Szuler

1
Tekst inspirowany książkami Mario Puzo oraz paroma innymi, opowiadającymi o Las Vegas. Żeby nie wyszło zupełnie bezsensowne naśladownictwo, postanowiłem wprowadzić trochę fantastyki :) Zapraszam do czytania!









Pewnego wieczora zadzwonił do mnie Mike i jak gdyby nigdy nic rzucił:

- Jak leci, Charlie? Mam dla ciebie robotę.

Wiodłem wtedy spokojne życie prywatnego detektywa, zajmując się przyłapywaniem niewiernych małżonków, znajdywaniem zaginionych chichuachua, rzeczami w tym guście. Ale Mike był moim kumplem - wiedziałem, że prędzej czy później w coś mnie wplącze.

Mówią, że Mike przyjechał do Vegas z kilkoma tysiącami dolców i pistoletem z jedną kulą w magazynku, że grał przez całą noc, wyszedł z kasyna znacznie bogatszy i nie zagrał już nigdy więcej. Kupił jakiś warsztat samochodowy. Robił interesy z różnymi ludźmi. Nigdy nie rozstawał się ze swoją kulą – nosił ją jako talizman. Ale szczęście powoli się od niego odwracało.





Przez dobre piętnaście minut kręciłem się po holu, lustrując gości i ubranych w kowbojskie stroje ludzi z obsługi.

Hotel A Fistful of Dollars był urządzony w stylu "spaghetti western". Wśród luksusowo- tandetnych hoteli Vegas, ten był wyjątkowo luksusowy i wyjątkowo tandetny.

Znudzony piersiami dziewczyny z recepcji i widokiem własnych butów, wpatrywałem się w pokrywające ścianę kolorowe malowidło, kiedy między Bezimiennym a Ramonem Rojo wyrosła postać barczystego mężczyzny.

- Wyglądasz jak kupa gówna – wyrwało mi się.

Mike mocno uścisnął moją rękę. Miał na sobie wygnieciony garnitur a jego twarz pokrywał gęsty zarost. Wyglądał, jakby nie spał co najmniej od pięciu dni i pił co najmniej od trzech.

- Wszystko przez te baby. Sam wiesz.

Dał znać, żebym szedł za nim.

- Pan Woltzmann chce się z tobą widzieć – dodał.

Woltzmann był właścicielem A Fistful of Dollars i jednym z założycieli Vegas. Niektórzy twierdzili, że ma ponad sto lat i że nie umrze, dopóki będzie istniał jego hotel.

Weszliśmy na zaplecze, do pomieszczenia z mnóstwem monitorów. Woltzmann już na nas czekał. Krzepki staruszek mógłby wydać się niezwykle sympatyczny, gdyby nie dziwne zimno w jego spojrzeniu.

- Jak się masz, Charlie? – przywitał mnie z typową życzliwością, z jaką obchodził się z osobami, które uważał za zupełnie bez znaczenia. – Cieszę się, że jesteś. Pracowałeś dla mnie już kilka razy i zawsze spisywałeś się bez zarzutu. Potrzebuje ludzi rozsądnych i bez zbyt długiego języka.

- Dziękuję, panie Woltzmann. Do czego mogę się przydać tym razem?

Wskazał ręką na monitory – wszystkie pokazywały ten sam stolik do bakarata. Zobaczyłem dwóch mężczyzn. Jeden z nich wyglądał zupełnie jak znany hollywoodzki gwiazdor, M. R.

- Czy to nie...

- Tak, to on – przerwał mi Woltzmann. – Ale zwróć uwagę na tego drugiego.

Przyjrzałem się wyglądającemu na czterdzieści, może pięćdziesiąt lat mężczyźnie w doskonale skrojonym garniturze. Na palcach nosił całe mnóstwo pierścieni i sygnetów.

- Nigdy w życiu go nie widziałem.

- Ja też nie. Ale z tym facetem jest coś nie tak.

- Co takiego?

- Ciągle wygrywa.

- Uhum... – przytaknąłem. - To rzeczywiście ciekawe. Ale może po prostu ma swój dzień?

Woltzmann bawił się przezroczystym sztonem.

- Wygrywa bez przerwy od trzech dni. Na początku grał w blackjacka, potem przerzucił się na ruletkę i bakarata. Wystarczy żeby skurwiel przeszedł obok automatów do gry, a te zaraz wypluwają pieniądze.

- Musi mieć niebywałe szczęście...

- No właśnie.

- Ale chyba potraficie radzić sobie w takich sytuacjach?

Woltzmann milczał przez chwilę.

- Jeszcze nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją. Ten człowiek nie jest drobnym oszustem. To jakiś milioner z Los Angeles. Nazywa się Delia. Przyjechał tu z M. R. M. R. przegrał już pół miliona, ale Delia ciągle wygrywa. Poza tym... jest jeszcze coś. Dokładnie obserwujemy jego grę, ale wygląda to tak, jakby rzeczywiście miał nieziemskie szczęście. Nie wiem, w jaki sposób nas oszukuje, ale to jest genialne.

