2sukcesywnie płosząc konia, który stanął na tylnych nogach, 3 gdy Gibh'ap wziąwszy długi rozbieg jednym susem dostał się do towarzyszki starca.
2. Źle użyte słowo
sukcesywny «dokonujący się etapami»
3. A tutaj konstrukcja, co prawda poprawna, lecz kompletnie nieczytelna. Zdanie, nawet wielokrotnie złożone powinno być tak sformułowane, aby było czytelne po jednokrotnym przeczytaniu. To niestety nie jest. W jednym zdaniu prowadzisz narrację przez jakiś czas (okrzyki, płoszenie zwierza, w końcu koń stający dęba) a następnie cofasz się do początku akcji - bo Gibh`ap wskakuje na kozła w tym samym czasie kiedy banda wyskoczyła na drogę. To bardzo komplikuje czytanie i sprawia, że zamiast chłonąć szybkie sceny (w końcu toczy się dynamiczna akcja), czytelnik zastanawia się o co w tym chodzi.
Przyjmij prostą zasadę - im szybciej toczą się wydarzenia, tym krótszych zdań używasz. Wielokrotne złożenia zachowaj do opisów i rozważań filozoficznych.
Cały opis walki pozbawiony jest plastyki. Wszystko jest drewniane. A upadek dziewczyny sprawia wrażenie upadku kukiełki. Zabrakło obrazowości i dynamiki.
Jego twarz upodobniła się nieco do przejrzałego pomidora zmieniając barwę w gniewie, oczy natomiast odziała bordowa sieć.
Ta metafora wzbudziła mój śmiech. Lady Godiva odziana w szkarłatną sieć. Nadmiernie i nieumiejętnie poetyzujesz.
Od tej pory leciałem już po łebkach wyszukując co gorsze zdania.
To kuriozum niewątpliwie największe w całym opowiadaniu.Miał ochotę rozpruć brzuch efektu nieudanego eksperymentu.
Niepotrzebne. Na wprost (D. kogo ?, czego?) wejścia.Trup Joachima, z tkwiącym w krtani sztyletem, spoczywał pod ścianą na wprost od wejścia.
Cała akcja z zabójcami jest dziwacznie napisana. Starszy zbliża się do budynku i "sponad stajni" wyskakuje na niego stwór. Drugi ze skrytobójców najpierw jest przerażonym młokosem, "drżącymi dłońmi" ładuje kusze i wchodzi do budynku. Gdzie dokonuje się w nim natychmiastowa przemiana w chłodnego profesjonalistę. Nieprzekonywujące.
Skoro zasadzali się na niebezpiecznego maga, powinni działać według jakiegoś planu, a w tekście zaserwowałeś czytelnikowi robotę patrtaczy. Co prawda sprzęt mają niezły, sztylety w pochwach przy lewych rękawach, dziwaczne kusze do strzelania nożami do rzucania przyczepione przy udzie, a także są doskonale zamaskowani - jak Rambo - do walki w dżungli, ale zachowują się jak przedszkolacy na pikniku, a na pewno nie jak członkowie elitarnej gildii skrytobójców.Trochę to naiwne. Wierzyć, że uda się pokonać maga "z biegu", zaraz po dotarciu do jego domostwa, bez obserwacji i poznania zwyczajów "celu". No i stary wyga napatoczył się na wygłodniałego "pieska" podwórzowego, który to burek spałaszował dzięki temu świerzy móżdzek.
Ta scena wymaga szczególnego przemyślenia.
wyostrzyły sięRysy dziewczyny zaostrzyły się oraz postarzały
Chyba posoką. Osocze to preparat krwiopochodny uzyskiwany drogą oddzielania krwi w wirówkach (jeśli dobrze pamiętam).[...] piersi wchłonęły w szeroką, męską klatkę. To był mag. Joachim chrząknął w agonii dławiąc się osoczem.
To tak jak stary starzec. Antylogia, innymi słowy. No i taki młody to on nie był - miał w końcu osiemnaście lat - to prawie mężczyzna. Ogólnie zauważyłem u Ciebie tendencję do polaryzacji. Bohaterowie są albo starzy (zabójca i mag), albo młodzi (dziewczyna, drugi zabójca, goblin w ludzkiej skórze). Nie potrafisz wypośrodkować, cieniować. Brakuje tu subtelności.W drzwiach stał młody chłopiec o blond włosach, ubrany w pozszywane szmaty.
Nie wiąże się po długości. Na całej długości.zamszowe spodnie wiązane rzemieniem po całej długości obu nogawek.
No a teraz o całości. Męczyłem się z przeczytaniem strasznie długo. Ale nie z powodu pomysłu. Styl, styl, styl. Oraz interpunkcja. Tworzysz długie zdania, więc powinieneś baaaardzo dbać o to gdzie stawiasz przecinki. Ponadto wielokrotność złożeń w zdaniach nie przekłada się na ich urodę, przynajmniej nie w tym fragmencie. Musisz pamiętać nie tylko o poprawności, ale również o kolejności czytania tekstu przez czytelnika. O tym czy zdarzenia toczą się jednocześnie, czy sukcesywnie, bo wyprowadzasz siebie, tekst i czytelnika na manowce. Pisz więcej, bo widać po tym fragmencie, że masz pomysły - a to w końcu równie ważne jak styl. Zdążysz go dzięki temu doszlifować.
Podejrzewam, że gdyby ten rozdział został dobrze napisany mógłby mnie zainteresować. Lecz, jak na razie, musiałem się przedzierać - tak, to dobre słowo - przez gąszcz źle skonstruowanych zdań. No i jeszcze środki stylistyczne. Zdecyduj się. Albo ich używasz - wtedy popracuj nad obrazowością, logiką i "ładnością" metafor i porównań, albo z nich zrezygnuj. Jeśli zdecydujesz, że chcesz je stosować rób to konsekwentnie, w wielu zdaniach, a nie w postaci nielicznych językowych wodotrysków rzuconych przypadkowo w tekst.
Nie podobało mi się - przez styl- ale pomysł jest i zauważam w nim całkiem duży potencjał.