- Rozumiem, że mam przyjrzeć się temu Delii?

- Chcę wiedzieć, co robi w Vegas. Wkładamy wiele starań w to, żeby nasi klienci w czasie pobytu w mieście nie opuszczali terenu hotelu. Delia i M. R. grają u nas całą noc, ale w dzień często gdzieś wychodzą. Mike miał wczoraj śledzić Delie, ale to kretyn, zgubił go po pięciu minutach.

- To był przypadek... – zaczął Mike.

Woltzmann uciszył go gestem.

- Nieważne. Charlie, od tej chwili siedzisz w hotelu. Jeżeli tylko Delia gdzieś się ruszy, jedziesz za nim i nie opuszczasz go na krok.

- Jasne.

- Mike, pilnujesz M. R. Pijany aktor to coś w sam ras dla ciebie. I jeszcze jedno. Chciałbym, żebyście zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Delia, choć ograł nas już na przyzwoitą sumkę, na razie nie gra zbyt ostro. Ale co, jeśli na przykład zacznie obstawiać po kilkadziesiąt tysięcy w bakaracie? I nadal będzie wygrywać? Naraziłby nas na niewyobrażalne straty. To bardzo nie spodobałoby się współwłaścicielom. A oni nie powinni zainteresować się tą sprawą.





Zjadłem bardzo drogi obiad i bardzo drogą kolację na koszt hotelu. Mike był małomówny, co do niego niezbyt podobne, ale przynajmniej miałem czas na przemyślenie opowieści Woltzmanna. Tylko raz wszedłem na salę kasyna. Wątpiłem, żeby Delia zwrócił na mnie uwagę, ale nie było sensu niepotrzebnie rzucać się w oczy. W końcu postanowiłem złapać kilka godzi snu.





O dziewiątej rano Delia na kilka godzin opuścił A Fistful of Dollars. Śledzenie go nie sprawiało najmniejszego problemu. Po południu znów siedzieliśmy w pomieszczeniu z monitorami. Poza Mike'em i Woltzmannem tym razem był z nami ktoś jeszcze, elegancik z perfekcyjnie przylizaną fryzurą - Paul Vincent. Nie potrzeba było doskonałej orientacji w tutejszych układach żeby wiedzieć, że Vincent jest człowiekiem mafii. Nie potrzeba było doskonale znać się na ludziach żeby wiedzieć, że jest niezbyt przyjemnym gościem.

- Wygląda na to, że jedyną ciekawą rzeczą, jaką Delia robił po wyjściu z kasyna, było odwiedzenie McDonalda – opowiadałem. – Zakładam, że nie interesuje was, co zamawiał. Za to może zainteresuje was, że dosiadł się do niego ten gość...

Pokazałem im zdjęcia mężczyzny z czarnymi włosami spiętymi w koński ogon.

- Podał Delii jakąś kopertę – ciągnąłem. - Był na niej duży napis "Billy". Delia schował ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. Pogadali przez chwilę... i to wszystko.

Vincent długo wpatrywał się w zdjęcia.

- Billy Cygan – powiedział. – To nasz naganiacz z Los Angeles. Niech zgadnę, on sprowadził do nas Delie i M. R.?

Woltzmann pokiwał głową. Zdjęcia i opowieść o kopercie wyraźnie nim wstrząsnęły. A przecież zawsze słynął z zimnej krwi... Zwaliłem wszystko na nieoczekiwaną wizytę - w końcu wczoraj Woltzmann podkreślał, że współwłaściciele hotelu nie powinni wiedzieć o sprawie, a dziś, tuż obok, stał Paul Vincent, ściskając zdjęcia z taką wściekłością, jakby trzymał samego Delię.

- Słyszałem o czymś zastanawiającym – odezwał się Mike. – Podobno Billy Cygan od tygodnia siedzi w Vegas i nie narzeka na brak gotówki.

Jeżeli z twarzy Woltzmanna dało wyczytać się zaniepokojenie, to Vincent po prostu wrzał.

- Ty – odwrócił się do mnie. – Znajdź Cygana. Pospiesz się. To nałogowy hazardzista i alkoholik, więc, tak czy inaczej, w tej chwili właśnie gdzieś przepuszcza pieniądze.





Podjechałem pod McDonald, w którym siedział Delia. Wszedłem do najbliższego kasyna. Cygan, otoczony przez kilka panienek, popisywał się przy stole do ruletki.

Zadzwoniłem do Mike'a.

- Jest w P.

- Dobrze. Będę tam za moment. Spotkamy się na parkingu, nie chcę żeby mnie zobaczył.

Parę minut później siedzieliśmy w moim samochodzie.

- Włącz silnik. Podjedź kilkadziesiąt metrów od wejścia.

- Co jest?

- Ten pojeb może tam siedzieć przez najbliższy rok. Dlatego pan Woltzmann załatwił mu małą wycieczkę.

Po minucie Cygan został wyprowadzony przez ochroniarzy. Trochę się awanturował, ale zaraz machnął ręką, rozejrzał się dookoła i szybkim krokiem ruszył w stronę parkingu. Był coraz bliżej. Zobaczyłem idącego za nim Vincenta, wyjmującego z kieszeni paralizator. W następnej chwili Cygan leżał na ziemi, a Vincent i Mike wciągali go do samochodu. Wszystko to odbyło się tak szybko, że zapalający papierosa parkingowy nawet nie zorientował się, co jest grane.

- Jedziemy do warsztatu Mike'a – powiedział Vincent, zakładając Cyganowi kajdanki.

Cygan przez całą drogę nie odezwał się ani słowem. Sprawiał wrażenie nieobecnego. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, Mike złapał go za włosy i wyciągnął z samochodu.

Weszliśmy do warsztatu, gdzie czekało na nas dwóch ludzi Vincenta, ubranych w robocze kombinezony naciągnięte na koszule. Cygan nadal sprawiał wrażenie nieporuszonego, ale widziałem, że zerknął na porozkładane na stole narzędzia.

- No, Billi, co tak nagle zaniemówiłeś? – rzucił Vincent, podsuwając mu srebrną papierośnicę. – Zapalisz?

Cygan milczał, ale sięgnął po papierosa.

- Jak się domyślasz, nie jesteśmy do końca zadowoleni z twojej pracy. Mamy wrażenie, że chciałeś nas wydymać.

Zdawało mi się, że ręce Cygana minimalnie drżały, kiedy podnosił papierosa do ust, jednak jego opanowanie i tak było godne podziwu.

- Naprawdę nie masz mi nic do powiedzenia? – ciągnął Vincent. – Może na początek coś łatwego, gdzie, kiedy, jak poznałeś Delie? Dobrze byłoby, gdybyś zechciał współpracować, bo inaczej zamierzam wziąć ten łom i wsadzić ci go w dupę. Mówię zupełnie poważnie.

Vincent przypomniał sobie o mnie.

- Detektyw... Bierz od Mike'a jakiś samochód i wracaj do Delii.





Oczywiście Cygan zaczął mówić. Ale zupełnie bez sensu.

- Cygan zwariował – opowiadał mi wieczorem Mike. – Tak naprawdę nic z niego nie wyciągnęliśmy. To był bełkot... trudno to powtórzyć... W każdym razie Cygan twierdził, że Delia i Woltzmann się znają. Że podpisali jakąś umowę. Wyśmiewał się z Woltzmanna. Twierdził, że sam poprosił Delię o coś o wiele bardziej wartościowego.

- Myślisz, że Woltzmann i Vincent grają do tej samej bramki? – spytałem.

Mike zastanawiał się przez chwilę.

- Nie wierzę, że Woltzmann mógłby zrobić coś niezgodnego z interesem swojego kasyna. A o to przecież chodzi.

- Cholera, ta afera wydaje się o wiele bardziej popieprzona, niż to wyglądało na początku. A na początku wydawała się bardzo popieprzona.

Zadzwonił telefon. Mike odebrał i słuchał przez chwilę. Nie wyglądał na szczęśliwego.

- To jeszcze nic – rzucił do mnie.

- Co jest?

- Wygląda na to, że M. R. nie żyje.

- Jak to, nie ma go na sali?

- Chyba ostatnio zupełnie się spłukał. Pojechał do siebie.

- Nie mieszka w hotelu?

- Właściwie tak, ale wynajął też jakąś melinę. I, cholera, nie pytaj mnie po co. Może był utajonym pedałem, albo miał coś innego do ukrycia. Albo po prostu był równie porąbany, jak Cygan.





To był sypiący się, przeznaczony do rozbiórki budynek. Przywitał nas śmiesznie wyglądający, malutki staruszek.

- Są już panowie! Dzięki Bogu! – Staruszek był niesamowicie ruchliwy i zdawało się, że kiedy mówi, równocześnie skacze wokół nas.

- Co właściwie się stało? – spytał Mike.

- Pożar! Pożar w pokoju pana R.! – krzyczał staruszek, trąc swój wielki, czerwony nos. - Ledwo daliśmy radę dogasić.

- Wzywaliście kogoś? Straż pożarną? Policję?

- Nie, nie! Przecież pan Vincent zabronił.

Szliśmy słabo oświetlonym korytarzem. Ściany były pomazane i poobdrapywane z farby. W powietrzu czuć było duszący zapach spalenizny. Staruszek zatrzymał się przy pokoju z wyłamanymi drzwiami. Wnętrze było osmalone. Na podłodze leżał zwęglony materac, a na nim coś, co pozostało z M. R.

- Cholera... – pokręcił głową Mike.

- Pan R. lubił, żeby przed snem przynieść mu butelkę whiskey. Musiał usnąć z zapalonym papierosem...

- Co o tym myślisz, Charlie?

Ukucnąłem nad zwiniętym w pozycji płodowej M. R.

- Mogło tak być...

- Ale dlaczego nie uciekał? Nic nie poczuł?

- Pewnie zaczadział... – uważnie obejrzałem zwęglone szczątki. - hmm, Mike, coś tu jest...

- O co chodzi?

Na lewej łopatce zobaczyłem nienaruszony fragment skóry, pokryty czymś przypominającym litery.

- To tatuaż? – dziwił się Mike. Jak to możliwe, że nie spłonął?

Wyciągnąłem aparat fotograficzny i zrobiłem kilka zdjęć.

- Nie mam pojęcia – przyznałem.

Staruszek przestępował z nogi na nogę.

- Mam pozbyć się ciała?

Mike zastanowił się przez chwilę, z niedowierzaniem wpatrując się w napis.

- Na razie zostaw wszystko tak, jak jest. Wstaw nowe drzwi i dopilnuj, żeby nikt tu nie wchodził.





Siedzieliśmy w barze, dziesięć metrów nad salą kasyna. Z naszego stolika widać było setki migoczących automatów do gry. Mike był ze swoją tancereczką - miała na imię Marlene. Nie podobały mi się jej drobne, zaciśnięte w grymasie usta i obojętność, z jaką patrzyła na wszystkich. Po kilkunastu minutach dziewczyna gdzieś zniknęła, a Mike sprawiał wrażenie coraz bardziej nieobecnego.

- Chyba nie zamierzasz tkwić tu całą noc? – spytałem.

Machnął tylko ręką.

Dopiłem swojego scotcha i wstałem od stolika. Wychodząc natknąłem się na Woltzmanna.

- Chciałem z tobą porozmawiać, Charlie.

Przeszliśmy przez zadymioną salę, do stolika ustawionego bardziej na uboczu.

- Widzisz, potrzeba mi kogoś, na kim można polegać. Niestety, Mike nie jest już taką osobą. To nie ten sam gość, co kiedyś. Chyba to zauważyłeś?

Przytaknąłem.

- Dlatego chciałbym, żebyś załatwił dla mnie pewną sprawę. Jestem przekonany, że dasz sobie radę. A wiedz, że jestem hojny dla ludzi, którzy dobrze wykonują swoją pracę.

Na jego twarzy malowało się znużenie. Pomyślałem, że Woltzmann wreszcie się starzeje.

- Zanim to usłyszę, chciałbym upewnić się, że pan naprawdę chce mi to zaproponować.

Uśmiechnął się.

- To nic z rzeczy, o których pomyślałeś. Chodzi o coś zupełnie niepozornego. Drobiazg. Pamiętasz kopertę, którą Cygan dał Delii?

- Jasne.

- Gdzieś jest taka sama, tylko z moim nazwiskiem. Wiem, że Delia nie rozstaje się z tymi kopertami. Są mu potrzebne. Ale nie trzyma ich w swoim apartamencie. Ani nigdzie w hotelu. Muszą być gdzieś indziej, ale na pewno w Vegas. Co o tym sądzisz?

- Nie ma problemu. Znajdę ją w dwadzieścia cztery godziny.

- Doskonale. Przynieś mi ją.

- A co, jeśli jest w skrytce bankowej?

- Wtedy powiesz mi o tym.

- Jeśli wynajął skrytkę bankową na fałszywe nazwisko, to może się trochę przeciągnąć...

- Wątpię, żeby Delia bawił się w takie rzeczy.

- Dobrze, zrobię co się da.

Woltzmann pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Oczywiście, że zrobisz. Jestem pewien że rozumiesz, jak bardzo zależy mi na tej kopercie. Koszty nie mają żadnego znaczenia. Chciałbym, żeby tobie również zależało. Przynieś mi ją, a sam wpiszesz sumę do czeku, który ode mnie dostaniesz.





Znalezienie najdroższej koperty w Vegas nie było trudne. Dowiedziałem się, że Delia ma w mieście swoje biuro. Zajrzałem tam, kiedy robił sobie poranną rundkę w kasynie.

Budynek zaledwie kilkoma detalami różnił się od tego, w którym mieszkanie wynajmował M. R. Otworzyłem szklane, pokryte zaciekami drzwi i wszedłem do zaniedbanego holu. Zobaczyłem kilka tabliczek: "P. Jones – doradca ubezpieczeniowy", "B. MacCoy – egzekutor należności", "T. Barrett - usługi prawne" i wreszcie, "B. Delia" – dodatkowych informacji brak.

Drzwi do biura sprawiały wrażenie dość solidnych. Krytycznie przyjrzałem się zamkowi. Potem zapukałem i złapałem za klamkę.

Pomieszczenie było ciasne. Dwuczęściowe okno zajmowało prawie całą tylną ścianę, a miejsca starczało na szafę, biurko i sekretarkę. Wszystko komplikował fakt, że tą ostatnią znałem.

- Cześć – rzuciłem, raczej nie zachowując miny pokerzysty.

- Co tu do cholery robisz? – obruszyła się Alice. Była całkiem ładną dziewczyną. Jasna cera i usta sprawiały, że wyglądała trochę, jak Zoe Lund w "Złym poruczniku". Kiedyś dobrze się znaliśmy.

- Przechodziłem tędy... pomyślałem, że wpadnę...

Popatrzyła na mnie niezbyt przyjaźnie.

- Chcesz powiedzieć, że szedłeś ulicą i pomyślałeś, że mógłbyś wejść do tego budynku, a potem, w korytarzu, postanowiłeś otworzyć właśnie te drzwi?

- Coś koło tego. Właściwie... szukałem ciebie.

- Po co?

- Chciałem ci coś powiedzieć...

- Słucham.

- Trochę mi głupio rozmawiać tutaj. Może jutro zjedlibyśmy razem kolację? – rzuciłem przed ugryzieniem się w język. Wyglądało na to, że nie tylko Mike traci głowę przez kobiety.





Na drzwiach biura Delii była tabliczka z godzinami otwarcia - między dziesiątą rano, a siódmą po południu. Pojechałem tam kilka godzin po siódmej.

Ze szklanymi drzwiami nie było żadnych problemów. Na korytarzu panował półmrok; neony pobliskiego baru dawały wystarczająco dużo światła, by obyć się bez latarki. Trochę pomęczyłem się z drzwiami do biura. W środku było o wiele ciemniej.

Coś nie dawało mi spokoju. Nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale czułem, że powinienem natychmiast stąd wyjść. Zamiast tego zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu. Pod jedynym wiszącym na ścianie obrazem znajdował się sejf. Bezgłośnie zakląłem. Teraz musiałem liczyć, że koperta jest jednak w szafie. O dziwo, zamek do szafy sprawił mi większe trudności, niż dwa poprzednie. To dawało jakąś nadzieję. Wreszcie otworzyłem drzwiczki. Szafa była wypchana setkami, może tysiącami kopert. Wszystkie podpisane i zapieczętowane. Na szczęście Alice wykonywała swoją pracę - były ułożone w kolejności alfabetycznej. Trzymając latarkę w zębach, wygrzebałem kopertę z napisem "Woltzmann". Poczułem mrowienie w palcach. Jeżeli Delia trzyma w szafie coś wartego każde pieniądze, to ciekawe, co jest w sejfie?

Mimo złych przeczuć schowałem kopertę do kieszeni. W końcu każdy prywatny detektyw, jak kot, ma dziewięć żyć. Dla tej koperty warto jedno poświęcić.

Na korytarzu coś stuknęło. Usłyszałem kroki. Błyskawicznie wyłączyłem latarkę i wyciągnąłem pistolet. Nienajlepsza sytuacja. Postrzelenie kogoś w trakcie włamania nie jest najrozsądniejszym posunięciem...

Osoba na korytarzu poruszała się cicho, co chwila przystając i nasłuchując. Zakładałem, że to nie gliny. Przynajmniej nie zwykły patrol, bo oni raczej woleliby spłoszyć złodzieja, niż ryzykować niebezpieczne podchody. Ale spotkanie z Delią nie było przyjemniejszą możliwością. Pomyślałem o zwęglonym ciele M. R. i o znamieniu na jego łopatce.

Osoba z korytarza podchodziła coraz bliżej, była już na wyciągnięcie ręki i dzieliła nas tylko ściana. Miałem nadzieje, że to nie jest jakieś tekturowe gówno, przez które kula przechodzi jak przez masło.

Odgłosy z korytarza ucichły. Trwało to ponad minutę. Poczułem, że skórę pokrywa mi pot. Ktoś stał obok mnie, ale nie wykonywał żadnego ruchu.

A potem usłyszałem szybkie, oddalające się kroki.

Wziąłem kilka głębokich oddechów, nie mogąc dojść do siebie. Coś było nie tak, ale musiałem spróbować się ulotnić. Pomacałem kopertę w kieszeni, zamknąłem szafę i poświeciłem latarką, żeby sprawdzić, czy zbytnio nie nabałaganiłem. Za oknem pojawiła się czyjąś twarz. Nienaturalnie blada. Odskoczyłem, omal nie wywracając się o biurko. Wielkimi, błyszczącymi oczami wpatrywała się we mnie zmartwychwstała Zoe Lund. Można się przestraszyć. Pokazałem jej, żeby weszła do środka.

Spotkaliśmy się na korytarzu.

- To ty przed chwilą skradałaś się pod drzwi?

Alice roześmiała się.

- Miałeś stracha, co?

- Cholera, to było bardzo głupie z twojej strony – zdałem sobie sprawę, że mój głos się załamuje. - Tak, miałem stracha, ale sprawdzanie moich nerwów mogło się dla ciebie źle skończyć. Zresztą, co ty tu do cholery robisz? Niech zgadnę, jutrzejsza kolacja?

- Trochę się znamy, Charlie.

Złapałem ją za rękę i pociągnąłem w kierunku wyjścia.

- Zmywamy się stąd. Moja psia intuicja podpowiada mi, że to nienajlepsze miejsce na piknik.

Szarpnęła się lekko.

- Jakie zmywamy? Dzwonie na policję, trzeba zgłosić włamanie...

- Dobra, dobra, jak już mówiłaś, trochę się znamy...

Wyszliśmy na ulicę, ale ciągle nie mogłem pozbyć się nieprzyjemnego przeczucia. Rozejrzałem się dookoła. Ulica była zupełnie pusta, a mimo to musiałem powstrzymywać się, by nie zacząć biec.

Przeszliśmy kilkaset metrów, gdy za nami ktoś zahamował z piskiem opon.

- Nie odwracaj się – szepnąłem do Alice.

Skręciliśmy w jakąś boczną uliczkę, dyskretnie zerkając za siebie. Delia zatrzasnął drzwi samochodu. Szybkim krokiem ruszył do swojego biura. Nie byłem w stanie opanować drżenia rąk. Czułem, że mam gorączkę. Przed oczami kolejno migały mi te wszystkie sytuacje: dwóch murzynów strzelających do mnie w supermarkecie, gość ostrzeliwujący mój samochód, policjant – miłośnik rosyjskiej ruletki, ześwirowana prostytutka, włamanie do domu pewnego prawnika. Wiedziałem, że teraz zostały mi już tylko trzy życia.





Otarłem pot z czoła, wkładając w ten ruch wiele wysiłku. Oparłem się o ścianę windy, przekonany, że kiedy zacznę iść, będę zataczał się jak pijany. Woltzmann wpisał jakiś szyfr. Wjechaliśmy na czternaste piętro. Pod nami Vegas świeciło tysiącami neonów.

- Teraz da mi ją!

Podałem Woltzmannowi kopertę.

Oglądał ją dokładnie, nie otwierając. A potem wybuchnął śmiechem.

- To się nazywa wziąć przeciwnika przez zaskoczenie... Nie było problemów?

- Były... nie chcę o tym mówić...

- Dobrze. Oceniłeś już jej wartość?

Rozejrzałem się po jego gustownie urządzonym gabinecie.

- Ile jest warta pana kolekcja impresjonistów?

Uśmiechnął się lekko..

- Koperta jest warta więcej, prawda?

- Tak.

- A co z Delią? Nie muszę już go śledzić?

- Mniejsza o Delie... Niech Vincent się nim zajmie... Co za różnica?

- Więc to wszystko, co miałem zrobić?

- To wszystko, co mnie obchodzi. Wpisz sumę.

Drżącą ręką podniosłem pióro. Usłyszałem cichy zgrzyt stalówki przesuwającej się po papierze.

Woltzmann gwizdnął przez zęby i pogroził mi palcem, ale wyglądało na to, że dobrze się bawi.

Potem podpisał czek.





Szedłem ulicą, z rękoma ukrytymi w kieszeniach płaszcza, kurczowo trzymając czek i pistolet. Po wejściu do mieszkania, dokładnie przeszukałem wszystkie pomieszczenia. Pozamykałem i pozasłaniałem okna. Pod drzwi podstawiłem szafkę na buty. Nie starczyło mi siły na nic więcej. Padłem na łóżko, nie ściągając nawet płaszcza. Nie potrafiłem zebrać myśli. Trząsłem się z zimna, jednocześnie czując, że moja skóra jest rozpalona. Powinienem zniknąć, powinienem zaszyć się gdzieś. Wiedziałem, że moje szanse są minimalne, a w tym stanie zerowe. Mogłem tylko przeklinać własną głupotę.





szszszszsz





Obudziłem się, ale to było wiele godzin później. Trzeszczący dźwięk boleśnie wwiercał się w moją głowę. To było jak szumy na płycie gramofonowej. Zatkałem uszy, ale dźwięk nie stał się przez to mniej dokuczliwy.





Szszszszszszszszszszszszszszszszszsz

n.e .a.z c..ł. .i. ..sz ..c.a ..r.e.a.e .i





Szparą między zasłonami przedostawała się z ulicy cieniutka stróżka światła.

W rogu pokoju zamigotało coś czerwonego. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy. Dochodził z tamtego miejsca.

Jakiś cień przesuwał się po pokoju. Powykrzywiana, pokryta papierową skórą ręka starca.





Woltzmann drgnął. Jego skóra zdawała się być jakby wysuszona; znamię na łopatce pulsowało dziwnym, kłującym bólem. Upadł na kolana. Czuł się, jakby z każdą sekundą starzał się o dziesięć lat. Z trudem przeczołgał się do kominka. Polana skwierczały, pokryte hipnotyzującym wzorem płomieni. Naddarta koperta wyleciała mu z ręki, zawirowała w powietrzu i wylądowała w ogniu. Wszystko zatonęło w iskrach. Ogień rozprzestrzenił się momentalnie, jakby całe pomieszczenie przesiąknięte było benzyną.





Obudziłem się, ledwo łapiąc oddech. Długo nie mogłem dojść do siebie. Zdałem sobie sprawę, że w pokoju nie ma nikogo obok mnie i że ciągle ściskam w ręku pognieciony czek.

Powlokłem się do kuchni, po szklankę wody. Wróciłem na kanapę i włączyłem telewizor. Zobaczyłem helikoptery krążące wokół płonącego hotelu A Fistful of Dollars.





Parę godzin później zadzwonił do mnie Vincent.

- Gdzie ty do cholery jesteś?! Musisz coś zobaczyć! – krzyczał do słuchawki.

- Co?

- Gdzie jesteś? Jadę po ciebie.





Przyjechał sam. To mnie odrobinę uspokoiło.

- Na co czekasz? Wsiadaj.

Wcisnąłem się do samochodu, czując ból w każdej części ciała.

Przyjrzał mi się krytycznie.

- Co ci jest?

- Kac.

Jechaliśmy kilkanaście minut. Nie miałem pojęcia, czy Vincent wie o czeku i czy nie wiezie mnie właśnie na pustynie. Jedno było pewne, gdyby chciał mi odebrać czek, przynajmniej nie miałby problemu z szukaniem, bo cały czas trzymałem go w ręku.

- Chujowo wyszło z tym hotelem, nie? – zagadnąłem.

- No.

- Nie jesteś dziś zbyt rozmowny...

- Hotel, to nie mój interes – wysyczał przez zęby. - A może twój?

- Nie. Ale wiesz, prawdopodobnie w czasie pożaru przebywał tam mój pracodawca i jeśli, nie daj Boże, coś mu się stało, to do kogo mam się teraz zgłosić po zapłatę?

Przyglądałem mu się uważnie, ale z jego twarzy nie dało się niczego wyczytać. Może naprawdę nie miał pojęcia o czeku. Pocieszała się, że gdyby wiedział, nie odważyłby się teraz jechać ze mną samemu.

- Zacznij się o to martwić, kiedy załatwisz sprawę Delii. Na razie nie ma za co ci płacić.

Zaparkowaliśmy przed meliną M. R. Czekał tam na nas Mike.

- Co jest? – spytał Vincent.

- Wciąż się rusza – stwierdził Mike.

Podskakujący dozorca musiał uciec. Przeszliśmy przez pomazany korytarz. W powietrzu cuchnęło zgniłymi jajami i czymś kojarzącym się z salonem dentysty. Smród nasilał się z każdym krokiem, stawał się nie do wytrzymania.

Weszliśmy do pomieszczenia z materacem. Odruchowo cofnąłem się o kilka kroków. Zwłoki M. R. znajdowały się teraz w pozycji półsiedzącej. Pokrywała je jakaś galaretowata substancja. Pod spodem widziałem cienkie, czerwone i niebieskie żyły. Ale największe wrażenie robiło to, że ciało zdawało się poruszać.

- To chyba jakieś gazy? – zapytał bez przekonania Mike.

Vincent podszedł bliżej, trzymając przy nosie chusteczkę. Usta M. R. otworzyły się, wydając piszczący dźwięk. Vincent odskoczył z krzykiem, wyciągając pistolet i pakując w zwłoki cały magazynek. Galaretowata substancja obryzgała pokój.

Wybiegliśmy na zewnątrz, z trudem powstrzymując mdłości. Vincent zaczął zrywać z siebie pokrytą różowawymi plamami koszulę.

- Dobra – powiedział. - Pozostaje jeszcze temat Delii.





Ale znalezienie Delii nie było takie proste. Z jego biura zniknęły nawet meble i sejf. Przez kilka dni kręciliśmy się po mieście, zupełnie bez sensu. Zacząłem już wierzyć, że gość zmył się z Vegas, kiedy, zupełnie przypadkowo, spotkaliśmy go w jakimś barze szybkiej obsługi. Właśnie, razem z Mike'em, kończyliśmy śniadanie, kiedy przy stoliku obok usiadł facet w poplamionym podkoszulku. Wyglądał bardziej na kloszarda, niż na eleganta z kasyna, ale dobrze zapamiętałem jego twarz, to był on.

- Chyba mamy dziś nieziemskiego farta...

Na palcach mężczyzny zobaczyłem pierścienie i sygnety. Teraz byłem już pewien.

Minutę później zapakowaliśmy go do samochodu.

- Chyba mnie z kimś pomyliliście – powiedział, uśmiechając się kpiąco.

- Mike, jedziemy do twojego warsztatu.

- Dzwonić do Vincenta?

- Wstrzymaj się trochę.

Delia nie stawiał oporu, kiedy wprowadziliśmy go do budynku.

- Czuj się jak w domu. Muszę ci przyznać, że parę dni temu trochę mnie nastraszyłeś.

- Miałeś wtedy sporo szczęścia – powiedział. W jego głosie słyszałem drwinę.

- A może po prostu ciebie ono opuściło?

Delia wydawał się mocno rozbawiony sytuacją.

- Jeśli jesteś choć trochę rozsądny, nie będziesz sprawdzać. Jeśli jesteś choć trochę rozsądny, powinieneś cieszyć się swoim bogactwem... póki nie okaże się, czym będziesz musiał za nie zapłacić. – Popatrzył na Mike'a. – Twój koleżka pochwalił się, że ostatnio zarobił sporo pieniędzy?

- Nie wiem, o czym on bredzi – rzuciłem.

- I do tego właśnie cię okłamał. Ale nie dziwię mu się... Słuchaj Mike, chciałbym porozmawiać z tobą na osobności.

Mike stał nieruchomo.

- Nie słuchaj go...

- Czego się boisz – ciągnął Delia. – Masz mnie na muszce. Daj spokój... po prostu chcę powiedzieć ci coś przeznaczonego tylko dla ciebie.

Protestowałem, ale Mike zaprowadził Delie do magazynu na części. Właśnie stoję pod drzwiami, które zatrzasnął za sobą. Odpalam papierosa od papierosa i staram się wymyślić zakończenie tej opowieści. Mike wreszcie zdobył serce swojej tancereczki, ale to był bardzo krótki związek. Słyszałem, że na koniec użył swojej szczęśliwej kuli. Delia zniknął bez śladu, choć Vincent szalał i kazał przetrząsnąć całe miasto. Na gruzach A Fistful of Dollars powstaje nowy hotel. Na otwarcie ma przyjechać sam M. R. Jego skóra wygląda odrobinę nienaturalnie, jakby poparzona od zbyt długiego przebywania na słońcu, ale poza tym M. R. tryska energią. Alice opowiedziała mi o jakimś wywiadzie, w którym twierdził, że najbardziej na świecie chciałby przez wieczność grać w filmach. Samochód wzbija tumany kurzu. Jedziemy z Alice międzystanową autostradą numer piętnaście – w kierunku Salt Lake City. Gęste, kłębiaste chmury wiszą nad Vegas; od czasu do czasu przybierają dziwaczne kształty. Odwracam się do Alice i ściągam ramiączko jej bluzki, odsłaniając tatuaż na łopatce. Pytam się, co znaczy napis. Alice śmieje się i odpowiada, że to po chińsku i znaczy McDonald. Zastanawiam się, jakie było jej życzenie. I nie uważam już, że wszystkie wcześniejsze wydarzenia, to skutek przypadku i zbiegów okoliczności. Myślę, że jest coś, co kierowało tym wszystkim. Że motywem każdego działania jest pożądanie.

2
Podobało mi się. Było trochę chaosu, kilka stylistycznych potknięć, ale nie zepsuły mi przyjemności czytania. Na początku myślałem, że będzie sprawna historyjka o niczym, ale zaczęło się robić ciekawie. A potem zakończenie. Dobre, niejednoznaczne, bez walenia wyjaśnieniami, zostawiające miejsce dla czytelnika i jego wyobraźni. Jest trochę błędów, ale nie chce mi się w nich teraz grzebać - może później, jak się nikt nie zgłosi.

3
Dziękuję bardzo. Cieszę się, że da się to jakoś przeczytać. A ten chaos, to w warstwie językowej czy bardziej w fabule albo narracji?

5
Aha, dzięki. Chyba mam jakąś skłonność do jakiegoś takiego 'dzielenia na fragmenty' i to pewnie przez to. I tak ten tekst wypada w tym względzie lepiej od innych, które popełniłem

6
Podobał mi się tekst. Zwięzły, wyważony, ciekawy. Ładnie potraktowałeś wszystkie wątki - bez przegadania, krótkie, plastyczne opisy i ogólnie porządne, mocne zdania bez zbędnej rozciągliwości. Bohater ma charakter, pozostali też są nietuzinkowi. Podoba mi się także rozplanowanie wątków z dodatkowymi bohaterami: Dalia, M.R, czy Alice. Wprowadzasz ich sprawnie i szybko - takie wyczucie zasługuje na uwagę. Co by tu nie pisać... To dobry tekst jest i ciekawe opowiadanie. Kilka drobiazgów kuleje, ale nie mają żadnego znaczenia.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”